Przypadek zerowy to taki: ktoś coś mówi, ma to sens, nadaje się do dalszej obróbki, a nawet jeśli nie kwalifikuje się jeszcze do publikacji, to przynajmniej zawiera jakąś treść; to co nam się komunikuje, najczęściej nie jest nawet zdaniem, jest tytułem, okrzykiem, zawołaniem, które w ogóle nie powinno się pojawić, a jednak wypełnia jakiś format – człowiek nie może żyć w ciszy, potrzebuje informacyjnego szumu.
Przypadek pierwszy to taki: ktoś coś mówi, zgłasza, ogłasza, obwieszcza, zawiadamia, komunikuje komuś czy jakiejś zbiorowości to coś, co zauważył albo wymyślił i… nic z tego nie wynika, bo nikt na to nie zwrócił uwagi (vulgo: został przemilczany, pominięty, zignorowany, etc.).
Drugi przypadek jest następujący: ktoś o czymś powiadamia wszem, wobec – „ktoś” to niestety zauważa, a następnie najczęściej zupełnie niepotrzebnie przetwarza to „coś” na wyższy wymiar, rozmiar i potężny medialny (informacyjny) szum.
To „coś”, co w końcu z jakimś nakładem środków przedostało się do wiadomości publicznej, żyje potem dłużej lub krócej własnym „życiem” bez względu na to, czy było to sensowne czy nie, słuszne czy tylko wypełniające przestrzeń, pożyteczne czy służalcze, etc. Tak było od zawsze i wszystko wskazuje na to, że tak na zawsze pozostanie jako trwały wkład każdej rewolucji w rozwój cywilizacji. Antropologia przyszłego człowieka, mogłaby się na przykład zająć określeniem granicy wytrzymałości albo odporności ludzkiej jednostki na szum informacyjny. Skądinnąd wiadomo, że poziom hałasu przekraczający 120 dB jest już szkodliwy dla człowieka i dłuższe wystawienie organizmu na hałas prowadzi najpierw do uszkodzeń słuchu, błędnika, schorzeń neurotycznych, itp. Jeszcze wyższy poziom hałasu – zabija. Na pytanie: jak duży musi być poziom informacyjnego szumu, aby człowiek oszalał, jeszcze nikt nie odpowiedział, ale jesteśmy na jak najprostszej drodze do tego, aby wkrótce ten rodzaj wiadomości się pojawił. W informacyjnym szumie możemy go przeoczyć, czym niechcący, w sposób niezamierzony narażamy siebie i swoją rodzinę na bliżej nieokreślone, a jednak z całą pewnością straszne konsekwencje.
Produkcja Hollywood, którą teraz na świecie naśladować chcieliby wszyscy bez względu na wiek czy dorobek, jest przykładem na to, że to szatańskie miejsce według zgodnej oceny jego zdecydowanych adwersarzy, jest ciągle przedmiotem westchnień, pragnień i odniesień nieprzeliczonej rzeszy chętnych. Z jednej więc strony jawi się Hollywood jako symbol wymagający potępienia, z drugiej zaś jako najczęściej nieosiągalny obiekt tęsknot i pożądania. Jak to pogodzić? Po pierwsze tego godzić ani nie trzeba, ani nie należy, ani nikt i nic tego nie wymaga, ani – i to najbardziej – nie będzie z tego pogodzenia żadnego pożytku. Dobrze jest natomiast wiedzieć, że tak właśnie jest.
Wall Street jest symbolem grzechu. Dla tych osób, które jeszcze nie wiedzą co to jest grzech oraz, że grzeszyć nie należy, niewiele mam do zaproponowania, ponieważ nie jestem kaznodzieją ani nie uprawiam propagandy nieuchwytnego dla nich dobra i/lub zła. Grzechem tym są: chciwość, zachłanność, łapczywość, pożądanie, oszustwo, naciąganie, itp. Wymienione tutaj byty, zwane przez jednych grzechami, przez innych wadami ludzkiego charakteru, a przez jeszcze innych niezastąpionymi walorami, sprzyjającymi osiąganiu założonych celów biznesowych, urosły do takich wymiernych rozmiarów, że wytworzyło to zupełnie naturalnie, uprzywilejowaną elitę ich posiadaczy. Posiadacz takiej „fortuny”, obok określonego jedynie liczbą miejsc przed przecinkiem rozmiarów konta, cieszy się szczególnym przywilejem oraz immunitetem. Co więcej, nikt mu tego przywileju nie nadaje – a tytuł posiadacza i owszem dzierży, ba sam sobie określa,
a wszyscy, czyli całe społeczeństwo aprobuje to i szanuje. Kiedyś do nadania tytułu rycerza czy szlachcica potrzebny był władca. Ponieważ dzisiaj każdy uważa się za króla, stąd nadanie komuś szczególnego przywileju, wynikającego z posiadanej przez tego kogoś fortuny, jest sprawą oczywistą, automatyczną i zamkniętą.
Czy to przyszło z Ameryki? Oczywiście, że nie, ale w końcu Wall Street jest w Nowym Yorku, czy tego chcemy czy nie.
Efekt cieplarniany w wykonaniu znanego noblisty znalazł nagle na całym świecie zdumiewająco czynne zainteresowanie, wyrażające się wspieraniem, propagowaniem (to głównie), grożeniem (że świat utonie w wodzie, gdy tymczasem tonie w śmieciach i ściekach), a także co nie było takie trudne do przewidzenia – pogłównem. No dobrze, dzisiaj mówi się podatkiem, brzmi inaczej, ale przecież chodzi o kasę. Naszą kasę. W ciągu ubiegłych 100 lat żadna wojna, żadna afera, żadna głupota ni odkrycie nie cieszyło się takim hałasem jak efekt cieplarniany, dzięki któremu zresztą, zimy na świecie są… chłodniejsze. Dla klimatologów jest to naturalny fakt, zaś dla ignorantów, propagandystów rajfurzących o la Boga polityków, czy goniących za chlebem wyrobników kamery, mikrofonu i montażu, zwanych dziennikarzami szukającymi sensacji – celem i środkiem, pomysłem i sposobem, bytem lub niebytem.
Jedno jest pewne: człowiek kulturalny, kiedy mu się uda naśmiecić, po prostu po sobie sprząta. Przemysłowe zaśmiecanie planety, zupełnie nie wiadomo dlaczego, znalazło się jednak w rękach ludzi, którzy łagodnie rzecz ujmując, nie wykonują tego prostego zabiegu. Ba co gorsza, transferują ten brzydki obyczaj na innych, zmuszając ich niejako do zachowań, niekulturalnych (por. skutki używania samochodów z napędem spalinowym).
Z tego, co tu powiedziano, sprawa zanieczyszczeń planety Ziemi jest bardziej kwestią kultury jej mieszkańców, niż politycznych meteorów. Wprawdzie starożytni Grecy opowiadają nam w swoich mitach o słynnym Heraklesie, czyszczącym stajnie króla Augiasza. Właściwie wszystko byłoby świetnie i fantastycznie, tylko że ten heros popełnił zasadniczy i kardynalny błąd: cały brud i gnój wpuścił do rzeki. Na szczęście współcześni mieszkańcy planety, wiedzą już, że tak się nie robi.
Nie wiem jednak, czy mogą tak łatwo wybaczyć Heraklesowi ów brudny zaiste postępek. Na jego korzyść przemawiać może ewentualnie fakt, że w owych czasach wiedza na temat życia biosfery i zanieczyszczenia środowiska nie była aż tak głęboka, a sam bohater działał z pewnością pod wpływem silnego stresu. Nie mieli starożytni Grecy w dyspozycji mikroskopów, nie znali bakterii, nie używali detergentów ani pestycydów, żyli krócej i umierali zdrowsi. A my do dzisiaj zachwycamy się tym wszystkim, co wówczas wyczyniali i co po sobie pozostawili. No nawet jeżeli nie wszyscy homo sapiens, to jakaś część z pewnością.
Jak połączyć przyjemne z pożytecznym? Do tego właśnie służy Hollywood i Wall Street. Hollywood dostarcza celuloidowej przyjemności, a pożyteczna działalność bezkrwawej ale skutecznej Wall Street – pożytków. Czy kryje się za tym hipokryzja? – Niewykluczone. Ale czy bez umiejętności bycia hipokrytą, udałoby się nam połączyć to co przyjemne z tym co pożyteczne? No dobrze, a co ze sprzątaniem po sobie? Każdy kulturalny człowiek dba o to, aby zostawić po sobie porządek.
No właśnie i tu kryje się całe clou; robienie porządków nie jest ani specjalnie przyjemne, ani nie daje nam specjalnych korzyści (tak się to powszechnie błędnie postrzega), wręcz przeciwnie, trzeba na to wyłożyć forsę. To dlatego właśnie powołano do życia Greenpeace, Efekt Cieplarniany, etc., a na czele usadowiono samego guru i noblistę w jednej osobie. Ma on za zadanie „nadać nową wartość” temu, o czym się zapomniało. Pewnie za dużo było informacyjnego szumu, czy coś w tym rodzaju.
Ene, due, rabe, spotkał jeżyk żabę,
Ta jednak uciekła, a jeżyk do piekła.
Tamże miał zabawę.
Ene, due, klawe, mamy wciąż przeprawę,
Wiemy z kim i jak, a to było wspak.
Pognietliśmy trawę.
Ene, due, w popijawę wdają się fartowne, żwawe,
Ale potem coś nie tak,
wątek się przewija w odwrócony takt.
Dają nam odprawę.