W poniedziałek w tygodniku „Do Rzeczy” ukazał się mój artykuł poświęcony roli mediów w pandemii. Cytuję go poniżej w pełnej formie, gdyż na potrzeby objętości prasy trzeba było go w wersji tygodnikowej skrócić.
Pisząc swój „Dziennik zarazy” często spotykam się ze stwierdzeniami, że gdyby nie media to wielu ludzi nie wiedziałoby, że jest pandemia. No gdyby, zwłaszcza na początku tej przygody, wywalić telewizory i nie mieć na ulicach tych maseczek, jako widomego znaku zarazy, to może by się nikt nie zorientował. Teraz, głównie z powodu naszych błędnych reakcji na wirusa, mamy już jakieś doświadczenia. Wielu znajomych ostro zachorowało, niektórzy zmarli.
Ale media straszą od samego początku swego sprawozdawania losów pandemii. Na początku to był szok, wszyscy na „pierwszej kwarantannie” się zamknęli w domach wyglądając na świat tylko przez ekrany telewizorów i smartfonów. Wtedy wszyscy wierzyli w autorytety i poczynania władz, choć to wtedy kształtowały się zręby przyszłych problemów systemu zdrowia oraz mechanizmów eskalacyjnych narracji przekazu. Przez rok rozpoczynania codziennych relacji od ilości trupów i kadrów z zakaźnych szpitali widzowie byli poddawani potwornemu stresowi, który odwoływał się do podstawowych wartości, wręcz instynktów, jakimi są strach przed śmiercią i dążenie do przetrwania. Kadry z Wuhan były jeszcze egzotyczne, zaś w świadomości Europejczyków przełomowe było Bergamo. To wtedy koronawirus na petardzie wjechał do ludzkich umysłów i pozostał tam do dziś w zmutowanej formie. Nie chcę tu psychologizować, ale wolę przyjrzeć się mechanizmom, które prowadzą do medialnej eskalacji pandemii strachu. Tak – pandemii strachu, bo uważam czynnik medialny w tej pandemii za o wiele bardziej znaczący niż czynnik epidemiologiczny. Zaraz spróbuję wyjaśnić, dlaczego tak może być.
Dlaczego media eskalują tego wirusa? Są na to dwa wytłumaczenia. Jedno biznesowe i drugie ideologiczne. Zajmijmy się na razie tym pierwszym. To proste: wirus jest dla tej branży finansową manną z nieba. Po pierwsze konsumpcja mediów skokowo się zwiększyła, odkąd ustały lub zminimalizowały się kontakty społeczne w kowidowym realu. W pierwszej kwarantannie wszyscy siedzieli i oglądali media, bo to był jedyny peryskop na rzeczywistość. Ale jak to z peryskopem: widać przez niego tylko to, na co nakieruje ręka go trzymająca. A medialny peryskop, szczególnie od czasu rewolucji internetowej, dawno już nie jest trzymany ręką użytkownika. I media, co do swej istoty nastawione na zasięgi przemieniane na pieniądze, zobaczyły, że koronawirus to niekończąca się żyła złota. Dotąd była w tym względzie spora konkurencja, tematy się zmieniały i trzeba było ganiać z kamerą za materiałami na wyłączność. Tu była studnia ze złotem bez dna. Uniwersalnym kluczem do ludzkich umysłów stał się strach.
Temat został ustalony, ale zaczęła się konkurencja. Konkurencja pt. kto bardziej przestraszy wirusem. Postrachana widownia szukała w mediach busoli na niepewne czasy i dostawała rosnące porcje strachu. Czemu na to szła? Bo się bała o swoje zdrowie, a przekaz utwierdzał, że jest się o co bać. Media więc stawały się tym bardziej wiarygodne im bardziej straszyły. Robiły to bowiem „w interesie” widza. Poza tym dochodziła do tego ludzka fascynacja strachem, którą odkryje w sobie każdy, kto przypomni sobie jak płacił za oglądanie horrorów. W ramach mechanizmu konkurencyjnego nakręciła się spirala już nie strachu, ale paniki. Media walczyły o rozszerzenie tematu wirusa. Nota bene w przypadku Polski był to pierwszy przypadek jedności przekazu dwóch plemiennych telewizji. Nawet telewizja totalnie opozycyjna, która powinna przecież różnicować się od przekazu telewizji rządowej, nie dość, że nie atakuje rządu za kowidową nieudolność, ale przeciwnie – za zbytnią liberalność, postulując jeszcze więcej lockdownów i distancingu.
A więc zaczęła się spirala konkurencyjna. Jako że coraz ciężej było znaleźć rewelacje kowidowe, choćby dlatego, że system ochrony zdrowia wiedział o kowidzie wciąż mało, media przerzuciły się na kreowanie oboczności pandemicznych. Varia były różne: od wysypu nieznanych a nowych powikłań koronawirusowych (tu było wszystko: nerki, wzwód/libido, nerwica, egzema, no wszystko…), po mitologizowanie pandemii do miana plagi, po której przyjdą następne, powodzie, na przemian z suszą, aż do powiązania koronawirusa z klimatem. Matka natura wysłała do nas patogen, by nas ukarać za niszczenie planety. Tu – jak widać – można zacząć różne wariacje i kontynuować je bez końca. Ale, moim zdaniem, mimo tego planowanego płodozmianu, nie można widza straszyć codziennie tym samym przez rok. Człowiekowi to powszednieje. I ludzie coraz mniej się boją. Pod koniec 2020 roku badania wskazały na przykład średnio 30% spadek oglądalności telewizji informacyjnych. Ludziom się to po prostu przejadło. Pooglądają jakąś tam konferencję ministra, by wiedzieć czy jutro mogą wyjść z domu w zestawie maska-przyłbica, czy przyłbica-rękawiczki, czy mają wciąż jeszcze trzymać zamknięty swój biznes i na co będą kolejne tarcze. Ale to przerwy, bo teraz wolą sobie obejrzeć kanał przyrodniczy.
Została właściwie już tylko funkcja tożsamościowa mediów. Społeczeństwo podzieliło się na dwie, dynamicznie zmieniające się grupy z „przepływami elektoratów”, w dodatku w poprzek plemiennych podziałów wojny polsko-polskiej. Tych, co bezgranicznie wierzą w oficjalną wersję pandemii, akceptują wszelkie decyzje władz i osądy ekspertów. Podstawą tej postawy jest strach, czasami ubierany, nie bez medialnej pomocy, w szaty odpowiedzialności za innych.
Druga grupa to wątpiący. Ta grupa rośnie – choć na samym początku wszystkie diagnozy i decyzje władz były brane za dobrą monetę, ale w miarę rozjeżdżania się ich z logiką, wielu przeszło na pozycje racjonalizmu krytycznego. Miało to swoje reperkusje medialne. Pierwsza grupa oddała się mainstreamowym mediom, poszukując w nich już nie wieści o wirusie, ale… potwierdzenia słuszności swego wyboru bezwarunkowej wiary w oficjalną wersję wirusa. Tak, mówimy tu o wierze, bo merytorycznych argumentów i tej strony, i dostarczanych tej stronie jest niewiele. Jest to stary mechanizm, że jak już człowiek raz zawierzy czemuś, to się tego trzyma już na dobre, bo alternatywą jest świadomość, że dał się wystrychnąć na dudka, a nie każdy to zniesie.
Druga strona – bardziej sceptyczna – jest wyganiana z oficjalnych przekaziorów, a więc umościła się w internetach. Stamtąd jest też przeganiana, bo treści kowidowe, a ostatnio szczególnie szczepionkowe, są egzekwowane co do swej poprawności w sposób bezwzględny. Co jeszcze bardzie utwierdza sceptyków w ich wierze w układ, bo dyskusje o kowidzie eliminuje się z debaty publicznej.
Wiem, że to brzmi mocno teoretycznie i intuicyjnie, a więc pomoże być może jakiś przykład. Proszę bardzo – oto egzemplum roli mediów w kowidzie. Różnica prawdy czasu i prawdy ekranu, ba – pokaz wpływu mediów na decyzje światowych instytucji odpowiedzialnych za zdrowie publiczne. Indie. Dla nas wszystkich (kolejny) kraj dotknięty śmiercionośnym wirusem. Kiedy my tu już obniżamy krzywą zachorowań, gdzieś na świecie koronawirus zbiera swoje żniwo. Mamy być czujni, o co dbają media, bo muszą znaleźć jakiś spektakularny temat koronawirusowy, gdy lokalne się wypalają a widownia ziewa.
A więc Indie. Popatrzmy na statystyki. Jest to stara zabawa w akuku: liczba-procencik. Jak chcemy zaepatować, a chcemy, jakimś krajem to w małym weżmiemy procencik zakażeń (60% zakażonych na Seszelach), a jak postraszyć dużym krajem – to weźmiemy liczby. I proszę: 400.000 zakażeń dziennie w Indiach robi wrażenie, co dopiero mówić o 4.000 zgonów. Robi wrażenie? No bo ma robić. Macherzy medialni nie powiedzą, że jak się „zważy” te dane przez liczbę ludności to wyjdzie, że w Indiach zakaziło się 15.725 osób na milion (w Polsce 74.618), zaś zmarło w Indiach 171 osób na jeden milion (w Polsce 1.937). Ale to w mediach przecież płoną stosy trupów, zaś publika nie bardzo wie, że Hindusi się patrzą na nasze trumny zakopywane w ziemi z równym strachliwym niezrozumieniem, jak my na ich zwyczajowe całopalenie.
No i prawda czasu sobie, a prawda ekranu sobie. Mamy 5 razy więcej zakażonych niż Indie i 10 razy więcej chorych (co nota bene wskazuje, że Hindusi 2 razy lepiej leczą na kowida). Ale to MY boimy się nowego Hindusa, który przybył zaraz po południowym Afrykańczyku, ten zaś po wirusie brytyjskim. To, że płoną stosy w telewizorach podczas transmisji z Indii to pikuś. Ale przy takich proporcjach, to my powinniśmy być zamknięci, a nie Indie, a tu jest odwrotnie. Właśnie wyszło rozporządzenie, że podróżujący z Indii, RPA i Brazylii są objęci specjalną kwarantanną. Z Brazylii, która martwi się, na podstawie oczywiście własnych przekazów medialnych, że w Polsce… brakuje już trumien. I ta niekoherencja dwóch światów nikomu już nie przeszkadza. Wolimy uwierzyć w ten przekaz, który uzasadnia nasze strachy, bardziej niż w liczby, których media po pierwsze nie podają, po drugie – po które trzeba by się wybrać na wycieczkę ze swego bąbla medialnego dobrostanu, a takie wycieczki mogą się skończyć niemiło. Myślę, że powyższy opis więcej mówi niż moje wcześniejsze dywagacje o medialnych mechanizmach i psychologii społecznej.
Ale obiecałem drugie, równoległe wyjaśnienie fenomenu pandemii medialnej. Ideologiczne. Bo jesteśmy świadkami końcówki pewnego procesu, który trwał już od dawna. Tak w ogóle to uważam, że kowid był katalizatorem przyspieszającym eskalację procesów i wielkiej zmiany porządku świata, które tliły się pod powierzchnią zdarzeń i wyskoczyły w pandemii jak diabeł z pudełka. Jedną z tych zmian jest zmiana paradygmatu mediów. Przed kowidem byliśmy świadkiem powolnej śmierci mitu o mediach internetowych, które miały zbawić świat. Mit był pociągający: teraz nie ma barier wejścia zarezerwowanych do tej pory dla wielkich korporacji medialnych. Każdy spryciula z komputerem podłączonym do internetu, byleby miał co powiedzieć czy pokazać, miał móc zawojować medialny świat na wszystkich kontynentach.
Zrobiło się odwrotnie: media socjalne zmonopolizowały się do kilku na krzyż i to na poziomie światowym, sprowadzając do nisz wszelki organiczny ruch. Mało tego – zrobiły to publikując treści swych użytkowników, wykosiły konkurencję i jak dealer – zostały sam na sam z uzależnionym od nich medialnym narkomanem. A jak jest monopol na mieście to jakość towaru spada, cena rośnie i jedynemu dealerowi w mieście nie podskoczysz. Tak się skończył sen o nieograniczonej wolności w mediach. Nawet nie można się zbuntować, bo bunt przeciwko takiemu facebookowi trzeba by ogłosić na…facebooku.
A media wyłączają takie treści, jakie chcą. Najpierw zidentyfikujmy mechanizm: gdy zobaczyłem, że twitter odłączył urzędującego prezydenta USA, bo mu się jego treści nie podobały pomyślałem, że to zemsta za to, że Trump wykorzystał media społecznościowe w swojej pierwszej udanej kampanii. Że się po prostu na nim odginają. Ale zobaczyłem ZA CO go wycinają i ujrzałem tam konkretny profil polityczny. Media są bowiem w większości mediami liberalno-lewicowymi, co jest monopolem treści. Dlaczego tak jest? No bo media mają wychować dla swoich reklamodawców konsumenta idealnego, a konserwatywny się słabo nadaje. A więc nie ma dla niego przekazu, bo szukamy gości, co to wyżej półki sklepowej nie patrzą. A taki konserwatysta to ma inne, nie tylko konsumpcyjne cele. To wytłumaczenie znowu biznesowe, ale i jest ściśle ideologiczne.
Niewielu już wątpi, że jesteśmy u progu pokowidowej przemiany świata na inny model. Znajdujemy się w śmiertelnych kleszczach globalnego dealu lewicy z korporacjami, którego bezpośrednią szpicą są różne światowe mniejszości, w zależności od lokalizacji: w USA Murzyni, we Francji imigranci, w innych krajach uniwersalny „proletariat zastępczy lewicy”, czyli LGBT. Nowy świat wymagać będzie nowego człowieka, a tego ma ukształtować nowa kultura i nowa narracja medialna. Każdy kto widział najnowsze kryteria dopuszczania filmów do Oskarów widzi przepis na produkcyjniaka, gdzie dawnego kułaka zastępuje katofaszysta hetero, zaś gnębionego biedniaka – czarnoskóry lub niebinarny. To samo z Disneyem, który już koloruje na czarno twarzyczki Królewien Śnieżek czy utęczawia relacje jelonka Bambi.
To samo z mediami. Trump jest dobrym przykładem. Ostatnio dyrektor CNN się wysypał, nagrywany podstępnie na fejkowej randce tinderowej, gdy chciał zaimponować poznanej sympatii jak to wykończyli Trumpa, robiąc z niego głupa, gorzej – zawyżając pandemiczność koronawirusa, by pokazać, że prezydent nad niczym nie panuje i nie nadaje się na drugą kadencję. Najważniejszy pokaz wszechmocy mediów nastąpił w dniu 6 listopada 2020 roku. Dwie telewizje przerwały transmisję przemówienia na żywo prezydenta USA, zaś cała reszta natychmiast powiedziała, że Trump kłamał, choć nikt nie miał na to dowodów, że jego tezy o sfałszowanych wyborach były kłamstwem. Oczywiście media wytłumaczyły się, że nie mogą dopuścić do okłamywania widzów, co jest formą cenzury, bo przecież same nie wiedzą, jak było, ale odcinają swoich widzów od debaty. Dla ich dobra rzecz jasna, bo widzowie nie mogą się przecież zainfekować inną prawdą, która dla mediów liberalno-lewicowych jest zawsze kłamstwem. Jest to ta sama troska, podły argument, który eliminuje z debaty publicznej dyskusję o sensowności strategii walki z wirusem – robimy to dla dobra widza, by uchronić go od szkodliwych miazmatów. Wywalimy Pospieszalskiego z programu, bo może przekonać widzów, ci zdejmą maseczki i zakażą śmiertelnie w windzie staruszkę-sąsiadkę.
Nowy monopol medialny, niespotykany dotąd, choć dowcipnie zwany mediami społecznościowymi, ma ukształtować nowego człowieka. Postrachanego, samoizolującego się od kontaktów, na łasce i niełasce konglomeratu państwowo-korporacyjnego. Zatomizowanego, odartego ze wspólnoty rodziny, zeświecczonego i odciętego od wartości wyższych niż biologiczne przetrwanie. To wszystko jest w mediach, te „wartości” są tam nachalnie promowane, a wszelka alternatywa ostro rugowana. Ma to być niewolnik doskonały, pozbawiony własności, ale żyjący w ułudzie swojej sprawczości. Będzie on swoje kajdany widział jako wysublimowane klejnoty, które ozdabiają jego niezwykłą, choć powtarzalną do bólu, indywidualność.
Mechanizm konkurencji mediów był zawsze dla nich zbawienny, tak jak zabójczy jest dla nich monopol na prawdę. Stacje telewizyjne powinny się ścigać o transmisję przemówienia prezydenta, bo ta daje oglądalność, a tę można zmonetyzować. A skoro nie chodzi o pieniądz, to znaczy, że chodzi o ideolo i… jeszcze większy pieniądz. Tym razem nie uzależniony jak widać od uwagi widza, ale od kasy wielkich korporacji, które reklamami wykupiły sobie abonament medialny luzujący przekaziory z niegdysiejszego pluralizmu i pokazywania widzowi różnych punktów widzenia.
Próbowałem tu opisać tylko mechanizmy, wycofując się z oceny społecznych skutków szaleństwa medialnego wzmożenia. Ale jednej rzeczy nie mogę tu podarować. Efektem ubocznym, ale właściwie bodaj czy nie najważniejszym, jest epidemiologiczny rezultat pandemii strachu, wywołanej przez media. Ludzie zaczęli się bać służby zdrowia. Ta i tak wstrzymała gros swoich procedur, co oznacza, że w 2020 roku nie odbyło się 1,3 mln szpitalnych procedur. Nie za cenę wypełnienia ich nagłymi procedurami kowidowymi, bo tych było 130.000. Czyli na 10 pustych łóżek przypadał jeden hospitalizowany kowidowiec. To średnio w roku, w kwietniu 2020 to były proporcje 200:1.
Ale dodajmy do tego ludzki strach człowieka, który jest codziennie bombardowany liczbami i kadrami ze szpitali, gdzie ludzie umierają pod respiratorami w towarzystwie kosmitów. Ci ludzie odwlekali do końca kontakt z lekarzem, okłamywali go co do objawów, zresztą służba zdrowia przywoziła już do szpitali tylko przypadki ostre, często już za późno. I ludzie mediów mają krew na rękach. Każdego dnia, kiedy walczą o zasięgi straszą ludzi, powodując to, że ci nie chcą się leczyć. Media mają wielki udział w tych ponad 100.000 nadmiarowych niekowidowych zgonów. I jeszcze jak widzę tych redaktorów, którzy po rocznych seansach strachu ronią krokodyle łzy hipokryzji nad głupotą ludzi, którzy boją się zadzwonić na pogotowie, to mi się otwiera nóż w kieszeni.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.