Pierwszy raz zwróciłem uwagę na plakaty z płodem dziecka wpisanym w macicę o kształcie serca z powodu reklamowania hospicjum perinatalnego. Nie znałem tej nazwy i szybko się dowiedziałem, że chodzi o szczytną ideę wspomożenia rodziców, którzy wiedzą, że ich dziecko na pewno ich nie przeżyje, bo ma wrodzone wady powodujące trwałą niezdolność do przetrwania. Ujęła mnie inicjatywa towarzyszenia rodzicom i dzieciom w tej trudnej drodze do przewidywalnego końca. W dodatku zbijała argumenty zwolenników liberalizacji dostępu do aborcji, którzy głośno krzyczą o hipokryzji proliferów, mających się interesować dziećmi tylko do porodu, po czym znikają z życia rodziców poddanych wielkiej próbie.
Drugi raz zwróciłem uwagę na ten symbol, kiedy w trakcie manifestacji, w której szedł również włodarz stolicy jacyś gamonie rozbijali witrynę z tym plakatem. Wtedy sobie uświadomiłem, że to rzeczywiście wojna – nie ma przebacz. Zastanawiało mnie jak można – będąc jednocześnie już przecież urodzonym – mieć taką nienawiść do ludzkiego płodu. Później byłem już świadkiem wręcz zbiorowej histerii objawianej na „fejkbuku” wobec tej dość prostej, a jednak przejmującej grafiki. W zacietrzewieniu politycznych niby-racji walka o (w sumie jakoś tam zrozumiałą z punktu widzenia poglądów) liberalizację aborcji przeistoczyła się w nienawiść do nienarodzonych dzieci, czyli w sumie do rodzaju ludzkiego. I jeszcze raz napiszę – jest to szczególnie wstrętne ze strony ludzi, którzy się już zdołali urodzić. Wielu z nich może nie było chcianymi dzieciakami i być może gdyby istniało prawo, o które tak walczą, to w ogóle by się nie narodzili.
Plakat i cała akcja zaczęły ewoluować i pojawiły się dodatki o tym, żeby się tato z mamą kochali, że życie ma sens itd. Ta bezpośredniość akcji, mówienie oczywistości wzbudziła jeszcze większy wściek. Jak to mama z tatą mają się kochać?! W życiu! I to było najgorsze, czyli najlepsze, bo ta forma przekazu obnażała bezsens protestujej przeciwko niej politycznej ekstremy.
Taki kapitał zacietrzewienia nie mógł tak sobie beztrosko leżeć na ulicy. Gazeta Wyborcza wyceniła koszty tej akcji i się zaczęło. Z wielomilionowej kwoty (akcja jeszcze trwa) wyciągnięto wnioski, ile to dobra za takie pieniądze można by było wyrządzić żyjącym dzieciom zamiast uprawiać ideologię (?!). No, argument godzien coraz bardziej zdziczałej Wyborczej. Ale najgorsi są akolici, ci podążyli karnie jak baranki za nową ścieżyną pasterza, bez żadnej refleksji (stąd baranki) co do własnej śmieszności. Miałem starcie właśnie z takim kalkmistrzem, co to zaczął cytować te bzdury jak swoje, że plakat „życie ma sens” jest przewałem ideologicznym, za cenę którego można by panie z 10 milionów dzieci… W rezultacie rozmowy, w której młodzieniec nazwał mnie misiem (to chyba komplement?) doszliśmy do tego, że zaczął mnie pytać o sens życia i cierpienia, bo sam uważał, że go nie ma. Widać było, że droga od plakatu do pytań ontologicznych świadczy o głębokich problemach emocjonalnych a co najmniej egzystencjalnych, obiektu rzuconego samopas na fale nihilizmu. Tak to u nich „chodzi”.
Tak czy siak zaczęły się wyliczanki ile to godzin porad psychologicznych czy wózków (1868) dla dzieci można byłoby za te pieniądze urządzić i co by tam nie kupić. Ale problem z tym, że żeby udzielić porad dzieciom, to trzeba by się te wpierw urodziły i o tym była/jest ta akcja. Ale to osobny problem przewrotności „logiki”, a właściwie dialektyki życia i śmierci lewicy, której przedstawiciele sami żyjąc chcą decydować kto się ma urodzić a kto nie. O tym, będzie któryś z następnych wpisów, bo zebrałem już kilka ciekawych materiałów, gdzie króluje posłanka Leszczyna z nawróconej ostatnio na aborcję Platformy. Czasami lepiej posłuchać nuworyszy, bo ci zawsze przesadzają na początku ze środkami wyrazu, by uzasadnić swoją wyjątkowość w temacie, do którego doszlusowali z powodów rachub politycznych.
Jak już się Wyborcza wystrzelała z bezdusznych statystyk to się zorientowała, że podawanie liczb czego to tam nie można było dokonać za pieniądze kampanii jest bez sensu z punktu widzenia mocy przekazu. Sprawę z rąk aktywistycznej części redakcji przejęli dziennikarze. Zabieg był prosty. Liczby won – trzeba pokazać człowieka, jednego. Pojawił się więc Alex, a właściwie jego rodzice, którzy wykazali, że za tę kasę to ich syn miałby 70 lat stałej opieki, a tak nie ma. W ten sposób przecież można podważyć każdy wydatek, łącznie z płacami dziennikarzy Gazety Wyborczej.
No i zaczęła się oczywista kontrakcja. Poczęto pokazywać domy Owsiaka i przeliczać na uratowane dziecięce dusze, ale najbardziej spodobała mi się ta, która odwoływała się do działu sprzedaży reklam Gazety z propozycją, by sprzedawcy Wyborczej po ubiciu targu z reklamodawcą zaczęli go przekonywać, że za te pieniądze mógłby wspomóc wiele dzieci i odstąpił od reklam w gazecie.
W dodatku okazało się, że to przecież Agora jest zarówno właścicielem Wyborczej jak i największej firmy outdoorowej w Polsce AMS. Czyli plakaty z ludzkim płodem latały płatnie również i na ich nośnikach i nic prostszego jak tylko oddać tę część przychodów na jakiś sierociniec. A tu nic… Bo musimy pamiętać, że są dwie prawdy – czasu i ekranu. Na ekranie widzimy oburzenie, a prawda czasu każe brać kasę i nie kwitować. Przekonała się o tym kiedyś Polska Fundacja Narodowa, która myślała, że jak zapłaci za reklamy swej niesławnej kampanii „Wolne sądy” takiej np. stacji TVN, to telewizor opozycyjny uszanuje bogatego klienta. I tu weszły nasze dwie prawdy – kasę weźmiem, ale nie liczcie na coś więcej. Za wasze pinionszki wyślemy w miasto siedem ekip z kamerami, by wam zrobić kuku. Przecież tu nie chodzi o forsę (dodajmy TAKĄ DROBNĄ), tylko o waaadzę, która ma nam dać dostęp do całego skarbczyka. A to, że płacicie nam za sznur, na którym zaraz was powiesimy to tylko powód do naszej wewnętrznej satysfakcji i beki na popijawach redakcji.
Po długich śledztwach wyszło kto i czyje pieniądze stoją za tą akcją. Znaleźliśmy głowę zdrajcy. To jeden z bogatszych Polaków, Mateusz Kłosek, który w swojej firmie dorobił się na produkcji okien. Idę o zakład, że w budynku na Czerskiej już został powołany zespół, który ma znaleźć jakieś haki na tak niepoprawnego sponsora. Sugeruję jakieś małe #meetoo, przewały finansowe lub co najmniej wspólne zdjęcie z Obajtkiem. Wierzę też, że rzesze tych, co to nie tankują na Orlenie ruszyły teraz do okien skrobać ramy, by zobaczyć czy przypadkiem od chłodu i deszczu nie chronią ich niepoprawne instalacje. I co, jak wyjdzie, że niestety? Kamieniem w szybę i wymiana okien na inne? Przy zerowych temperaturach? A czemu nie? Trzeba dowieść zaangażowania. Jak się powiedziało „O” (jak Orlen) to trzeba teraz powiedzieć konsekwentnie „O” (jak okno).
Chyba się przebranżowię na wstawiacza okien. Ta polska polityka dostarcza zapotrzebowania na coraz to inne zawody. Życiowe…
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.