Sukces

Muszą o tym pisać gazety, (inne media też, to dopiero sukces), muszą o tym wiedzieć wszyscy i wszyscy muszą na to jakoś reagować, najlepiej proaktywnie. No można jeszcze reagować sprzeciwem, ale ten rodzaj ekspresji dla odnoszących ten rodzaj sukcesu cieszy się jakby mniejszym uznaniem no i doznaniem równocześnie.

 

Dzień bez sukcesu, to dzień stracony. To pewnie dlatego, najwięcej osób pragnących coś osiągnąć, oddaje się handlowi. Mogą go osiągać każdego dnia w wymiarze 24/7/365. Są również inne pola, na których odniesienie sukcesu może być wymierne ($$$), głośne (media), nośne (powietrze), a nawet życiodajne, choć co do tego ostatniego, nawet po wprowadzeniu pigułki wczesnoporonnej, dalej trwa zażarta dyskusja czy to już, czy może już nie jest – no właśnie, czym? Gdzieś w jakichś niszowych lokalizacjach marudzi się czasem o sukcesie w nocy. Coraz rzadziej, a przecież kiedyś było to takie romantyczne.

 

Zdarza się tak (nierzadko), że ktoś inteligentny osiąga sukces na miarę swojego „środowiska” i mu to wystarcza. Najczęściej jednak nie wystarcza i wtedy sięga po nowe rubieże. Ponieważ jest jak każdy podatny na zawrót głowy od sukcesu, popadając w tę (czasową lub wieczną) zależność, pędzi ku nowym – mniej lub bardziej wirtualnym wyzwaniom. Szuka (mówi się poszukuje), rozgląda się za czymś nieznanym jeszcze (ale czy geniusz może czegoś nie wiedzieć?), dokonuje odkrycia – że przecież już to ktoś kiedyś odkrył. Głupia sprawa, bo nie ma w tym nic genialnego, wystarczyło zapytać któregoś klasyka, a tu masz. Odkrycie na miarę Nobla i nic z tego: plagiat, poruta, kompromitacja.

 

No nie aż tak, powiedzieliśmy przecież, że jest to ktoś inteligentny, więc jakże to tak? Od razu kompromitacja? Ależ nie! Oczywiście to jakiś nieokiełznany lapsus, który wymknął się nie tylko z naszych ust, ale również z naszych swobodnie gdzieś plączących się myśli. Teraz jednak uporządkujemy nasze myśli i już nie będzie bałaganu, i zamieszania. Człowiek inteligentny, kiedy widzi, że zabrnął w uliczkę bez wyjścia, oświadcza nie mniej odkrywczo i nie bardziej stanowczo niż zazwyczaj, że to wszystko o co zabiegamy (my nie on, bo on jest ponad tym wszystkim) to cyrk, ułuda, kino może, farsa jakaś, burleska, teatr z pewnością, teatr życia, etc., etc. Ktoś trzeźwy, chciałby wtedy zapytać geniusza, czy kasa, którą otrzymuje za swój sukces, jest wirtualna, czy jak najbardziej realna, ale to byłaby z całą pewnością małostkowość i zazdrość. A to nam, ludziom kulturalnym i obytym zwyczajnie czynić nie wypada.

 

Zauważyć przy tym wypada, że taki teatralny gest, do którego ucieka się nasz pełen sukcesu geniusz, jest ze wszech miar skuteczny. Nic nie znaczy, na pytanie jest odpowiedź, jakaż przy tym błyskotliwa, nikt nie może mieć wątpliwości co do inteligencji geniusza, a że nikt się tym nie wyżywi, było jasne od samego początku. Jego wysokość geniusz, żywi nam bowiem ducha nie słabe więdnące ciała, które bez owego ducha, więdłyby jeszcze… zacniej.

 

Furda tam z kasą i gestami. To nie jest ani meritum ani najważniejsze w tym wszystkim. A co jest tutaj ważne, ktoś pewnie nieopatrznie zapyta i będzie rozglądać się z pokorą i strachem, że popełnił faus pas (fałszywy krok). Zadawanie tego rodzaju pytań w obliczu geniusza jest nie tylko nieprzyzwoitością, nie tylko brakiem wrażliwości, nie tylko brakiem asertywności (wiem, że to właśnie tutaj pasuje, choć zupełnie nie potrafię wyjaśnić, co to takiego ta asertywność), jest nieporozumieniem! Tak jest nieporozumieniem i zaraz to wyjaśnię. Otóż wokół geniusza zbiera się areopag takich samych jak on, tyle, że może nie tak sławnych jeszcze ekshibicjonistów, narcyzów i ignorantów równocześnie. Jemu już to wolno (w domyśle bycie ignorantem z tytułem geniusza), a mnie, jak się dobrze przypnę, też się powiedzie podobnie. Trzeba wierzyć, że mnie też się uda. To ważne jak czarodziejskie zaklęcie. A kysz! No, a jak mnie się uda, to wtedy także zbierze się ten klakierski areopag i na każde wypowiedziane przeze mnie zdanie, będą bić brawo i pleść z uwielbieniem o moim geniuszu. Cokolwiek im wtedy powiem, przyjęte będzie jak objawienie. Ci durnie wokół pojęcia nie mają, że wszystko to jest teatrem jednego aktora, reżysera, autora i wazeliniarza, który już wie jak tego użyć, aby ten małpi business kręcił lody i kapuchę do mojej kieszeni.

Na dodatek, jeżeli się tej tłuszczy nie potraktuje tak, jak na to wyłącznie zasługuje, czyli batem, obuchem i połajanką, to wyjdzie zblazowana, znudzona i niezadowolona z przedstawienia. Trzeba lać po oczach i z obu stron i patrzeć czy równo puchnie. Taka jest uroda tego tłumu i nie ma na to innego hucpiarstwa niż to, o którym tu wykładam.

 

Sukces jest mój, ale to co osiągnąłem/łam, niczego ani nikogo nie zmieniło. Zmieniło się tylko moje życie. Kiedyś miało sens a dziś? Z sukcesem rozstać się trudno, a żyć z nim już się prawie nie da. Co robić? Co teraz curva dalej z tym robić?

 

To dlatego w tym samym stylu opowiada się o tych, którzy są nieudacznikami, ponieśli klęskę, nawet jeśli gdzieś tam po drodze zaliczyli jakiś sukces. Ich geniusz polega na poszukiwaniu masochistycznych odniesień bohatera klęski, upadłego anioła, degenerata i straceńca, ale jakże po ludzku przedstawionego czytelnikowi. Z jakim pietyzmem oddającego nastrój upadku. Z jakimi detalami, nakręcającymi tak bardzo cenioną przez współczesnych guru dusz, wrażliwość a nawet wrażliwość humanisty. Ta najważniejsza tragedia współczesności, to sukces okupiony upadkiem lub na odwrót, każdy dorobi sobie do tego upadku sukces. Dla sukcesu upadek im większy, tym – oczywiście i z pewnością – głośniejszy i lepszy w autokreaji geniusza. A może to totalizm w zmienionej tylko formie? No właśnie, ale jaki format?