Łucja Siedlik
O czym entuzjaści twórczości Zdzisława Beksińskiego wiedzą doskonale, artysta skrywał w swej pracowni pokaźną płytotekę, do której sięgał chętnie i regularnie (ku większej lub mniejszej uciesze sąsiadów). W wywiadach zwykł podkreślać, że muzyka jest w jego pracy elementem nieodzownym – podobnie jak kubek „neski”, z tą drobną różnicą, że o ile sztukę układania dźwięków wyjątkowo sobie cenił, to kawy nie trawił. Twierdził, że malując, nie słucha utworów w pełni świadomie – stanowią one raczej rodzaj tła, którym mimowolnie nasiąka, którego szczegóły doskonale zapamiętuje i którego ekspresja siłą rzeczy koresponduje z tym, co powstaje na płótnach. Nie dziwi więc, że autorzy zakrojonego na szeroką skalę przedsięwzięcia „Świat Mistrza Beksińskiego” podjęli się zadania prezentacji jego dzieł w otoczeniu im najbliższym – otoczeniu muzyki.
Widowisko podzielone na dwie części, których pierwszą wypełnia kompozycja Sine Titulo kierownika muzycznego wydarzenia Szymona Sutora, a drugą – Requiem Arnolda Schnittke – kompozytora szczególnie przez Beksińskiego ulubionego, zaprezentowano w katowickim Spodku pod koniec września. Pierwsze ogniwo przedsięwzięcia wydało mi się nie do końca pełne. Choć jego warstwa muzyczna w założeniu ściśle związana jest z dziełami malarza, nie towarzyszyło mi poczucie, że obraz jest do końca kompatybilny z muzyką, że opowiadana przez dzieła historia wciąga widza, a obrazy eksponowane są dostatecznie plastycznie i płynnie. Muzyka z kolei wydała mi się nieco zbyt pompatyczna. Choć z twórczości Beksińskiego często wydobywa się przede wszystkim mrok, szorstkość i katastrofizm, on sam mawiał raczej, że najistotniejsze w sztuce są dla niego emocja, precyzja formy, a przede wszystkim to, by jego obrazy były „ładne”. Być może stąd tak wiele zdaje się łączyć Beksińskiego ze Schnittkem. U obu z nich spod warstwy powagi wyłania się gest przekory, łamania konwencji, mrugnięcia okiem. Obaj pozwalają obcować ze sztuką, której niewątpliwe piękno ma odcień goryczy, a czułość miesza się z melancholią. W której czytelny dla odbiorcy pozostaje rys formalny, co w przypadku Beksińskiego oznacza np. operowanie światłem, a u Schnittke żonglowanie układami harmonicznymi. Równoczesna ekspozycja dzieł obu twórców jeszcze mocniej te cechy wydobyła. Płynnie przepływające po ekranie obrazy dobrane zostały do muzyki z dużym wyczuciem, precyzją i dbałością o detal. Ich „ożywianie”, subtelne wprawianie elementów w ruch przeprowadzano z dużą klasą, nienachalnie, pozwalając śledzić narrację z zaciekawieniem i zaangażowaniem emocjonalnym. Doskonale brzmiały przy tym zwłaszcza partie wokalistów, których solowe partie wzruszały naturalnością i siłą wyrazu muzyków.
Nie dowiemy się, czy sam Beksiński wyraziłby o tym przedsięwzięciu pochlebną opinię – czy uznałby, że prawdziwie oddaje jego wewnętrzny świat i artystyczną wrażliwość. Wydaje się jednak, że to taki gest w stronę twórcy, który przedstawia duży szacunek do jego dorobku, pozostając przy tym atrakcyjnym dla szerokiego grona odbiorców.