Czy istnieje coś takiego jak głód kultury? Chyba tak, bo ostatnią książkę Jacka Durskiego 36 bytów czytałem po pięć, po siedem stronic dziennie i musiałem zostawiać resztę na później. Odkładałem lekturę dziwnie zaspokojony, czując, że tej gęstej materii literackiej byłoby za dużo na jedno posiedzenie. To zadziwiające, ale nigdy tak mocno jak podczas uprawiania twórczości artystycznej nie odczuwałem tego, że jesteśmy bardzo niedoskonałymi narzędziami. A przecież w proces stawiania literek jest wpisana perspektywa nieuchronnego kresu, dająca się przeczuć chociażby za pośrednictwem kamiennego zmęczenia, intelektualnego i fizycznego ogołocenia, wyczerpania już nawet nie mózgu, ale po prostu losu. No cóż, jak widać, również i czytelnictwo może się położyć ciężarem na piersi i być człowiekowi nie wędką, lecz wędzidłem. Wróćmy do pierwszej tezy: istnieje głód kultury. A MiniMinister Kultury tego kraju nic o tym nie wie. Tylko śpi, je i buduje szklane domy. Jak tak można? Na tym kończymy dygresję – kulę ogon i wracam do omawianej książki.
Moje uwagi na marginesie tej dypsomaniakalnej lektury nie obejdą się bez krótkiego ekskursu biobibliograficznego. Skądinąd należałoby zaznaczyć, iż bez wiedzy zaczerpniętej z poprzednich książek poszczególne motywy Bytów będą w mniejszym lub większym stopniu nieczytelne, jak chociażby figury postaci ze wspomnień narratora: zapijaczona, toksyczna matka, szlachetny, lecz jakby nieobecny w domu ojciec, diaboliczny przyjaciel domu Eisengraeber (tu poznajemy go głównie ze skróconego nom de guerre – Eisen). Jacek Durski zasiadł do pisania w wieku dojrzałym, mając za sobą wiarygodną karierę plastyka i rzeźbiarza (to ważny trop, jego strategie pisarskie przypominają bowiem pracę snycerską, która polega raczej na usuwaniu zbędnego, nadmiernego materiału niż na osnuwaniu narracyjnym oprzędem wybranego tematu). Debiutował w 1997 roku tomikiem prozy Wśród krzywych luster, jego fragmentaryczna powieść Mariacka (1999) przedstawiająca w szeregu groteskowych migawek traumatyczne dzieciństwo przyszłego plastyka, zyskała gromki aplauz krytyki. Ten okres pierwocin literackiej sławy, okres stopniowego wchodzenia w literackie komeraże i anturaże przedstawia utrzymany w memuarystycznym tonie Rok – kolejny tom prozatorski opublikowany w roku 2003. Po ukazaniu się Roku Durski wydał dwa tomy eksperymentatorskich tekstów poetyckich (Wiersze – 2004, Uderza Ziemia – 2005) winkrustowanych przemyślnym sposobem w kompozycje graficzne własnego autorstwa i obracających się znowu wokół stałych tematów: fobii, napięć, kryzysów psychicznych.
Z wymienionych powyżej metod literackich czerpie autor i w najnowszej pozycji wydawniczej. Byty usiłują nazwać w nowy sposób te wątki poszukiwań egzystencjalnych, które literat z Sosnowca podjął w publikowanych tomach wierszy – w swoim immanentnym dążeniu do integralności stanowią jednak dokument fragmentaryzmu ludzkiego doświadczania egzystencji. Ta perspektywa ukazuje się w książce Durskiego chociażby poprzez rozwarstwienie chronologiczne narracji. Opisywane zdarzenia rozgrywają się na trzech planach czasowych: czas wspomnień, czas teraźniejszy (częstokroć tożsamy z momentem pisania) oraz czas poezji – oznaczający bodaj atemporalny rozbłysk wieczystej refleksji (wierszowe wstawki wyróżnione w tekście wcięciem akapitu i kursywą). Jeszcze inaczej: czas doświadczenia, czas analizy i czas integracji psychiki. Problem w tym, że Durski stosuje narrację nielinearną i często trudno się zorientować, w jakim momencie świata jesteśmy.
Byty, wydane po 9 latach od ostatniej publikacji zwartej, otwierają nowy horyzont poszukiwań artystycznych. Durski odwołuje się do poetyk stosowanych w poprzednich wydawnictwach, niemniej uzupełnia arsenał środków twórczych refleksją filozoficzną. Taki model kreowania utworu literackiego przypomina z pewnością sposób realizacji tekstu, z jakim mamy do czynienia w Księdze Pytań Edmonda Jabèsa: klarowny, zorganizowany dyskurs filozofii przechodzi płynnie w zdezorganizowany, policentryczny język poezji, ten znów zmienia się w narrację prozatorską (ba, czytelnik znajdzie kawałki regularnego felietonu politycznego!). Powtarzam, chodzi mi o konstrukcję książki (a również o temperaturę zadawanych pytań). Jabès opisuje bądź co bądź losy wymyślonych bohaterów, Durski natomiast koncentruje się na własnych przeżyciach.
Filozoficzne propozycje i konstatacje grają bodaj najważniejszą rolę w książce Durskiego. Oczywiście nie ma tu mowy o uporządkowanym wykładzie dotyczącym poglądów prozaika, niemniej z rozrzuconych w tekście aluzji i terminów udaje się posklejać syntetyczny obraz światopoglądu, pokrywający się z grubsza biorąc z teoretycznymi wywodami kubo-futurystów oraz suprematystów rosyjskich z kręgu Matiuszyna, Filonowa i Malewicza, którzy w swych tekstach programowych deklarowali wiarę w duszę świata, w możliwość poszerzenia świadomości i uzyskania bezpośredniego kontaktu z kosmiczną jaźnią – za pomocą, ma się rozumieć, kreacji artystycznej. Nie sądzę, by objaśnienie to było wyczerpujące, lecz czytelnik zapewne w tym miejscu nie będzie potrzebował więcej niż – przepraszam za to wyrażenie – garść słów kluczowych. Jak to mówi modne ostatnio powiedzonko erudytów: pozwólcie, że nie będę cytował Wikipedii. Warto w każdym razie uzupełnić wiedzę przed lekturą 36 bytów – niejedna pozorna egzaltacja ukaże się w świetle inteligencji i oczytania autora.
Jeszcze jedno warte jest podkreślenia. Byty stanowią przykład literatury wizyjnej i mimo że autor nie wikła się w mętlik wyjaśnień, objaśnień, glosowania, jak to czynili jego mistyczni prekursorzy, i bliższa jest mu raczej symbolika erotyczna niż religijna, to w gruncie rzeczy Durski zdaje sprawę z objawienia. Choć rzeczywiste tajniki kontaktu z numinosum (bytem w sposób iście nowoczesny przedstawionym pod postacią obcej cywilizacji) zasnute są mgłą niedopowiedzeń i docierają do czytelnika jedynie w niejasnych sugestiach, to jednak poemat Durskiego (lepszej nazwy nie znajduję na określenie tego genologicznego zjawiska) jest prześwietlony na wskroś tajemniczym promieniowaniem kosmicznej rewelacji. Autor 36 bytów deklaruje mianowicie mediumiczny kontakt z populacją pewnych zdumiewających planet z mgławicy M45 w gwiazdozbiorze Oriona („Kilka planet zasiedlonych przez lud z innymi ideami”). Znajdziemy tam, spekuluje narrator, lepszy byt pośmiertny. „Dobre dusze i roślinność ziemi. Bez ludzi-drapieżników. Bez zwierząt drapieżnych”.
Pierwsza naiwność. Wierzyć, że książka może przekazać tajemnicę, jakiej człowiek doświadczył w prywatnym objawieniu. Wątpliwe. Może co najwyżej zawiadomić o istnieniu tajemnicy. A i to nie końca. Obawiam się, że w tym głębinowym, centralnym punkcie, w jakim by się człowiek znalazł po przekroczeniu indywidualnego bytu, zostaje niewiele do zakomunikowania. Pięknie ujął ten problem Mickiewicz w znanym wierszu (nie pomnę tytułu, zaczyna się od słów: „Słuchaj dzieweczko, ona nie słucha, żar z gorącego jej brzucha bucha…”). Jedni widzą, inni nie widzą. Kto ma rację? Co za kretyńskie pytanie! Wzrok nie jest narządem racji! A jeśli idzie o Kosmos, to ja nie mam dobrego zdania. W warunkach nieważkości nigdy nie wiadomo, czy to, o czym się rozprawia, jest tematem ciężkim, czy lekkim. W istocie Byty to książka opisująca tragedię podmiotu, który za nic nie może wybrać między pięknym pisaniem a objawieniem Najwyższej Prawdy. Ja też tak mam. Tyle że nie piszę pięknie, no i nie znam Najwyższej Prawdy. Ale wcale nie powiem, żebym umiał wybrać.
Dobrze pisać? Ależ skąd! Durski inaczej rozumie sens rzemiosła. Cóż to więc za misja? Otwierasz książkę i masz. Pierwszy akapit: „Ja, Jacek Durski, uzależniony od Internetu i wiary w Chrystusa, szukam nowych przestrzeni, gwiazd jeszcze ciemnych. Wypatruję planet dla Ziemian, miejsc w innym Układzie, ze źródłami wiedzy Wszechświatów. Z dobrem absolutnym” (zwracam uwagę na kolejność uzależnień; autorzy książek wiele mówią w momentach nieuwagi!). Trudno się oprzeć wrażeniu, że zaczyna się jak w filmie Hitchcocka. Z tym, że u Durskiego na początku jest to, co u Hitchcocka wydarza się po trzęsieniu ziemi.
Przyznam, że ta metoda pertraktacji z materią literacką frapuje mnie od wielu lat i nie byłbym w stanie ulokować pisarstwa Jacka Durskiego wśród tradycyjnych sposobów uprawiania tej dziedziny sztuki. To plan zakreślony brawurową kreską maksymalisty, plan niemalże oszołamiający w swych zamiarach, plan dążący raczej do skonstruowania własnej wersji świata niż do banalnego opisania tego, co istnieje. Choć tworzenie światów (czytelnik zapewne przyzna rację piszącemu te słowa) nie wydaje się dzisiaj szczególnie rentownym zajęciem. Jest coś takiego w twórczości Durskiego, że wszelkie wysiłki literatów „rynkowych” wydają się przy jego książkach infantylne i bez szans. Ten człowiek wadzi się z istnieniem a rezultaty zmagań wysyła do publikacji. No dobra, no tak. Ale po co o tym wspominać? Jaki w ogóle tu sens? Ano bo w świetle przedstawionych faktów projekt literacki Durskiego przestaje być sposobem pisania.
Słusznie autor ukuł dla swych fenomenów językowych całkiem nową, oryginalną nazwę „bytów”. Trudno tu nawet używać słowa narracja, to raczej kreacja – pierwotny sens pisania, magiczny, rytualny sposób używania literackiego wynalazku. A zatem plan kreacyjny Durskiego być może dałby się opisać myślą Kafki, który chciał książki kąsającej i kłującej, takiej, która rozbije ścięte lodem morze w naszej piersi. Niemniej przy spełnianiu tych kryteriów, w których estetyczne odczytywanie wydaje sie co najmniej nieprzydatne, tekst 36 bytów daje chwile chwytającej za krtań satysfakcji, chwile, gdy czytelnik styka się z przebłyskami wstrząsającego, nieomal mistycznego piękna, z uczuciem, którego charakter może jedynie przybliżyć zakres pojęciowy słowa transcendencja. Rozumiejąc, że w kręgu znaczeniowym tego słowa pojawia się również pewna ambiwalencja i rodzaj lodowatego zachwytu, poczucie szwankującej rzeczywistości. Te teksty potrafią utkwić w nas niczym gwoździe: będziemy chodzić z nimi po ziemi – przecież tajemnica pisarstwa Durskiego polega na radykalnej szczerości – czując się cząstkami elementarnymi jego świata.
By nie być gołosłownym, oto wspaniały erotyczny fragment: „Ciemność kląska jądrami. Kłąb dwóch ciał coraz głębiej. Czuję w sobie ciężar samca. Mięso samicy nienazwanej. Łomot od tyłu nadzwyczajny. W podbrzuszu rzeka spermy. Czuję rozkosz kobiety. Płonie rżysko. Wreszcie jestem bestią w płomieniach. W tym ogniu doskonałość zwierząt. Zdzieram z siebie skórę. Z łbów naszych jakaś gwiazda.” Jakiż to porażający kęs ezoterycznego orgazmu! Jaka micha słów dla zgłodniałego konsumenta! Ja tam nie jestem kruchcianą dziewicą, mógłbym się nawet uważać za weterana obscenów, ale czułem, jak na policzkach wzbiera rumieniec zdeprymowania. Eheu fugaces – tak się dzisiaj pisze i ja nic na to nie poradzę. Skądinąd seks wydaje się najważniejszym środkiem budowania owej kosmicznej jaźni, która stała się przedmiotem ekstatycznych uniesień narratora, bo cóż lepszego niż numerek? Chyba dwa numerki. Wyżej może być już tylko ilorazik liczbeniek, ilorazik liczbeniek do potężki.
Sporo napisano o Durskim: dwie książki, prace naukowe, parę sążnistych szkiców – coś mi się zdaje, że dorzucam ziarnko pszenicy do spichrza. A przecież ja tu nie widzę stabilnej postaci autora, takiej, której właściwości osiągnęłyby stan constans. Na przykład ostatnio nasz prozaik zanurza się coraz głębiej w świat rozmaitych rebirthingów, NLP, postrzegań pozazmysłowych. Może to stanowić materię literacką, zgoda, ale nie w każdej ilości. Zauważyłem także, że autor 36 bytów żegluje prostym kursem w stronę „niezależnych publicystów” (do weryfikacji na autorskiej stronie internetowej Jacka Durskiego) i jeśli dawniej natrząsał się z mrocznej kasty esbeków, to teraz chce im urządzać krwawą łaźnię. Ja się temu nie dziwię, bo w Katowicach esbecja była szczególnie wredna, wynaturzona od czerwonej juchy, czerwonego zła. Aż żal, że nie udało się sprowadzić żadnego do poziomu elementarnej materii, ale esbek to świnia i prawdopodobieństwo szturchnięcia takiego syna graniczy z minus nieskończonością. Co innego jednak zabijać w życiu, co innego zabijać w sztuce. Ja się już na tym znam.
Do drugiej książki poetyckiej (Uderza Ziemia) napisałem kilka zdań przedmowy. Postulowałem (ma się rozumieć, w znacznie prostszych słowach) rodzaj lektury symbiotycznej, immersyjnej i niejako współsprawczej, zwracając też poniekąd uwagę, że filologiczne rozpoznanie raniących doświadczeń podmiotu (według narzędzi krytycznoliterackich) byłoby po prostu stwierdzeniem wyższości kompetentnego języka filologii: patrz, autorze, nasza wiedza wyposaża nas w dyskurs wszechwiedzy, a przez to możemy przywoływać imiona traumy z najwyższą precyzją, niczym mag, który dzięki poznaniu właściwego (ukrytego) imienia zyskuje władzę nad zjawiskiem, znajdującym się w centrum jego zainteresowania. De te fabula narratur, autorze – krytyka to ulepszona wersja literatury. Takie podejście skazuje metajęzyk krytyki na niedoskonałość doskonałości. Czego Jaś nie wykuł na teorii badań literackich, to Jan będzie musiał żyłować trzynastozgłoskowcem. A rutynowany filolog w testamencie zapisuje własny testament. Cóż może być lepszego niż skończona pewność narzędzia? Testament opiera się na trzech jednościach: tematu, formy i bytu. Tymczasem jakkolwiek rozumieć ową empatyczną lekturę, nie mogę powtórzyć tego samego postulatu wobec Bytów – w odróżnieniu od wierszy, jest to bowiem książka racjonalna, pisana pod dyktando intelektu. Spekulacja, objawienie, refleksja – który z tych ruchów myśli bierze górę w poemacie Durskiego? No cóż, stawiam na krytyczną analizę. W przeciwnym razie po co byłoby pisać taką książkę?
Czytelnik winien się zatem uzbroić w wiedzę, że nie mamy do czynienia z dziełem łatwym, lekkim i przyjemnym. Ale właśnie – jaki czytelnik? Do kogo jest skierowany ten egocentryczny wywód? Jaki tu cel przyświecał? Bo przecież nie ściemniał? Interesuje mnie perspektywa otwarcia, która w gruncie rzeczy oznacza dostępność książki dla czytelnika, przypadkowego pacjenta księgarni, kogoś skuszonego okładką, reklamą wydawcy, dobrym słowem recenzenta. Co znajdziemy w środku? Króciutko, najkrócej, jedno słowo, fraza: imperatyw samopoznania.
Na czwartej stronie okładki autor ogłasza, czym takim 36 bytów miałoby być: „(…) Książka zaczyna się rozmyślaniami o Czasie szeroko pojętym i o moim bycie w nim. Bycie nadanym od Boga, a jednak będącym cząstką Kosmosu – istnieniem ziemskim. Jest ona oderwaniem od tego, co znane, na rzecz odkryć, nowych tez, postaw wobec Uniwersum. Nie jest to rzecz naukowa, ale beletrystyka z pierwiastkami naukowymi, które w tym przypadku stały się we mnie podstawą innego kierunku kreacji”. Radziłbym się tym nie przejmować, tylko książkę kupić.
Jacek Durski, 36 bytów; Norbertinum; Lublin 2014\
Autor:
Jacek Durski
Wydawnictwo:
Norbertinum , Luty 2015
ISBN:
978-83-7222-540-5
Liczba stron:
108
Kategorie:
Filozofia
JACEK DURSKI – Ur. 1943r. w Poznaniu. Pisarz, artysta, malarz, rzeźbiarz, grafik. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich OW, International Association Of Art, Związku Polskich Artystów Plastyków.