Jak ocalić Europę
Ze wszystkich geopolitycznych rachub wynika, że przed Europą ciężkie czasy. Szczególnie takie ostrzeżenia nasiliły się w interpretacjach przyszłej amerykańskiej polityki Trumpa, przynajmniej tak wynika z kasandryczenia co bardziej wyrobionych analityków. Skąd to się bierze, a właściwie co takiego się działo, jakie deficyty gromadziły się na Starym Kontynencie, że kiedy dziś tasują się od nowa karty świata, to karta europejska nie tyle wypada z talii, a staje się bitą blotką?
Trzy błędy Europy
Wydaje się, że złożyły się na to co najmniej trzy czynniki, z których pierwszym był europejski dług rolowany przez lata. Był to kontrakt społeczny europejskich państw, które dystrybuowały resztki swego skumulowanego dobrobytu na transfery socjalne. W Europie żyło się wygodnie, pracowało mniej niż gdzie indziej, gdyż państwo inwestowało w socjal, a gdzieś tam montownie pracowały na europejską marżę, która zamiast być inwestowana w rozwój była przeznaczana na konsumpcję. Wytworzyło to zanik przemysłu w państwach europejskich oraz atrofię kompetencji produkcyjnych wśród obywateli, po agonii klasy średniej wytwarzało klasy odwykłe od pracy, w dodatku mocno roszczeniowe. I tak wyhodowanemu suwerenowi, szukając rozleniwionej większości podlizywała się klasa polityczna, zwiększając socjalne transfery, i na to – nie na projekty rozwojowe – konkurując o głosy demosu.
Ratunkowym, acz desperackim remedium na to zapętlenie miała być europejska polityka migracyjna, która w swej naiwnej postaci – odrzucając na razie w tym dyskursie motywacje ideologiczne – miała uzupełnić tę lukę demograficzno-produkcyjną. Ten projekt jedynie pogłębił problemy, gdyż nowi migranci nie rzucili się do pracy, a rzucili się na socjal, co jeszcze bardziej pogłębiło transfery i zwielokrotniło zadłużanie się zachodnich państw. Okres błogiej laby był także możliwy dlatego, że państwa europejskie, objęte geopolitycznym, ale i militarnym parasolem amerykańskim, u siebie, na kontynencie, mogły się zabrać na gapę, nie płacąc na własne zbrojenia. Okazało się, że w rachunku amerykańskim, kiedy – szczególnie w przypadku Trumpa – rosyjska presja na Europę nie staje się tak kluczowa, to nagle może się okazać, że rozbrojony Stary Kontynent znajdzie się sam na sam z Rosją.
Powrót do przeszłości
Dla wielu w Europie będzie to szansa na powrót do bussines as usual, czyli powrotu do starego handlu z Moskwą, z geopolitycznym buforem Europy Środkowej i Wschodniej jako mostem bezpieczeństwa. Dla innych, tych bardziej rozgarniętych w naukach z historii, jest to niebezpieczny moment, gdyż wiedza każe patrzeć na Moskwę, jako na imperium łatające swe własne dziury poprzez sycenie się niepowstrzymaną ekspansją. Stan europejskich armii, bez amerykańskiego wsadu NATO jest żenująco słaby, jeżeli w ogóle stanowi jakąś siłę, to tylko w interoperacyjności z NATO, co oznacza, że Europa przedstawia pomocniczy jedynie poziom wkładu do Sojuszu, dowodzonego w sumie przez Amerykanów. A ci mogą mieć całkiem inne cele w użyciu tej potencji niż poszczególne kraje europejskie, a już szczególnie w podziale na państwa europejskiego rdzenia i państwa frontowe. Jest więc – bez Amerykanów – Europa kompletnie bezwolna i stanie się, po wejściu Trumpa do Białego Domu, jeszcze bardziej bezradna. Jechała tyle lat na gapę amerykańskim tramwajem, że w końcu ruski kanar złapał gagatka i trzeba będzie zapłacić dziejowy mandacik.
Jakby tego było mało i tak już zdeindustrializowana europejska gospodarka nałożyła sobie na barki dodatkowy ciężar. Jest nim samobójcza polityka Zielonego Ładu. Przyjmując – znowu przy odrzuceniu ideologii, która mam nadzieję jest tylko narracją dla mas -, że chodziło tu o strategiczny pomysł na Europę trzeba stwierdzić, że nie udał się on całkowicie, za to przyspieszył gospodarczy upadek naszego kontynentu. Nawet jeśli przyjmie się dwie różne, choć nie rozłączne wersje uzasadnienia tego ekologicznego szaleństwa. Pierwsza mówi, że był to pomysł Europy na wytworzenie swej strategicznej przewagi technologicznej. Kiedy Europa nie mogła rywalizować produkcyjnie z Chinami, i technologicznie z USA wymyśleć miano ścieżkę, na której wytworzy się czyste ekologicznie technologie i te, z wielką, rzec można emocjonalną marżą (wszak ratujemy planetę), wyeksportuje się na świat. Jednak okazało się, że – szczególnie po przyszłym trumpowskim zielonym resecie – Europa zostanie z tą technologią sama na świecie. Świecie, który będzie dymił ile wlezie zostawiając nas, Europejczyków, jako maruderów rozwoju.
Drugą, ale wcale jako się rzekło nie rozłączną wersją zdarzeń, jest teza, że Zielony Ład był (i jest) narzędziem podporządkowującym Europę dominacji niemieckiej. To Niemcy mieli produkować te technologie, nota bene na jak najbardziej nieekologicznym ruskim gazie. To oni nałożyli, poprzez Unię, najcięższe obciążenia kosztów transformacji na kraje o tradycyjnej energetyce, dlatego Polska ma w wyniku tych działań najwyższe ceny energii. To Niemcy mieli handlować nową energią, przejść na wodór produkowany w Rosji, który cudownie stawać się miał czystym paliwem po przekroczeniu niemieckiej granicy. To oni lobbowali i lobbują poprzez agenturalne wręcz organizacje ekologiczne straszące płonącą planetą lud boży, wreszcie rozpętali chociażby przeciwko takiej Francji wielowektorową grę dyplomatyczno-medialną, która miała spowodować zamknięcie francuskich elektrowni atomowych, ich energetycznej konkurencji wobec niemiecko-ruskiego dealu. W dodatku Berlin tak sterował Unią, że wszystkie kraje popadały w sterowane ubóstwo energetyczne, podczas gdy Niemcy smrodzili na całego, dochodząc w swej hipokryzji do likwidacji farm wiatrakowych, by dobrać się do węgla brunatnego znajdującego się pod nimi.
W dodatku Europa w przebraniu regulacji Unii, zaczęła to zielone wdrażanie od siebie i szybciej montowała regulacje na rynek europejski, mające wymóc używanie w sumie dotowanych technologii, niż montowała wiatraki, samochody elektryczne i fotowoltaikę. Te znacznie taniej wytwarzają już Chiny, które i technologicznie, i produkcyjnie przebiły europejski blef. I to na tyle, że doszło do kompromitacji ideologicznego uzasadnienia kosztów tych technologii. Bo przecież mówiło się, że nie mamy planety B, że działania ekologiczne są na poziomie globalnym i takież wymiary środowiskowych zaniedbań, więc podrozumiewało się, że „wszystkie ręce na pokład”, że każda technologia, im tańsza, tym lepsza, będzie brana w objęcia państwowego wsparcia i miłość ludu, co to mu się mówi, że „planeta płonie”. A tu się okazało, że wprowadzane są europejskie cła protekcjonistyczne na ekologiczne przecież towary chińskie, czyli jednak chodziło o czysty biznes. W dodatku zadziera się tu początkami wojny handlowej z Chinami, które są głównym światowym dostarczycielem metali ziem rzadkich, podstawowego budulca produktów Zielonego Ładu.
Trójkąt śmierci
Mamy więc trzy elementy składowe europejskiej słabości. Deindustrializację spowodowaną socjalnym kontekstem kontraktu społecznego, demilitaryzację kontynentu i samobójczy model podrażający koszty i tak upadającego przemysłu, jakim jest Zielony Ład. Wydaje się to trójkątem śmierci, ale można go przerobić na… szansę dla Europy. Gdy się maksymalnie spłaszczy trójkąt to robi się on linią prostą. A więc trzeba zacząć od spłaszczenia jednego z jego wierzchołków, by prosta stała się drogą ratunku, drogą wejścia na ścieżkę rozwoju. Wierzchołkiem do likwidacji jest tu Zielony Ład. On już do niczego nie prowadzi, jest jeszcze inercyjnie jakąś ideologią dla tych, co wciąż wysadzają pociągi, choć wojna się już kończy, bo zbankrutowała. Europa na tym nie zarobi, a jak pozostawi za sobą te wszystkie mrzonki, to wróci może do tradycyjnych źródeł energii, co może rozkręcić kontynentalny przemysł. Pozostaną więc dwa punkty tej linii: sytuacja militarna i model socjalny. Europa generuje żałosne procenty w porównaniu z praktycznie wojennym tempem produkcji militarnej Rosji. Dodajmy – jest to Europa, której wkrótce, jak zapowiada Trump wyznaczy się rolę uzyskania większej samodzielności w obronie kontynentu. Europa musi jak najszybciej zapełnić tę lukę, zwłaszcza, że przyszły format zakończenia wojny na Ukrainie wcale nie musi zwieńczyć się jakąś stabilną wersją kontynentalnej architektury bezpieczeństwa. Może być to ruska pieredyszka, przerwa na odsapnięcie, kiedy obie strony zbierają siły do następnej rundy. Jak ten czas wykorzysta Europa? Bo na razie widać, że nie ma na to pomysłu. Wojna trwa ponad 1000 dni, a my tu nic nie zrobiliśmy. Znaczy się my, Polacy, się wypruliśmy, ale od Unii chociażby kasy na produkcję amunicji nie wzięliśmy, choć leżała na stole. Ale Europa, a właściwie Unia, kompletnie tu nic nie robi. Tacy Czesi muszą wysupływać jakieś moce produkcyjne, zaś uzbrojenia
amunicji trzeba już teraz, a co najmniej narobić tego tyle w przedziale 2-3 lat, by być gotowym do dogrywki tak bardzo, że to odstraszy Rosjan i ta… nie dojdzie do skutku.
I pomysł jest taki, żeby zindustrializować Europę produkcją wojskową. Ta da realną wytwórczą pracę ludziom, poprawi budżet państw, które będą inwestować w potrzebne dobra, a nie transfery socjalne. Byłby to taki sam ruch jaki wykonali Amerykanie po Wielkim Kryzysie, kiedy weszli w infrastrukturalne roboty publiczne. W naszym przypadku byłyby to inwestycje w infrastrukturę bezpieczeństwa. Równie, jeżeli nie bardziej opłacalne niż amerykańskie interwencyjne budowy mostów czy autostrad. Te amerykańskie były inwestycją w krwioobieg gospodarki, te europejskie byłyby inwestycją w pokojowy rozwój, dającą pracę i realne płace ludziom, oraz bezpieczeństwo ich państwom i domostwom.
Dwa warunki i trzeci, niemożliwy
Warunki takiego – ostatniego? – skoku Europy są dwa. Po pierwsze – dekonstrukcja kontraktów społecznych Europy. Po to by z Churchillowskiej obietnicy „krwi, potu i łez”, został tylko program kosztujący pot i łzy Europejczyków, właśnie po to, by nie płacić krwią. Trzeba będzie się więc wielu spocić, co może być na tyle przykrym doświadczeniem, że poleją się łzy. Ale nie krew. Ale do tego potrzebna jest zgoda suwerena; że mu się pogorszy, że trzeba się będzie obudzić z maligny, tego snu o byłej potędze, że będzie trwała wiecznie.
Drugim, nie mniej dyskusyjnym co do prawdopodobieństwa ziszczenia się elementem, są polityczne elity. Czy ktoś odważy się stanąć przed tłumem i powiedzieć, że są konieczne wyrzeczenia? Czy jednak będzie gra na czas, bo w demokracji rozpętanej przez jej medialno-liberalną postać ludowi trzeba obiecywać miłe rzeczy, nawet gdyby się ich nie dowoziło. A tu trzeba będzie obiecać rzeczy wyjątkowo przykre i dowieźć je. Coś mi się jednak wydaje, że prędzej lud pójdzie na wyrzeczenia, niż politycy narażą się – w imię jak najbardziej na serio branej racji stanu, jakim jest pokojowe przetrwanie – na zagrożenie odrzucenia. Do tego trzeba było by być mężem stanu, ale ci już wyginęli w ramach sublimacji plebiscytowej demokracji medialnej.
Wszyscy wiemy co się stanie, jeśli się Europa do roboty nie weźmie. Od tego, że wiemy jak to będzie zaczęliśmy te rozważania. Ale do tego by się tak nie stało trzeba – oprócz spłaszczenia opisywanego trójkąta, jeszcze jednego: czynnika sprawczego w skali kontynentu. Bowiem taka rewizja polityki musiałaby być udziałem całej Europy, nie zaś egoizmów państwowych, gdy się będzie kombinowało, że to niech inni zaczną. A takiej sprawczości kontynentalnej Europa dawno już nie ma. Europa (na razie) ma tylko Unię Europejską, która „blokuje” miejsce dla instytucjonalnej racji stanu Europy. Należy już być pewnym, że w tym brukselskim formacie będziemy miotani własnymi błędami i żywiołami światowymi, na okręcie bez żagla, ale za to ze sternikiem, który mocno trzyma w dłoniach ster, acz nie wie gdzie płynie.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.