30 lat temu

 

 

 Adam, jego kierownik, czasem wyrywał sobie z głowy włosy, zanim wyrwał od Józia jakąś pracę. Był baaardzo powolny, ale bardzo dokładny i dociekliwy. Jak chciał, a jak nie chciał, to zawsze miał coś na swoją obronę, aby nikt niczego nie mógł mu zarzucić. Dyrektor też go znał i miał o nim dokładnie wyrobione zdanie, nie różniące się niczym od powszechnie znanej opinii. I też go lubił. Józiu był bardzo dobrze ułożonym, młodym ok. trzydziestki mężczyzną, kochającym gadać i kochającym narzekać na to co jest, kochającym Polskę i rodzinę. Po polsku mówił bardzo dobrze, płynnie, poprawnie gramatycznie, z ładnym akcentem, a czasem używał jakiejś rzadkiej składni, aby podkreślić lub raczej niedookreślić treść, którą nam przekazywał. W fabryce znali go chyba wszyscy. Wszędzie miał swoich kolegów. Zawsze był doskonale zorientowany w polityce, w układach, w najświeższych sensacjach – kto spadł, kogo wywyższono – i zawsze miał do tego lekko przycinający komentarz dygresyjny. Takich jak on było wielu. Jego wyjątkowość polegała być może na tym, że Józiu nie chciał awansować. Jemu było dobrze tam, gdzie był i za tyle ile otrzymywał.

 

Każdego dnia rano, Józiu przystępował do czytania gazety, organu PZPR w Katowicach. Potem kawa i komentarz do tego, co tam stało. Pomiędzy wierszami, mimochodem dowiadywaliśmy się od Józia, że to o czym pisze prasa dziś, to tylko wierzchołek jakiegoś przekrętu, bo prawda jest taka: i tu wyłuszczał nam co na ten temat usłyszał w Radiu BBC, Głosie Ameryki albo Wolnej Europie. Jego komentarz do rzeczywistości był rzeczowy. Kładł nacisk na fakty takie, do jakich informacyjnie miał dostęp. Jeżeli posługiwał się tutaj jakąś formą, to było to najczęściej wskazywanie oczywistego absurdu jakiejś politycznej decyzji lub zgoła kłamstwa. Swój komentarz do tego był nadzwyczaj oszczędny, tak więc po dłuższym zastanowieniu można powiedzieć, że Józiu starał się tylko wiernie przekazywać fakty. W dyskusji natomiast, Józiu już żadnego skrępowania cenzurą czy sytuacją nie wykazywał ani nie przejmował się. Szedł na całość. Komuna musi upaść – takie było jego oczywiste i nadawane kodem otwartym credo.

Nie wiedział kiedy to nastąpi, ale zdaje się, że kiedy po raz pierwszy powiedział nam, że w Gdańsku Leszek Wałęsa – tak mówił o przywódcy strajku – utworzył niezależny od władz związek zawodowy Solidarność, to wtedy dodał od siebie z zapamiętaniem: i teraz komuna upadnie. Nie ma siły.

 

Nie wiem czy uwierzyliśmy Józiowi wtedy czy nie, ale nikt się z Józiem nie sprzeczał nigdy o jego tezy, ponieważ nawet najbardziej partyjni koledzy w naszym otoczeniu, myśleli przecież podobnie, choć może nie tak intensywnie o tym co i tak musi nastąpić.

 

Kiedy więc na początku września do fabryki, w której pracowałem, dotarł już powiew Solidarności z wybrzeża, Józiu był jedną z tych pierwszych osób, które były co najmniej obecne przy tym, kiedy na Wydziale Mechanicznym nastąpiła pierwsza „przerwa w pracy” po to aby wyrazić swoją solidarność z Solidarnością tych na wybrzeżu. Nie pamiętam już, czy był w składzie Komitetu Założycielskiego, ale to może teraz nie jest najważniejsze. Ważniejsze jest to, że znowu od Józia mieliśmy najświeższe i najbardziej autentyczne wiadomości o tym, co w trawie piszczy i co kto powiedział na zebraniu Związku. Józiu był oczywiście sercem i duszą w solidarności z Solidarnością i choć w naszym otoczeniu było wielu niedowiarków, wątpiących w sens tego Związku a także osób dystansujących się wyraźnie od „tego wszystkiego”, to przecież nikomu nie przeszkadzało to co Józiu głosił, za czym się opowiadał, albo do czego namawiał. Józiu był zresztą niesamowicie wytrawnym dyplomatą. Potrafił, jak chciał, wypowiedzieć najtrudniejszą do przyjęcia przez oponenta tezę, w sposób, który nie powodował jakiegoś gwałtownego odrzutu. Manipulował? Oczywiście, ale wszyscy tak robili, a on robił to elegancko. I bez wyraźnej przesady.

 

Wraz z wiatrem z wybrzeża do fabryki dotarło nowe. Decyzją dyrektora Fabryki, aby nie robić niepotrzebnego zgromadzenia w jednym miejscu, obrady Komitetu Założycielskiego były transmitowane przez radiowęzeł. Każdy mógł tego słuchać nie ruszając się od biurka, herbaty czy kawy. Kto chciał mógł tam pójść osobiście. Nikogo to nie obchodziło. Oczywiście w tych warunkach o pracy nie było mowy. Zajęcie miały sekretarki i asystenci dyrektorów, portierzy i częściowo służba utrzymania ruchu. Obrady były publicznie jawne, każdy, kto tam zabierał głos był świadom tego, kto tego słucha a niektórzy być może nawet wiedzieli, kto to nagrywa. Radiowęzeł, który do tej pory bywał czynny jedynie 15 minut dziennie od 9.00 do 9.15, nagle zaczął pracować non stop. Zastanawiałem się nawet nad tym, czy jego moc i czas trwania emisji został zaprojektowany na tak długi czas nadawania. Transmisja była czysta. Słyszalność doskonała, żadnych zakłóceń, nic. Mało tego, kiedy Polskie Radio zaczęło nadawać transmisje z różnych wydarzeń, nasz fabryczny radiowęzeł, nadawał w czasie rzeczywistym tę samą transmisję bez żadnych ograniczeń. Prawdziwy szał wolności informacyjnej. Nie zdziwiłbym się bardzo, gdyby zaczęli transmitować co ciekawsze audycje z Londynu czy Monachium.

 

Oczywiście produkcja stała, a nasi zagraniczni goście, którzy pracowali jako doradcy, od czasu do czasu przychodzili do nas zapytać czy wszystko jest OK, ale sami doskonale zaprawieni w tego rodzaju strajkach we własnym kraju rozumieli nas wyjątkowo dobrze. Mówili: „Walesa”, puszczali oko i odchodzili do siebie.

Dyrektor fabryki, który był niezłym ekonomistą a nawet ekonomem, rozumiał, że wcześniej czy później musimy wykonać dostawy kontraktowe, bo jeżeli tego nie zrobimy, to i tak już kiepskie finanse, pogrążą nas jeszcze bardziej. Jego argumenty trafiły na nadzwyczaj podatny grunt i zrozumienie Komitetu Fabrycznego Solidarności.

 

Okoliczności tego wzajemnego dobrego rozumienia się były tyleż typowe co i banalne. Komitet Założycielski wybrał delegację na rozmowy z dyrektorem fabryki w składzie trzech osób. Byli to sami mężczyźni. Na dwóch kartkach papieru formatu A4 mieli wypisane postulaty. Ich zadaniem było przedstawienie tego żądania Dyrektorowi, wraz z ultimatum, że jeżeli nie zostaną spełnione, załoga przystąpi do strajku na tak długo, aż ktoś się wreszcie namyśli i zgodzi. Postulaty były przepisane na maszynie, w hali maszyn. Rozumie się, że zanim delegacja dotarła do dyrektora, on był już w posiadaniu ich kopii od kilku godzin. Poza tym radiowęzeł bez przerwy nadawał „kodem otwartym” treść załogowych postulatów. Miała więc miejsce prawdziwa jawność.

 

Przyjął ich o trzeciej po południu. Do gabinetu zostali zaproszeni, jak tylko przyszli. Kawa, herbata, paluszki – sekretarka podała po przyjęciu zamówienia. Dyrektor znany był wszystkim jako twardy pyskacz, którego wszyscy szanowali a nawet bali się jakoś, składu delegacji nie wyłączając. Postulaty były różne i część z nich była poza zasięgiem dyrektora. Oświadczył więc na wstępie, że on o zapewnieniu dostaw artykułów żywnościowych nie ma im nic do powiedzenia, ponieważ tym nie zarządza, nie mogą od niego oczekiwać deklaracji nie do spełnienia, bo on wyjdzie na niekompetentnego a i tak w ten sposób się tego nie osiągnie. W sprawach o których on decyduje, mogą liczyć na pełną współpracę. Stawia tylko jeden warunek: życzy sobie aby o wszystkich sprawach informowany był bezpośrednio jako pierwszy.

 

Kiedy dotarło do mnie to co im powiedział uznałem, że w tym momencie, kiedy się na to zgodzili, a zgodzili się skwapliwie, przejął całą kontrolę nad zakładowym ruchem Solidarności.

Przy postulacie o udostępnienie samochodu do dyspozycji Zakładowego Komitetu Solidarności, dyrektor zapytał ile tych samochodów potrzebują? Zaskoczenie było totalne, chcieli jeden. Ponieważ zapadło milczenie, zapytał ich, czy trzy samochody na razie im wystarczą? Potwierdzili skinieniem głowy, bo odebrało im mowę. Dodał: Jeżeli będą potrzebowali więcej samochodów, niech mu dadzą znać. Zapytał jeszcze czy z kierowcami czy bez, ale okazało się, że będą prowadzić sami związkowcy.

W podobny sposób załatwił pozostałe postulaty. W rezultacie strajku nie udało się wtedy ogłosić.

Dokładną relację z tego, co się działo w czasie rozmowy z dyrektorem, otrzymaliśmy z pełnymi detalami od Józia. Jego sprawozdanie słuchaliśmy, jak się słucha relacji ze zwycięskiego meczu piłkarskiego, bo w takim tonie Józiu nam to przedstawił. Dodał jeszcze, że dyrektor zadeklarował, że jest gotów zapisać się do Solidarności i poprosił o deklarację przystąpienia.

 

Wiedzieliśmy, że dyrektor w negocjacjach z naszymi zagranicznymi partnerami walczył dzielnie i załatwiał nasze wnioski dotyczące różnych spraw kontraktowych. Sekretarzy wojewódzkich Partii robił w konia tyle już razy, że aż dziwiliśmy się, że jest dyrektorem. Chodziło głównie o spory dotyczące finansowania inwestycji. Każdy wyrywał coś dla siebie, a jemu przez jakiś czas udawało się najwięcej. Umiał się w tym układzie poruszać.

Kiedy więc przyszli do niego przypadkowi aktywiści z nowego ruchu związkowego, kupił ich wraz z dobrodziejstwem inwentarza od razu. Opłaciło mu się i zwróciło z nawiązką. Był naprawdę wytrawnym graczem.

 

Pytaliśmy Józia co o tym sądzi? Józiu był bowiem nadal zwolennikiem uczynienia porządku z tym szambem i nadal był najlepiej poinformowany o tym co się dzieje, kto jakie decyzje podejmuje i tak dalej. Pytaliśmy wprost: co sądzi o tym, że kogoś takiego jak dyrektor, broni zakładowa Solidarność, która na dodatek w tym jedynym punkcie spiera się z Solidarnością regionalną, która chce nad nim sądu.

Powiedział nam: Możemy go za różne jego dawne sprawki nie lubić, ale on teraz jest nam potrzebny i z nami współpracuje a poza tym, to jak wszyscy wiemy, jest on świetnym managerem. To była prawda. Łapał wiatr w żagle na każdym zakręcie, a ten był tylko kolejnym wirażem do wzięcia.

 

Józiu działał w Solidarności z całym oddaniem, ale jego celem być może nie był awans w strukturach związku. W miarę rozwoju różnych wydarzeń w latach 1980-1981, Józiu pozostając lojalnym działaczem Solidarności, stawał się coraz częściej poważny i smutny. Za najcięższej komuny tryskał zawsze humorem i nic go nie łamało, teraz jednak zmieniło się to drastycznie. Nie łamaliśmy go kołem, kiedy się przyznawał do różnych porażek Związku, dla którego był tak oddany. Coraz częściej trudno było mu znaleźć odpowiedzi na różne nasze pytania. Oczekiwana pomoc nie nadchodziła. Józiu to rozumiał, ale co mógł zrobić. Martwiliśmy się tym wszystkim razem z nim.

W stanie wojennym został internowany. Dziwiło nas to niesamowicie, bo tych internowań w fabryce było jednak nie tak znowu wiele i jak już były, to raczej zupełnie nieoczekiwane, że się tak wyrażę. Potem po uwolnieniu w 1982 lub 1983 roku wyjechał z rodziną zdaje się do Kanady.

 

Ciekawe, jak by skomentował ostatnie osiągnięcia Związku? Ciekawe, jak by komentował to, co się dzieje teraz? Zawsze był tak dobrze poinformowany. I tak zaangażowany.

 

[email protected]