Podglądanie demokracji

Polska

 

 

  Polska W tej sytuacji rodzi się trochę rozbudowane pytanie:

– Czy kandydaci składając obietnice mieli na myśli prezydenckie uprawnienia?

– Czy złożenie obietnic wyborcom w czasie kampanii jest li tylko figurą semantyczną (żeby było o czym mówić)?

– Czy składanie wyborcom obietnic bez pokrycia jest wynikiem i tradycją polityczną, którą należy uszanować?

– Czy kandydaci na prezydenta, stojąc na straży konstytucji, poszli na całość i zignorowali dokument, obiecując to, o czym dobrze wiemy?

– Jeżeli kandydaci na prezydenta już w czasie kampanii wyborczej ignorują zapisy konstytucyjne, to jaka jest nadzieja na to, że jej zapisów będą przestrzegać w trakcie sprawowania urzędu?

– Czy kandydatów na prezydenta zapisy konstytucyjne nie obowiązują, bowiem de facto żaden z nich w momencie składania obietnic prezydentem jeszcze nie jest? 

 

Po przeanalizowaniu powyższych pytań dochodzi się do wniosku, że do żadnego nadużycia zaufania tutaj nie doszło, a kandydaci w czasie kampanii wyborczej głoszą za czym się opowiadają, a nie co zrobią. Jeżeli natomiast wyborcy interpretują te deklaracje opacznie, czynią to wyłącznie na swój użytek. Casus sądowy „prywatyzacja czy komercjalizacja służby zdrowia w Polsce” dokładnie wykłada istotę merytoryczną konfiguracji prawnej „figur semantycznych”, mających zastosowanie we współczesnym politycznym obyczaju polskim.

 

Wyobraźmy sobie kampanię prezydencką w Polsce, w której kandydaci na prezydenta posuwają się w deklaracjach, obietnicach i zobowiązaniach wyborczych jedynie do tego, do czego obliguje ich konstytucja. Jak wielu wówczas obywateli zechciałoby zaufać danemu konkurentowi, że lepiej przypilnuje konstytucyjnych praw, na których nam wspierającym demokrację zależy tak bardzo, że raz na cztery lata idziemy do urn tylko po to, aby opowiedzieć się za tym, który lepiej przypilnuje „demokracji”, bo od rządzenia i gospodarki jest ktoś zupełnie inny.

 

Po wyborach i ogłoszeniu wyników zwykle nadchodzi czas na orędzie do narodu nowo obranego prezydenta. Popuśćmy wodze fantazji i spróbujmy sobie wyobrazić, jak mogłoby wyglądać takie przemówienie:

„Rodacy, Prezydent Polski, którego wybraliście w ub. niedzielę, dzisiaj zwraca się do wszystkich Polaków w kilku sprawach dla Polski najważniejszych. Pragnę podziękować wszystkim bez różnicy, biorącym udział w głosowaniu, za oddanie swojego głosu. Pragnę podziękować wszystkim a nie tylko tym, którzy głosowali na mnie, ponieważ demokracja nie wyklucza nikogo, nie zabrania  odmiennych poglądów, lecz absorbuje wszystkich dla wspólnego dobra. Biorąc udział w akcie wyborczym głosowaliście na demokrację w Polsce i dlatego bardzo wam wszystkim dziękuję. Więcej niż połowa obywateli wyraziła taką wolę i dlatego możemy z nadzieją patrzeć w przyszłość i umacniać nasze demokratyczne państwo, bo mamy za sobą wolę większości. Dziękuję tym, którzy głos oddali na mnie. Z całych sił deklaruję, że ich nie zawiodę. Chcę także podziękować tym, którzy głos oddali na mojego oponenta, pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego. To godny przeciwnik i trudny. Ale jest coś więcej. To dzięki kampanii, którą tak sprawnie zrealizował jego sztab, udało się nam dotrzeć do obywateli z przekazem co nas różni. Dla polityka pozostaje jednak zawsze niedosyt, że nie wszystko udało nam się przekazać tak, jak byśmy chcieli. Jednak tym razem winy żadnej nie ponosi tutaj ani sztab mojego oponenta ani wiara w zwycięstwo i zaangażowanie wolontariuszy. Format kampanii prezydenckiej jest zbyt ciasny, aby interesy narodowe można tam pomieścić. Gdyby natomiast formuła debaty politycznej w Polsce mogła rozwinąć się dalej na bazie wypracowanej w czasie ostatniej kampanii, być może byłoby to dla Polski osiągnięciem dużo większym, niż zwycięstwo któregokolwiek kandydata.

Rzeczą bowiem w debacie publicznej najważniejszą nie jest to co różni, choć oczywiście jest to ważne bardzo, ale w jaki sposób strony uczestniczące w sporze dążą do uzgodnienia rozwiązania możliwego do przyjęcia.

Rozwiązania jednostronne nigdy demokracji nie służyły i nie posłużą. Dlatego dzisiaj po rozstrzygnięciu wyborów prezydenckich zwracam się do wszystkich o współpracę. To nie jest zadanie łatwe dla żadnej ze stron. Wiąże się to z pokonaniem wielu barier w tym wielu uprzedzeń. Jednak dla Najważniejszej Polski musimy zbudować tę zgodę, nawet płacąc wysoką cenę.

Apeluję do wszystkich! Polacy! Ostatnia kampania wyborcza, chociaż w trudnych warunkach, została przeprowadzona godnie, zaangażowała wielu obywateli i pozwoliła na pokazanie wielu intelektualnych możliwości osób biorących udział w kierowaniu zespołami ludzkimi. Im wszystkim także należy się wyróżnienie. Wiem, że mój dotychczasowy oponent prezes Jarosław Kaczyński nie czuje się przegranym i tak powinni czuć się wszyscy, którzy w tym procesie wyborczym brali udział. Wierzę, że wzięliśmy w tym udział dla Polski. A Polska musi wygrywać. I my wszyscy, aby tego dokonać musimy brać w tym udział aktywny”.

 

Prezentujemy trafne cytaty, które pojawiły się po wyborach w kontekście pytania: „I co dalej?”

– Prof. Flis UJ: „Syte karpie nie będą głosować za przyspieszeniem Bożego Narodzenia”.

– Józef Piłsudski: „Zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska, ale być zwyciężonym a nie ulec – to zwycięstwo”.

– „Uczciwość to cecha ludzi z defektem genetycznym. Na szczęście cierpi na to tylko 5% populacji, która zresztą szybko ginie”.

 

Obserwatorzy życia publicznego dość dawno temu doszli do wniosku, że muzyka łagodzi obyczaje. Potrafi połączyć ludzi o zupełnie odmiennych poglądach a nawet sobie wrogich. Oczywiście termin „potrafi połączyć” jest dość odległą od rzeczywistości paralelą, ale jeśli komuś w istocie zależy na tym, aby wodę z ogniem połączyć w elastycznym jak chcemy języku, daje się to jakoś wyrazić.

Jednym z odnowionych nurtów starej dyskusji o tym „jak się pięknie od siebie różnić”, a przy tym wszystkim, jak znaleźć wspólnie rozwiązanie bieżących problemów, jest temat „kultury języka w życiu publicznym”. Aby wyjaśnić na czym rzecz się cała zasadza, stawia się dość pierwotne pytanie o to, czy kłócić należy się w sposób parlamentarny, czy też przewagę w dyskusji osiągać przy użyciu kijów baseballowych? Obserwując z kolei życie parlamentarne współczesnych (relacje z bójek w różnych narodowych parlamentach są niemal tak częste jak burze w tropikach), osoby obdarzone pewną dozą inteligencji  mogą mieć istotne wątpliwości co do tego, jak tzw. spór  parlamentarny rzeczywiście wygląda i czy jest wzorem  godnym naśladowania.

 

Określenie „spór parlamentarny” wzięło się ze starej Anglii, gdzie po raz pierwszy w parlamencie zaczęto rejestrować wymianę argumentów podczas posiedzeń zgromadzenia. Starcia przeciwników politycznych miały miejsce i były usankcjonowane prawem (co oznacza, że wygłaszanie własnych poglądów nie narażało owych mówców od razu na potępienie), a rozstrzygnięcie sporu następowało nie poprzez pojedynek rywali, ale poprzez głosowanie zwolenników jednej czy drugiej strony – a więc bez rozlewu krwi. Miało to tę zaletę, że mniej zorientowanym zwolennikom dawało szansę dowiedzenia się, o co komu w ogóle chodzi, a głosicielom szansę dotarcia ze swoim przekazem, czasem nawet do szerszej publiczności bez konieczności oddawania życia za głoszone idee.

 

Co jest wadą dyskusji parlamentarnej i czy w ogóle w parlamencie są takie imponderabilia możliwe?

To co obserwuje się współcześnie w parlamentach państw demokratycznych, to skrajna polaryzacja poglądów na horyzontach tak od siebie odległych, że znalezienie punktów stycznych graniczy wprost z… cudem ( no, no, żadnych cudów tutaj nie ma). Jest za każdym razem sięganiem do kasy, której wszyscy uczestnicy nie potrafią zgodnie napełnić, natomiast z całym zaangażowaniem poświęcają się jej opróżnianiu. Ponieważ każda kasa jest policzalna i ma wymiar skończony, sięganie do pustej kasy powoduje szczególny rodzaj napięcia, ponieważ oznacza, że komuś pieniążków ubędzie. Żadne nawoływania o demokrację, kulturę polityczną, czy dyskusję parlamentarną kasy tej bynajmniej nie napełnią. Znane jest natomiast zjawisko odwrotne: „Im większy poziom agresji, tym opróżnianie kasy staje się bardziej intensywne”.

 

Odejdźmy jednak na chwilę od prostackiej, wulgarnej wręcz relacji towarowo-pieniężnej i skupmy swoją uwagę na czymś, co nazywa się „kulturą politycznej debaty”.

Najpierw skupmy naszą uwagę na samym fenomenie publicznej dyskusji, czym to coś jest i czy aby nie tracimy czasu na coś, czego wcale nie było, ale o tym czymś rozstrzygać będzie musiał sam Wysoki Sąd II-iej Instancji. Przyjmijmy, że dyskusja w ogóle ma miejsce wtedy, jeśli co najmniej dwie biorące w niej udział osoby bądź strony wypowiadają się na jakiś temat, prezentując swoje przemyślenia i opinie, a także podając być może nawet fakty, dane i prezentując dokumenty, na potwierdzenie różnych tez, a każda ze stron, może to robić we właściwy sobie sposób. Celem zaś takiej wymiany myśli jest na ogół przekonanie o tym, że jedna ze stron, przedstawiając swój punkt widzenia, uzyska dla siebie aprobatę z powodu tego co głosi. Na ogół jakaś część lub całość ogłoszonych tez znajduje także aprobatę jakiejś populacji, która dyskusji takowej uwagę swą poświęca, a nie wyłącznie aprobatę lub jeszcze większe zacietrzewienie oponenta… Jeżeli prezenter jednego poglądu nad oponentem uzyskuje przewagę, to z tego jeszcze niewiele wynika.

Podstawowe komponenty dyskusji są takie:

warstwa merytoryczna (być może, kto więcej wie)

– oddziaływanie socjotechniczne

 – warstwa estetyczna (jak to ktoś robi i jaka jest struktura populacji, do której to coś adresuje)

– warstwa dekoracyjna (kto lepiej się sprzedaje)

– użycie języka (dotarcie)

– kokieteria (przypodobanie się publiczności).

 

Z tego powierzchownego zupełnie przeglądu możliwości korzystać mogą wprawdzie wszyscy, jednak nie wszyscy dyskutanci mają na tyle aktorskiego talentu, więc chcą się przygotować a nawet nauczyć na pamięć niektórych fraz, aby lepiej wypaść. Zupełnym kuriozum pozostaje przy tym najważniejszy drobiazg: dyskutanci bardzo często mają zająć stanowisko w sprawie, na której zupełnie się nie znają (zapłodnienie in vitro, gaz łupkowy, budżet, służba zdrowia, itp.). Niestety znajdują się często w sytuacji, kiedy mają do dyspozycji 45 sekund na wypowiedź w sprawie, nad którą pracują całe zastępy naukowców, urzędników, prawników i specjalistów bez zdecydowanego rezultatu, niejednokrotnie od kilku już pokoleń. Zabawne? E tam.

W takiej sytuacji dyskusja a właściwie jej pozorowanie się odbywa, ale pożytek żaden z tego nie wynika… na całe nasze szczęście. Wyobraźmy sobie, że osoby zupełnie przypadkowe, biorą się do decydowania o czymś, o czym nie mają zielonego pojęcia? Do takiej może łatwo dojść obserwując niektóre „parlamentarne elukubracje”.

 

Osobnym rozdziałem debaty publicznej jest jej warstwa emocjonalna i posługiwanie się rozbudzaniem emocji.

W czasie tak zwanych dyskusji publicznych wypowiedzi ich uczestników przybierają formy różnego rodzaju agresji. Jest to technika, polegająca na przeniesieniu ciężaru emocji z jednego obiektu na inny zastępczy. Powoduje to u mniej sprawnych zwłaszcza słuchaczy, rozkojarzenie i pomieszanie uwagi a nawet jej przekierowanie. W czasie takiego spektaklu, zwycięzcą zostaje ten, kto lepiej sobie radzi ze słowną szermierką, trafniejszą filipiką i zręczniejszym dokuczaniem oponentowi. Choćby prawdy, które głosi dyskutant, były na wagę złota lub Nobla, a racja była przenajświętsza, jeżeli nie będzie „właściwej” przyprawy emocjonalnej, przegra z całym dobrodziejstwem inwentarza ale zwycięży ze złodziejstwem, tyle że nieco później.

 

Co zatem możemy zaproponować na podsumowanie rozważań o „kulturze dyskusji publicznej”? Być może odpowiedź znajdziemy w doświadczeniu politycznym. Mówiło się kiedyś za Peerelu, że „w miarę postępów w budowie socjalizmu walka klasowa się zaostrza”… czy jakoś tam. Ja wiem, że sięganie do takiego archiwum to wręcz faux pau i nieporozumienie, a w ogóle to gdzieś poza głównym nurtem – politycznym rzecz jasna.

Ale co mam zrobić, kiedy pasuje jak ulał. Do czego niby pasuje? Do braków kinderstuby. Kto by sobie dzisiaj, czymś takim, jak kinderstuba głowę zawracał? No tak, ale w takim razie o czym my w ogóle dyskutujemy?