Miałem jeden odłożony temat, już sobie dojrzewał w zapomnieniu, nie było nic w nim pilnego, aż tu kolejna wersja tego tematu kazała mi wrócić do sprawy. Ten pierwszy, odłożony, temat to była wiadomość, która przeleciała przez media jak meteor i nie została podjęta, a była bardzo ciekawa. A właściwie straszna.
W znowelizowanej ustawie o elektromobilności wprowadzono przepis, że będą samochody, które są dopuszczone do wjazdu do tzw. stref czystego transportu. Te będą musiały mieć stosowną nalepkę. Dostaną je jedynie samochody zasilane wodorem lub elektrycznością, benzynowce z normą Euro 4 oraz diesle z co najmniej Euro 5. Reszta nie wjedzie. I już. Nalepka ma kosztować (dla szczęśliwców) 5 złotych, lecz za jej niemanie będzie kara 500 zł. I tu najlepsze. W każdym mieście będzie to inna nalepka, bo samorządy zgodnie z prawem nie mogą wprowadzić jednolitego rozwiązania.
Bo to samorządy będą decydowały o tym. Również o tym gdzie i w jakim wymiarze taka strefa występuje. Już w świecie pojawiły się sygnały, że całe miasta uznały się za strefę czystego transportu i dieslem nie wjedziesz. Samorząd może więc wyłączyć całe miasta z ruchu dla wielu samochodów. Po prostu. W dodatku zasada „jedna nalepka jedno miasto” powoduje, że każdy kierowca, który ma do niej prawo będzie musiał mieć ich kilkanaście na szybie, zaś jakiś akwizytor – kilkadziesiąt. Mam nadzieję, że jeszcze coś będzie widać przez szybę. A reszta nie wjedzie – jeszcze nie wiadomo do których dzielnic, ale jak dostanie mandat to się dowie.
Już któryś raz spotykam się z tym zjawiskiem i naprawdę dziwię się ludziom, że się na to zgadzają. Bo przecież kupili wyprodukowany legalnie samochód, dopuszczony do sprzedaży po wielu badaniach dokonanych przez państwowe instytucje certyfikujące, w zgodzie z przyjętymi przez państwo normami. I teraz się okazuje, że nie wjedziesz. Czemu? Bo się normy zmieniły? A czemu się zmieniły? Bo transport zanieczyszcza powietrze? A jak dopuszczano takie auto do ruchu, to nie zanieczyszczał? A że teraz trzeba się zmierzyć z efektami tego rozpasania? Może i tak (z końcowym w tym artykule wyjątkiem), ale dlaczego za to ma płacić obywatel? Przecież to jest wykluczenie, które zmusza go do zakupu nowego, drogiego elektryka, w dodatku takiego, który pojedzie z 100 km i zatrzyma się w polu bez prądu, nawet na stacji benzynowej. Moim zdaniem to niekonstytucyjne.
A może to o to chodzi, żeby wzmóc zakupy? No bo teraz ten drugi moment, w którym wraca ten sam temat. Będziemy wymieniać telewizory, bo telewizja przechodzi na inny system nadawania i starsze modele nie będą działać. Może nawet te, które kupowaliśmy już raz jak zmieniano telewizję na cyfrową. Zostanie więc wyjście – musisz kupić nowy telewizor jak twój ma 25 lat, albo specjalny dekoder, jak nie masz DVB-T2.
To ten sam mechanizm przymuszający do zakupu. Szybko się cyfrówka zestarzała, co nie? Ale spokojnie – państwo rozważa dopłatę do telewizora lub dekodera, tak jak państwo dotuje przechodzenie na elektryczne samochody. A więc to podatnik ma zapłacić do kieszeni producentów, za to, że ci wprowadzą nową technologię. Czyli wystarczyło tylko pokazać regulatorowi nowe bajery, wpisać je do ustawy i rynek zapewniony. Pięknie.
Ale na koniec cymes, czyli – sprawdzam. No dobrze, niech będzie, że to robimy dla planety naszej zielonej. (Pomijam już kwestię, że to bez sensu, bo w innych rejonach kontynentu i świata będą sobie śmierdolić samochody jak chcą, a to przecież klimat jest sprawą nie znającą granic). Ale zobaczmy jak to jest z ekologicznością samochodu elektrycznego versus powiedzmy diesel. Właśnie ukazały się wyniki testu porównawczego obu takich typów samochodowych. Rzecz unikatowa, bo takie badania są rzadkością, prędzej wyklną cię od płaskoziemcy, że zaprzeczasz utrwalonym mniemaniom, niż badaniom, których jakoś nie ma.
Oto Unia powołała program Green NCAP, który miał wykazać wyższość elektryków. Wzięto się za bardzo dokładne badania. Do porównania wyników samochodów o napędzie elektrycznym wystawiono skodę w dieslu. I się sprawa rypła. Wyszło, że dieselek jest znacznie bardziej ekologiczny. No, bo po raz pierwszy naukowcy, którzy najwidoczniej nie zrozumieli mądrości etapu, zbadali cały cykl życia obu rodzajów samochodów, w tym, że elektryków przebadano 61 typów.
Zacznijmy od kwestii żywotności. Baterie kończą żywot w elektryku po około 8 lat, dochodzić mają nawet do lat 16, ale to rekordy. A dieselki sobie jeżdżą, jak wiemy dłużej. A więc trzeba będzie kupować częściej (to akurat nie jest nieszczęście dla… producentów), a więc i wydatek większy. W „najlepszym” wypadku wymieni się „tylko” baterie. Ale co zrobić ze starymi? Te trudniej zutylizować, niż zezłomować samochód konwencjonalny. Badacze założyli, że elektryki przejadą 240.000 km i porównali całkowite zużycie energii i skoda wypadła najlepiej. Osobna kwestia to zużycie energii i materiałów z rzadkich metali do produkcji elektryka. Nawet jak się doda do tego w porównaniu emisję spalin dieselka, to i tak taka skoda wychodzi lepiej.
Unia więc sobie zwaliła kłopot na głowę. Widać, że była pewna wyników, w które sama uwierzyła. Zaraz zacznie się relatywizowanie wyników tych badań, wyciąganie opacznych wniosków lub/i zamiatanie całej sprawy pod dywan.
Jest taka anegdota o Janie Pawle II, do którego przyszli Żydzi z Atlanty z prośbą by za 100.000.000 $ pozwolił na małą zmianę w modlitwie „Ojcze nasz”. Chcieli aby we fragmencie „Chleba naszego powszedniego” po „powszedniego” dodać „I Coca-Coli, daj nam Panie”. Papież wyrzucił ich za drzwi i szef delegacji westchnął w przedpokoju: „Ciekawe ile dali mu piekarze?”.
Coś mi się wydaje, że całe to zamieszanie ma doprowadzić jedynie do wzmożenia zakupów, pod fałszywą, jak widać, przykrywką ratowania planety. Ale kto zaprotestuje przeciwko utrwalonej już społecznie prawdzie o zagrożeniu Ziemi, nawet jak przedsięwzięte środki są do niczego? Nawet mylne pojęcie szeroko rozprzestrzenione społecznie staje się prawdą. Nie obiektywną, ale społeczną. A my żyjemy przecież w rzeczywistości, o której współcześni ideolodzy mówią, że jest sumą prawd tymczasowych.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.