Green Bay Packers zdobyli ten tytuł jak najbardziej zasłużenie, tym bardziej że miniony sezon nie należał dla nich do najlepszych. Liczne kontuzje, wielu starterów poza boiskiem przez większość meczy, heroiczna walka o miejsce w play-off. Wszystko to jednak przeszłość, teraz liczy się tylko fakt, że…
Green Bay Packers są mistrzami świata!
Przechodząc natomiast do całej tej imprezy (bo trudno analizować takie wydarzenie tylko pod kątem meczu), to muszę przyznać, że jestem rozczarowany. Począwszy od niespodziewanej zamieci, poprzez raczej kiepskie popisy wokalne – w tym chyba już doskonale znana wszystkim wpadka przy hymnie, a kończąc na stanie samego obiektu. Problemy z miejscami siedzącymi na stadionie czy murawa, która przypominała bardziej taflę rodem z meczy ligi NHL. Można jednak powiedzieć, że dostaliśmy małą próbkę tego co może nas czekać w 2014 roku, kiedy wielki finał zawita do Nowego Jorku.
Na boisku moje oczekiwania niestety również rozminęły się z rzeczywistością. Generalnie gdyby nie kilka rewelacyjnych podań MVP spotkania: Aarona Rodgersa i rewelacyjnego przechwytu Nicka Collinsa, no może jeszcze niekonwencjonalnego podwyższenia o dwa punktu, byłbym bardziej niż rozczarowany. Kontuzje sprawiły, że obrona Packers musiała grać mniej agresywnie, atak stracił natomiast niebywale pewnego skrzydłowego w postaci Donalda Drivera. Prawdę powiedziawszy widok tego WR i fenomenalnego Charlesa Woodsona poza murawą najbardziej bolał mnie podczas całego meczu. W moim przekonaniu to właśnie oni najbardziej zasłużyli na ten upragniony przez wielu podobnym im weteranom pierścień i dałbym wiele by zobaczyć jak o niego walczą. Niestety, podobnie jak wszyscy fani zostali zmuszeni do stania się jedynie biernymi obserwatorami.
Dla ludzi bardziej zaznajomionych z nieco bardziej taktycznymi aspektami tego sportu, to starcie niestety również nie przyniosło niczego nadspodziewanego. Innymi słowy eksploatowano skuteczne i pewne aspekty stylu gry obu finalistów. Podania typu screen Pittsburgha, które naprawdę oszczędziły Benowi Roethlisbergerowi wątpliwej przyjemności częstszego zderzania się z obrońcami. Problem Steelers podczas krycia trzeciego i czwartego skrzydłowego zespołu, który doskonale wykorzystał Jordy Nelson – 9 złapanych piłek, 140 jardów i przyłożenie. No i wreszcie to co przede wszystkim zadecydowało o ostatecznym wyniku – wielkie zagrania w defensywie. Wiele czasu można poświęcić samu Rodgersowi (co zresztą zrobię w dalszej części tekstu), niemniej jednak ten mecz wyglądałby zupełnie inaczej gdyby nie wspomniany wcześniej przechwyt Collinsa i kluczowe fumble rewelacyjnego Claya Matthewsa, który jak się okazało potrafi odnaleźć się również poza rolą podstawowego pass rushera drużyny. W tym meczu jego zadaniem było przede wszystkim czekanie na jeden z charakterystycznych biegów Roethlisbergera i RB. Warto go za to pochwalić, trudno o młodego zawodnika, który grałby z tak niesamowitą cierpliwością.
Nie ma co się oszukiwać, ofensywa Steelers to w tych play-off tak naprawdę tylko jedna połowa dobrej gry w meczu. Przeważnie ewentualne błędy mogły być jednak naprawiane przez fenomenalną defensywę Pittsburgha, jednak nie tym razem. To co definiuje ten mecz to jedna prosta statystyka – 3 przejęcia zamienione na 21 punktów. Z czymś takim naprawdę trudno wygrać, szczególnie jeśli samemu nie jest się w stanie odebrać piłki rywalowi. Niestety nikt nie zawiódł tu bardziej niż Troy Polamalu. Nie zdarzyło mi się jeszcze widzieć, by defensywny gracz roku rozegrał tak słabe zawody w rozgrywkach posezonowych. Z jednej strony można bronić go w dalszym ciągu niewyleczoną kontuzją, z drugiej, szczególnie drugie przyłożenie Grega Jenningsa nie miało nic wspólnego z ewentualnymi problemami zdrowotnymi tego safety. Jakkolwiek by tego nie nazwać, zwyczajnie nie zostawia się najgroźniejszego skrzydłowego rywala czystego w red zone. Nawet jeśli nie wiadomo jak silne przeczucia podpowiada, że piłka może być podana środkiem. Niestety Steelers zbyt późno zaczęli grać w swoim stylu. Późniejsze sukcesy w grze biegowej i tak zakończyły się jednak wspominanym wcześniej fumble. W defensywie początkowo grano natomiast zbyt często strefą. Kiedy trener Dick LeBeau stał się bardziej agresywny, pojawiły się sacki, Rodgers stawał się coraz mniej pewny, a tym samym Pittsburgh zaczął mieć szansę na odwrócenie losów spotkania. Nie ma co się oszukiwać, nie wszystkie te upuszczone piłki były winą korpusu WR.
Drużyna z Pensylwanii podobnie jak Packers rozpoczęli ten mecz z kilkoma znakami zapytania. Pierwszy co być może przychodzi na myśl to utrata Emanuela Sandersa, który po złapaniu dwóch piłek opuścił plac gry z kontuzją stopy. Również Roethlisberger grał jednak z podobnym problemem. Często wskazywano zresztą na jego owiniętą bandażami stopę. Trudno zdecydować czy gdzie leży powód tych przerzuconych, lub zbyt słabych podań, jedno jest jednak pewne – stopy są niezwykle istotne w odpowiednim ustawieniu całego ciała, a to kluczowe w przypadku grania na tej pozycji. Luki zostały jednak skutecznie uzupełnione, jak zresztą podczas całego sezonu. Nie tylko Antwan Randle El popisał się kilkoma spektakularnymi złapaniami. Również uzupełnienie największego nieobecnego – Maurkice Pounceya, a mianowicie Doug Legursky zagrał niezwykle solidnie. Zresztą całej linii ofensywnej Steelers należy się spora pochwała, a jak warto zauważyć cały mecz rozegrał w niej tylko jeden starter – Chris Kemoeatu.
To czego zdecydowanie zabrakło mi w tych finałach to zmian prowadzenia. Fakt, w trakcie meczu naprawdę trudno było odczuć, że Packers cały czas byli z przodu, nadal to w pewnym sensie jedynie złudzenie zaciętej walki. Nawet pomimo rewelacyjnego zagrania Steelers przy udanej próbie podwyższenia o dwa punkty, różnica field gola nadal była obecna. Green Bay rozegrali to po prostu doskonale. Kiedy tylko wyniki niebezpiecznie się zbliżały, udawało im się przejąć piłkę, zdobyć przyłożenie i ponownie cieszyć się ponad siedmiopunktową przewagą. Wiecie jak to mówią, zdecydowane wygrane zabijają widowisko.
MVP: Aaron Rodgers
To niewątpliwy bohater tego spotkania. Osobiście muszę natomiast przyznać, że pojawiały się takie momenty, po których trudno było mi otrząsnąć się z zachwytu. Być może jest jeszcze za wcześnie by nazwać go najlepszym rozgrywającym w lidze, ta pozycja to bowiem znacznie więcej niż po prostu podawanie piłki. Zdecydowanie nie ma sobie jednak równych jeśli chodzi o technikę rzutu. Jeśli natomiast zestawić to z niesamowitą futbolową inteligencją, bez większych problemów już teraz można ustawić go w pierwszej piątce. Widziałem w swoim życiu mecze Younga, Montany, Elwaya, czy nawet takich zawodników jak Brady i Manning, a nadal naprawdę trudno znaleźć mi porównanie. Przez sporą część sezonu ta mechanika była nieco zatuszowana jego mobilnością. W Super Bowl kiedy większą część piłek posyłał w powietrze nadal pozostając za linią ofensywną, to po prostu zapierało dech w piersiach. Być może wiele osób nie zdaje sobie do końca sprawy o czym w tej sytuacji mówię, ale możecie uwierzyć mi na słowo. Kiedy rozgrywający potrafi pozbyć się piłki z taką szybkością, rozpędzając ją jednocześnie do takiej prędkości, próba przechwycenia lub nawet zbicia takiego podania, to jakby łapać kule wystrzelone z pistoletu. Obrońcy nie są nawet w stanie dostrzec kiedy futbolówka opuszcza jego rękę, kiedy natomiast orientują się do kogo zmierza, jest już za późno, bo prawdopodobnie właśnie doszła do celu.
Zdjęcie: Green Bay Packers Aaron Rodgers z pucharem Vinca Lombardi po zwycięstwie nad Pittsburgh Steelers. Rodgers został wybrany najbardziej wartościowym graczem tego meczu. (Fot. AP / Mark Humphrey)
To niesamowite i absolutnie spektakularne. Jeśli Rodgers jest chociaż w połowie takim liderem jakim wirtuozem od strony technicznej, to Packers naprawdę mają szansę wskrzesić tą wielką dynastię.
Jedno jest pewne, Super Bowl to sześćdziesiąt minut, w trakcie których rodzą się legendy, upadają giganci, a praktycznie każdy ma szansę zapisać się na kartach historii. Trudno patrzeć na ten finał pod tym względem.
Zabrakło bowiem tego czegoś co odróżnia zwykły mecz od Super Bowl, co w tym wypadku oddzieliło Steelers od Packers. Jestem jednak pewien, że jeszcze długo będzie mówiło się o tym co wydarzyło się na nowym obiekcie w Dallas. Szczególnie, że wciąż trwa zażarta dyskusja dotycząca wydłużenia sezonu regularnego. Tym, którzy nadal natomiast twierdzą, że to żaden problem chciałbym uświadomić jedną rzecz. To był osiemnasty mecz Pittsburgha, dziewiętnasty Packers. Gdyby nowa formuła sezonu regularnego została wprowadzona, w play-off mogłoby zabraknąć wszystkich tych gwiazd, które zmuszone były oglądać zmagania swoich kolegów w wielkim finale zza linii bocznych.
Warto mieć to na uwadze, kiedy podczas offseason znów pojawią się głosy poparcia dla większej ilości spotkań.
Piotr Kuśnierzowski
[email protected]