Coraz to wpada mi w ręce ta sama mapka (ta co na zdjęciu), to znaczy ona jest ta sama ale nie taka sama, bo zestawienie stałe ale wyniki różne. To mapka „etnicznej czystości” państw Europy. Można poznać jaki jest procent nie białych w danych krajach. Mapka już coraz bardziej niepoprawna politycznie, nie tyle z powodu różnego stopnia różnorodności, ale głównie z samego zestawienia. Etniczne pochodzenie (oprócz krzywdy murzyńskiej) jest tematem tabu, a raczej odpalaczem różnic, na których gruntuje się walka o równość, tu – pomiędzy rasami. Ale na razie nie mieszajmy dwóch różnych systemów walutowych. Pomówmy o narodowym pochodzeniu, a nie (na razie) o rasach. A więc wróćmy do mapki – co na nią spoglądam z roku na rok, to się zmienia, a u nas stoi równo 1% nie białych niePolaków. Kiedyś „wygrywała” z nami Grecja, ale biedaczka, po humanitarnym podjęciu imigrantów i z powodu pechowego położenia na drodze tranzytu, dobiła do 3%. A u nas stoi ten jeden procent i już.
Co prawda prawicowi narodowcy biją na alarm, że to nie jest tak, że nawiedzają nas, sącząc się nie tyle nielegalnie, co nieświadomie dla opinii publicznej ludzie, codziennie tysiące imigrantów z całkowicie innych pól rasowych i kulturowych. To pewnie prawda, tym zajmiemy się pod koniec, ale mi chodzi tu tylko o to, czy taki obraz – a tak nas widzą inni – to dla nas dobrze czy źle.
W, co prawda upadłej, kulturze mulitikulti taka jednolitość narodowa czy rasowa to jakieś podejrzane jest. Świadczy o ukrytym nacjonalizmie lub co gorsza – rasizmie, bo przecież to niemożliwe, że w tak przechodniej części Europy uchował się praktycznie jednolity naród, w dodatku głównie w obrzeżach własnej państwowości. Sam słyszałem z różnych ust, że to jest jakoś podejrzanie dziwne. No, co tu dużo o gadać – otrzymaliśmy to po Jałcie. Pomijając, że wtedy dostaliśmy się pod but sowiecki, to machniom Kresy za Ziemie Zachodnie wyszło nam ekonomicznie i… etnicznie na dobre. Było to, co prawda, polem do wielkich tragedii, przesiedleń, utraty majątków i kulturowych korzeni, ale bilans wydaje się okrutny, lecz… pozytywny.
Mówię to z pełną świadomością, jako syn Zabużan, może nietęskniący, jako urodzony we Wrocławiu, za Ziemiami Utraconymi, ale z pełną estymą do ziemi przodków, zwłaszcza, że cała moja rodzina tam została. Powojenne ruchy dały nam możliwość ukształtowania się jednolitej narodowo tkanki. Przypomnę, że nasze rozszerzenie w drugą stronę II RP owocowało szeregiem napięć mniejszości w obrębie państwa polskiego, z terroryzmem ukraińskim włącznie. Po wojnie ludy się przemieszały i nawet Polacy z Kresów, ci co mogli, przejechali do Polski, która okazała się…ideą, czymś „więcej niż chleb” i pole za stodołą. Zwłaszcza na Ziemiach Zachodnich, gdzie jedni wygnańcy zajmowali miejsce po innych, tych płacących cenę za własne odurzenie niemiecką ekspansją, tym razem przebraną w mundur hitlerowski.
Jak ta jednolitość narodowa może być cenna dowodzi sprawa, na którą się natknąłem dość niedawno. Otóż u zarania III RP, prezydent Gorbaczow, walczący o scalenie rozpadającego się imperium sowieckiego zaproponował młodym władzom Polski… rozbiór Ukrainy. Sowieci padający mieli wziąć to o co teraz walczą, czyli Krym i Donbas, zaś Polska Zachodnią Ukrainę ze swoim ukochanym Lwowem. Łał, to ci była propozycja, szkoda, że nie podarowali nam Litwy z Wilnem. Drwię? No nie bardzo. Ku mojemu zdziwieniu nasi okazali się pragmatyczni i uprosili Gorbaczowa o wycofanie propozycji. Teraz pewnie wielu marzycieli o Wielkiej Polsce zawyje, że jak to, było brać „nasze ziemie”. Tak? To proszę sobie wyobrazić, że obecny żywioł ukraiński, o sporych podstawach antypolskich, budowania swej tożsamości na wrogu, obróciłby się wewnątrz państwa polskiego przeciwko niemu. Powstałyby dążenia zjednoczeniowe Zachodu ze Wschodem Ukrainy. Bylibyśmy traktowani jako okupanci, byłby to ze strony Rosji prezent-pułapka z wejściem nowego państwa od razu w eskalujące spory narodowe.
Dobrze to sobie przypomnieć, gdy myślimy, że jednolitość narodowa nie jest żadną wartością samą w sobie. Jest, zwłaszcza w tym miejscu świata i w tych czasach. Bo zobaczmy jak dzieli się świat. Moim zdaniem progresywizm pruje po szwach. W takiej Ameryce, to najłatwiej – po rasowych. Jak się nie da – to po narodowych. Wiele krajów popadło w ruinę w wyniku rozhulanych animozji narodowych. U nas – z powyższego powodu jednolitości – takie numery nie przejdą. Nie ma kogo na kogo napuszczać. Choć Kaszub różni się od górala pewnie znacznie, to oboje, poza kilkoma wpływowymi wyjątkami, uważają się jeśli nie koniecznie za Polaka, to za obywatela polskiego. A więc nie ma jak dzielić, stąd ten pokraczny erzac podziału na LGBT i resztę, dęty i dmuchany. Gdzie w imieniu wyimaginowanej obrony praw góra 1% społeczeństwa demonstrują tysiące, rzecz staje się busolą politycznego podziału. Jak widać trzeba się jednak nagimnastykować, by to uzasadnić.
Ale Polacy, mimo, że tak narodowo jednolici dzielą się inaczej. Mamy, niezauważalny w kategoriach przynależności narodowych podział wedle kryteriów plemiennych wojny polsko-polskiej. Z chęcią zobaczył bym europejski podział na lewicę i prawicę, tu w Polsce by było „równiej”. O sztuczności tego podziału napisałem całą książkę („Trzeci Sort”), którą w tym względzie mogę streścić do jednego zdania. Ten magnesujący wszystko podział na PO kontra PiS jest w rzeczywistości sporem… mniejszości, gdyż prawie połowa Polaków nie głosując nie akceptuje tego stanu rzeczy, zaś w większości głosujących ukrywają się postawy wyboru „mniejszego zła”, a nie legitymizacji któregoś z plemion.
Ale nowe czasy wprowadzają nowe podziały. Mamy następny rozłam: na koronaentuzjastów i koronarealistów. Tu już w poprzek podziałów politycznych wojny polsko-polskiej. Okazuje się, że strach nie ma poglądów politycznych i jednoczy ludzi w jedno spanikowane stado. Tu też by się przydała jakaś mapka. Ciekawie by to wyglądało.
Ale miałem na koniec wrócić do naszego potencjału asymilacyjnego. Wydaje się dość znaczący. Jak się patrzę na Ukraińców, nawet tych śniadych, to widzę, że chcą tu zostać, że niekoniecznie są w drodze na Zachód. To znaczy, że polska propozycja, tak krytykowana przez nas samych, jest dla nich jakoś atrakcyjna. Widać to po następnej mapce:
Jesteśmy dumni ze swej kultury, co najdziwniejsze – bardziej niż tacy Włosi, którzy nas w kwestii dorobku mocno przecież prześcigają. Może to wynika nie z artefaktów i grubości książek o własnych dziejach, tylko ze współczesnej percepcji siebie jako narodu. My dostaliśmy w III RP „drugą młodość”, wciąż na szczęście nam się chce, zaś porażki zrzucamy często nie na własną winę, tylko na syndrom ofiary historii. Ciekaw jestem jak to się skończy. My nie prowadzimy żadnej polityki w tym względzie, zresztą zalatywałaby ona, tak jak ten wpis, naleciałościami narodowej inżynierii. Jesteśmy tu bierni i ratuje nas tylko to, że się innym podobamy na tyle, by nie chcieli zmieniać nas na własną modłę. Demografia będzie nas skutecznie ciągnąć w stronę „pomieszania genów”, tylko, znając w tym względzie co najmniej nieodgadnioną politykę państwa, to nie wiadomo jaki będzie końcowy rezultat. Cała nadzieja w naszej atrakcyjności kulturowej, ale jak ją utrzymać, jeśli my sami jej nie szanujemy?
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.