Wiele jest powodów, dla których przybywamy i przebywamy w Chicago.
Powodem, dla którego Chicago jest moją ojczyzną z wyboru, jest tej kulturalnej stolicy Mid West’u scena muzyczna.
Foto: Krzysztof Szafraniec
Nie odkrywam nic nowego. Od czasów „wielkiej emigracji” końca lat 20-tych ubiegłego stulecia rzesze czarnych /choć nie tylko/ z południa Stanów tutaj znalazły dom, pracę /również zasiłki/, tutaj się zakorzeniło i tutaj rozprzestrzeniło przywiezione z południa juke joint’y.
A z tych juke joint’ów czarna muzyka wylała się daleko na świat, Europę, Wielką Brytanię, a przez nią na Polskę.
Bo to przez British Invasion, przez np. Johna Mayalla, przez grupę Rolling Stones, przez zespół Led Zeppelin, w zaciemnionej komunizmem Polsce Ludowej dotknąć mogłem tego fenomenu o nazwie „Blues”.
John Mayall
Czy bluesa dotknąć, czy też być przez niego dotkniętym – to jest bez znaczenia. Faktem jest, że blues, jak dotknięcie Boga – zmienia człowieka na lepsze.
Z samą muzyką bowiem ściśle związana jest określona postawa. Związany jest system wartości. Blues to muzyka, często piosenka, wzw. z tym musi być również tekst, muszą być słowa, warstwa liryczna.
I to odkrycie, że blues to nie tylko muzyka, że to również poezja i filozofia życia; że jest to STYL; odkrycie to powoduje, że Blues Art stoi przed nami otworem.
I nigdzie indziej w świecie nie można tego bliżej doświadczyć, niż w Chicago, nazywanym /jak w podtytule/ – „Światową Stolicą Bluesa”.
A stało się Chicago światową stolicą bluesa przy pewnym istotnym udziale nas – Polaków.
Rodzina Czyżów emigruje do Stanów Zjednoczonych ze wschodniej Polski w tym samym czasie, gdy wielka powódź zalewa stan Missisipi – w Chicago bracia Leonard i Filip Czyż spotykają się z czarnymi z południa. Ci ostatni przywieźli muzykę, a nasi rodacy /choć starotestamentowi/ przedsiębiorczość.
Reszta jest historią – historią smacznie /choć niezbyt wiernie/ opowiedzianą w znakomitym filmie „Cadillac Records”.
Dla miłośnika bluesa znaleźć się w Chicago, to jak zaprosić rozkapryszone dziecko do znanego sklepu z zabawkami „Toys’R’Us”, z zapewnieniem, że ma się nieograniczony kredyt. Nie wiadomo co wybierać. Bo oto, choć miałem podzielić się wrażeniami z ostatniego weekendu, /Crossroads Guitar Festival!/, spędzonego w Buddy Guy’s Legend’s i okolicy, wspomnieć muszę o wzruszającej niespodziance z ostatniej nocy.
W ramach “Taste of Chicago”, w parku Granta, jak co roku plejada znakomitych wykonawców. Wczoraj /wtorek, 29 czerwca/ na scenie: Petrillo Shell – Los Lonely Boys i Los Lobos. Gdy trafiłem tam spóźniony, Los Lobos /klasa!/ kończyli już swój występ, w końcówce na bis zapraszając muzyków z Los Lonely Boys.
Dwie generacje latynoskich muzyków w sposób niezwykle sugestywny pokazały rozentuzjazmowanej publiczności, co to jest „americana”. I w trakcie wymuszonego bisowania /publiczność nie dała szansy konferansjerowi zakończyć koncertu/, po lakonicznej zapowiedzi na Petrillo Stage pojawia się Robert Plant!!
Tak, ten sam. Jeden z najlepszych wokalistów rockowych wszechczasów, the Hammer of God!
Tak, to były członek Led Zeppelin.
Wielki admirator Bluesa, dzięki któremu z Led Zeppelin stworzyli podwaliny blues-rocka.
Przy nieustającym aplauzie wniebowziętej publiczności, Robert Plant z połączonymi siłami Los Lobos i Los Lonely Boys, zaśpiewał: „Treat Her Right” oraz „Goin’ to Chicago”. Wcześniej dołączył do grupy wykonawców klawiszowiec z Chicago, Marty Sammon, na co dzień grający w zespole Buddy’ego Guy’a. Atmosfera na scenie i wśród publiczności eksplodowała fajerwerkami, jakby w zapowiedzi celebracji najwspanialszego, amerykańskiego święta.
Tego typu klimaty spotkać można tylko tutaj, w Chicago. Ilość klubów większych i mniejszych, miejsc koncertowych, a również studiów nagrań przyciąga do tego miasta najlepszych muzyków nie tylko z terenu stanów, ale i całego świata.
Ta niezwykle żywa sceneria muzyczna istnieje i rozwija się dzięki muzykalności czarnych emigrantów z południa.
To z ich kultury, z Blues Art powstał min. Rhythm & Blues, Soul, Funk a również Rock’nRoll.
I nie byłoby wczorajszego spotkania Roberta Planta z Los Lobos w takiej formie i z takim ładunkiem emocjonalnym, gdyby nie blues. Blues, którego Chicago jest światową stolicą, blues, którego odkrywanie tutaj jest pasjonującym zajęciem.
Mieszczący się przy South Wabash klub Buddy Guy’s Legends, to chicagowskiego bluesa witryna eksportowa.
I jak to bywa z takimi witrynami, trochę przekolorowana, trochę na pokaz, trochę jak sklepik z pamiątkami…
Co by jednak nie powiedzieć, króluje tam blues – 7 nocy w tygodniu, kilkudziesięciu wykonawców.
Jedzenie jest przednie, obsługa uprzejma, air condition na pełnych obrotach.
Tutaj przyjdzie mi spędzić „mój” Crossroads Guitar Festival.
Tej festiwalowej soboty klub tętni muzyką od wczesnego popołudnia. W oczekiwaniu na zespół, dla którego tam się znalazłem, The Kinsey Report, mam okazję wysłuchać recitalu Jimmie Johnsona.
Ten wielce zasłużony dla chicagowskiego życia bluesowego artysta, swoim interesującym, wysoko postawionym głosem, akompaniując sobie raz na klawiszach, raz na gitarze wiedzie nas przez katalog standardów bluesa, od „Key To the Highway”, do /oczywiście/ „Sweet Home Chicago”.
Występując bez zespołu, Jimmie Johnson jest stonowany, jakby cofnięty, co nie odbiera jego występowi niezwykłej siły.
Jimmie Johnson
Gwiazdą tego wieczoru będzie Bernard Allison, syn Luthera Allisona, bluesmana chicagowskiego, który jednak w samej Francji spędził około 20 lat. Luther chicagowskim bluesem podbił i Francję i Europę. Zdążył jednak wrócić do Chicago, zanim udał się do bluesowego nieba.
Bernard urodził się zatem we Francji, obecnie jednak, odziedziczywszy bluesowego bakcyla po ojcu, koncertuje głównie w Stanach.
Przed Bernardem Allisonem występuje The Kinsey Report.
Mój osobisty faworyt, zespół, którego nieliczne występy w Chicago polecam zarówno miłośnikom bluesa, jak i reagee.
Trzech braci Kinsey – Donald, Ralph i Kenneth grają ze sobą od zawsze – założycielem grupy był ich ojciec Lester Big Daddy Kinsey, nieżyjący od szeregu lat. To on zadbał o to, by jego najzdolniejsze muzycznie dzieci zamiast tradycyjnych zabawek posiadały instrumenty muzyczne. Przekazał im również, przelał niejako, cały bagaż wiedzy o bluesie jako muzyce, i bluesie jako stylu życia, czyli Blues Art.
Czwartym członkiem zespołu The Kinsey Report jest zawsze drugi gitarzysta. Po Ron’ie Price, kolejnym nazwiskiem Miller, obecnie na drugiej gitarze gra Nick T. Bird.
Śledzę losy i uczestniczę, gdy tylko jest to możliwe w występach The Kinsey Report od 1986 roku, wtedy to widziałem ich na żywo po raz pierwszy.
Było to w Warszawie, chyba na Jazz Jamboree. Od tego czasu upłynęło wiele lat, tym niemniej każdy występ The Kinsey Report to niezwykłe przeżycie.
Tak też jest i tym razem.
W Buddy Guy’s Legends /nowa lokalizacja – też na South Wabash, dwie przecznice na północ/, bracia Kinsey po raz kolejny udowadniają swoją klasę.
Do wypełnionej po brzegi sali klubu /ciągle przybywają ludzie, również z Crossroads Festival/, The Kinsey Report przedstawiają ich zwyczajowy program, w większości składający się z utworów zawartych na ich trzech płytach, wydanych przez Alligator Records. Ale również grają reagee, co stało się to już tradycją. W końcu Donald Kinsey ma za sobą staż przy boku Boba Marley’a i Petera Tosha. Żaden inny zespół na świecie nie jest w stanie tak dobitnie pokazać, że reagee to „Blues Karaibów”.
Pachnący nowością Buddy Guy’s Legends szczyci się też najnowszą aparaturą nagłaśniającą. Obsługujący ją młody człowiek nie do końca zdaje się nad nią panować, zespół ma kłopoty z ustawieniem brzmienia, do końca ich fascynującego, jak zwykle występu.
Do Buddy Guy’s Legends ciągle napływają ludzie, rozfalowany ścisk… Sobotnia chicagowska noc, wypełniona najpiękniejszą muzyką świata…
Po Kinsey Report – gwiazda wieczoru – Bernard Allison.
Po raz pierwszy miałem okazję widzieć Bernarda Allisona na żywo.
Kilka jego płyt z mojej kolekcji nie przekonywały mnie. Brzmiały, myślałem za bardzo rockowo.
Podzieliłem się tym w rozmowie z członkami The Kinsey Report, jeszcze przed ich występem, na co szczególnie gorąco zareagował Nick T. Bird, mówiąc: „Musisz, musisz go zobaczyć na żywo, to zupełnie coś innego niż płyty!”.
I miał racje – zespół Bernarda /klawisze, bas, bębny i tenor sax/, swoim krótkim intro rozlał po rozpalonej już występem The Kinsey Report /i Crossroads Fest!/ publiczności, niezwykle smaczną bluesowo-soulową melasę…
Zawładnięcie przez Bernarda publicznością – po takim przygotowaniu – było już rzeczą łatwą.
Taki wieczór, tyle pozytywnych muzycznych wzruszeń możliwe jest tylko tu, w Chicago, the World Capital Of The Blues.
Foto: Krzysztof Szafraniec