Kobiety, ach te kobiety…

Izabella

W krótkim czasie przestały się liczyć prosto z palca wyssane romantyczne mrzonki i inne niebieskie migdałki czy dyrdymałki, a z dnia na dzień zaczęła nabierać rumieńców zwykła codzienna praca. Jej twórców nazywano „organistami”, ponieważ, jak sama nazwa wskazuje, hołdowali „pracy organicznej”. „Praca u podstaw”, „syzyfowa praca”, „orka na ugorze” i „zaorywanie kresowych Ziem Odzyskanych” stały się wtedy wyznacznikiem ludzkiej egzystencji i szczęścia małżeńskiego stadła. Na tej epoce najwięcej skorzystały kobiety, a najmniej mężczyźni. Dla kobiet, które dzieliły się wówczas na damy i nie damy, liczyły się tylko tytuły szlacheckie lub „chłopski interes”, który zasadzał się na morgach. Z kolei mężczyźni, którzy orali dnie i noce ziemię leżącą odłogiem lub rozwijali własny interes, musieli spełniać każde życzenie swych bogdanek. Mawiały one wprost bez ogródek: „Jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi luby”. Co mieli więc robić? Niejaki hrabia Fredro to aż do Afryki musiał udać się na safari po to bydlę, byle tylko mieć w domu święty spokój. Biedni mężusie-pracusie harowali więc po całych dniach w pocie chleba na kawałek czoła, a gdy w nocy próbowali przypomnieć swym połowicom o świętym małżeńskim obowiązku, to słyszeli w odpowiedzi tylko jedno słowo – migrena.

 

Najlepiej tę epokę męskiego potu i znoju oraz niemego poświęcenia względem rodzaju damskiego można ukazać w oparciu o takie wybrane dzieła literackie, jak:

– „Noce i dnie” M. Dąbrowskiej,

– „Lalka” B. Prusa,

– „Chłopi” Wł. Reymonta.

A więc do dzieła towarzysze! – jak powiedział pewien wariat, biorąc się za studiowanie „Dzieł wybranych „ Lenina.


Barbara Bohaterami „Nocy i dni”, które autorka tworzyła przez całe noce i dnie, są Bogumił i Barbara. Byli oni właścicielami niewielkiego majątku. Do uprawy roli Barbara nie nadawała się, więc Bogumił sam ją musiał uprawiać. Codzienne pożycie dwojga małżonków najlepiej odzwierciedla zapis pewnego kronikarza tej epoki:

„Bogumił jak Bogumił – ani Bogu, ani mił, tylko Barbarze, tej właśnie.

 

Więc i jajka jej święcił, i kiełbasę, byle tylko, byle tylko na święta. A Barbara z kąta w kąt, z kąta w kąt – tylko patrzy i dziwi się. Skąd to? Jakże to? Bogumił? Znowu? Znowu on?

Ani dla niego bar, ani nie wejdzie do baru, tylko Barbara i Barbara – nocą i dniem i nocą z kąta w kąt, z kąta w kąt…

I tak już i jeszcze znowu – te jajka święcone, ta kiełbasa – nocą i dniem, nocą i dniem, z kąta w kąt…”


Barbara, jak na prawdziwą kobietę przystało, z natury była bardzo chorowitą, cierpiąc nieustanne katusze z powodu różnych migren, „waporów” i „globusów”.  A jej pełen poświęcenia mąż bez przerwy tylko zaprzęgał i wyprzęgał, zaprzęgał i wyprzęgał…  konia do bryczki, aby swej od Boga naznaczonej małżonce przywieźć na czas doktora.

 

Wtajemniczonym wiadomo, że rolę lekarza rodzinnego sprawował dr Judym, który praktykował w przytułku „Ludzi bezdomnych”. A trzeba wiedzieć, że był to lekarz, na którym spoczywała ostatnia nadzieja. W ostateczności Bogumił miał zawsze pod ręką w komorze worek soli i beczkę z wodą, więc sporządzał miksturę na miejscu i cucił swą oblubienicę tzw. „solami rzeźwiącymi”.

 

O zdolnościach kulinarnych Barbary krążyły po całej okolicy niesamowite historie, w których Bogumił pełnił rolę królika doświadczalnego. Pozwolę sobie w tym miejscu na przytoczenie charakterystycznego zapisu poczynionego przez Lacha Anonima:

– Wiesz Boguś, tak bardzo cię kocham, że zrezygnowałam dzisiaj z mojej migreny i upiekłam ci tłuściutkiego kapłona (kogut kastrat – przyp. autora) w sosie własnym.

– A czym  go nadziałaś?

– A po cóż miałam nadziewać, jak on  w środku był już pełny.

 

Małżonek z cichą rozpaczą i wewnętrzną udręką w sercu znosił wszystkie żonine poczynania, ale za to na zewnątrz był ogromnie szczęśliwy i Bogu składał dzięki za to ziemskie doświadczenie. „Dobra żona i stary but zawsze są najmilsi” – mawiał Bogumił, który chadzał w starych łapciach, ponieważ z powodu wydatków na leczenie żony nie stać go było na nowe buty.

 

Po morderczej i syzyfowej pracy na ugorze kładł się do łoża małżeńskiego, aby prowadzić z żonką ciekawe „dyskursy” na różne tematy:

– Kochanie, jakie kobiety lubisz – pyta się Basieńka – ładne czy inteligentne?

– Ani jedne, ani drugie, tylko ty mi się podobasz. 

Albo:

– Bogusiu, czemu tak krzyczałeś w nocy?

– Miałem straszny sen. Śniło mi się, że muszę się żenić.

– Z kim?

– Znów z Tobą, mój skarbie jedyny!

 

Jak widać, naszemu bohaterowi życie upływało na ciężkiej, lecz przynoszącej zadowolenie przyziemnej pracy, pozbawionej romantycznych „górnych i chmurnych” wzlotów i uniesień. Nie zdawał sobie nawet sprawy ze swego poświęcenia wobec Barbary. Była to dla niego zwykła codzienna pozytywistyczna powinność.

 

Pozostawmy na boku Niechciców w wiejskiej sielankowej scenerii i przenieśmy się ognistym wozem Warszawsko-Wiedeńskiej Kolei Żelaznej do samej Warszawy. W tych czasach, po zniesieniu pańszczyzny, do miasta zaczęła masowo napływać ludność wiejska, która zasiliła wielkomiejski proletariat. Mieszczanie bogacili się i jak grzyby po deszczu wyrastały zawrotne fortuny. Dawna szlachta i arystokracja, pozbawione siły roboczej, z dnia na dzień ubożeli i popadali w długi. Pozostawał im przeważnie na zbyciu tzw. „honor”, którego nie chcieli się pozbyć za żadne skarby, co najwyżej sprzedać po korzystnej cenie. Kupców na ten wyimaginowany towar było dosyć wielu, a do jednych z nich należał niejaki Wokulski. Kochał się on platonicznie w pewnej lalce-Izabeli, która oprócz wianka dziewiczego miała do upłynnienia tylko „honor”. Świeżo upieczonemu multimilionerowi do pełnego szczęścia brakowało tylko pięknej niewiasty ze starożytnym herbem na piersiach.

 

Ojca owej Izabeli bogaty kupiec poznał poprzez ogłoszenie zamieszczone w „Kuryerze Codziennym”: „Drzewo genealogiczne w szczapach do odstąpienia od zaraz w większej ilości”. Ta prawdziwie ojcowska oferta spotkała się jednak z ostrym sprzeciwem ze strony córuni, która raczej wolała być zlicytowaną w całości przez pierwszego z brzegu gołodu…ca-arystokratę, niż być dzieloną na części przez jakiegoś bogatego mieszczucha.

Jej marzeniem był mąż, za przeproszeniem goły jak święty turecki, ale za to z długim… „drzewem genealogicznym” w garści. Nasz biedny amant tego jednak decydującego argumentu był pozbawiony, więc nie znalazł poklasku w oczach swej bogdanki.

 

Wokulski, nie zaniedbywał spraw handlowych i twardo trzymał rękę na swym interesie, a jednocześnie cierpliwie i gorąco zabiegał o rękę Izabeli, która była zimna jak ręka węża. Na siłę wpraszał się do jej domu, a ona wciskała mu różne bajery i dawała mu przyzwolenie… na słuchanie jej gry na fortepianie. Naszego damskiego rycerzyka szczególnie wzruszała jedna pieśń z czasów króla Ćwieczka, skomponowana na dwa solowe głosy i gęśle. Była w niej mowa o Kasieńce, która gdy usnęła, przyszedł do niej swawolny wietrzyk i odsłonił ponad jej lewym udem figlarny pieprzyk.

 

Śpiewając tę pieśń Izabela nabierała zawsze pełną dziewiczą piersią powietrza do rozległych komór płucnych i zaczynała wspaniałym, wyniosłym arystokratycznym altem:

Oj, wietrzyku, mały ty psotniku,

Oj, hultaju, chciałbyś ty do raju,

Mam ja tam, ach, mam ja słodką rzecz,

Lecz nie dla ciebie chowam ją, więc idź, wietrzyku, precz;

tandaradai, tandaradai.

 

Tę pieśń, która była jednocześnie pobożnym życzeniem, kończył tenorem Wokulski:

Ach, wietrzyku, mały ty psotniku,

Ach, hultaju, prowadź mnie do raju,

Wiem ja tam, ach, wiem ja słodką rzecz,

Odsłoń drogę mi, wietrzyku, a potem idź już precz;

tandaradaaai, tandaradaaaaaai.

 

Lecz do wrót tego wymarzonego raju swobodniejszy dostęp miał hultaj-wietrzyk niż nasz nieskazitelny i czysty jak zmatowiały kryształ bohater. Zwykły śmiertelnik zorientowałby się w lot, że Izabelka Łęckówna nie nadawała się do interesu, który miał Wokulski. Aż przykro się robi na samą myśl, ile sił i środków kosztowało go to ciągłe wydeptywanie progów i wycieranie pańskich klamek. Nie słuchał nawet przestrogi znanego dramaturga Szekspira, który mawiał mu, że „piękna kobieta to raj dla oczu, piekło dla duszy i czyściec dla kieszeni”. Co tam zresztą jakiś Szekspir! Sam jego najbliższy kumpel, przyrodnik Darwin dowodził mu całkiem słusznie, że w „przyrodzie nic nie ginie – jedne kochanki przychodzą a drugie odchodzą”. Lecz on pomimo tych zacnych przestróg był niezłomny i wytrwały w swych postanowieniach, i w końcu dopiął tego, że z wielkiego szczęścia w miłości został starym kawalerem.

 

Jak trudno było dogodzić miss Łęckiej, niech świadczy epizod, który miał miejsce u fryzjera. Przyciął jej na życzenie włosy, podał lusterko i spytał, czy starczy. A ona na to: „Trochę dłuższe proszę”. I bądź tu mądry i pisz wiersze! Co tam Wokulski – i kulawy pies lub sam Belzebub by takiej babie nie dogodził!

 

Starzy Sarmaci mawiali, że „dobry klucz każdy zamek otworzy”. Chcąc mieć łatwiejszy dostęp do drzwi ukochanej nasz kochaś chciał go u niej wyprosić. Lecz spotkał się z odmową i żalił się potem staremu Rzeckiemu:

– Wiesz, byłem wczoraj u Izabeli.

– I co, i co?

– Waliłem bite dwie godziny!!!

– I co, i co?

– … i nikt nie otworzył.


Po biednym Wokulskim pozostał tylko dwuosobowy grobowiec w Alei Zasłużonych, gdzie spoczywa snem wiecznym na skamieniałym dziewiczym łonie swej nieodżałowanej bogdanki w myśl starej maksymy: „Kobieta jest zadowolona dopiero w mogile”. Nad nimi widnieje tablica z epitafium:

Kochanko! ja cię kochałem nad życie, nad siły

i kochać będę nadal tu w głębi mogiły.

Wszyscy jego cmentarni towarzysze niedoli doskonale znają ten grób tętniący życiem i miłością, i z całego serca współczują bohaterowi, rozmyślając nad tym, do czego to może doprowadzić męskie przywiązanie i niespełnione za życia uczucie.

 

Dosyć już jednak użalania się i biadolenia nad prochami śp. Wokulskiego. Najwyższa pora zejść do nizin społecznych i zapoznać się z życiem „czarnej soli ziemi”, czyli chłopstwa. Opisał je pięknie pan Reymont w swej powieści, za którą dostał Jobla. Akcja toczy się za czasów miłościwie nam panującego dobrotliwego c.k. Franciszka Józefa, który oprócz kobiet klepał również konie, podczas gdy chłopi galicyjscy klepali biedę. Życie wyższych sfer koncentrowało się w salonach, a wśród wiejskiego plebsu toczyło się w izbie na przypieckach. Od tego czasu kolędnicy na Nowy Rok życzą nam „w każdym kątku po dzieciątku, a na piecu troje”.

 

Pomimo uwłaszczenia nie wszyscy chłopi mieli ziemię lub pieniądze na jej wykup, więc leżeli odłogiem i zamiast w polu robili… dzieci. Aby zarobić parę groszy musieli harować na pańskich polach od świtu do rana. Trzeba jednak dodać, że ówczesna wieś była samowystarczalna, ponieważ kobiety dostarczały mleka, mięsa i skór.

 

W takiej to wiejskiej scenerii żyli stary Boryna, jego syn Antek i młoda urodziwa dziewoja – Jagna. Boryna, który był teściem żony Antka Hanki, bardzo lubił „pracę organiczną” w polu i idąc za pługiem często mawiał, że „ziemia i kobieta nie mogą leżeć odłogiem”. Aby uczynić zadość temu drugiemu postanowił ożenić się z Jagną. Była ona taka, że nie da się o niej słowa powiedzieć. Wcześniej planowała iść na służbę i nawet sołtys wydał jej odpowiedni paszport, w którym stało czarno na białym, że „…pod względem moralności zadowoliła całą wieś”. Chciała wyjść za starego chłopa tylko dlatego, że miał pasujące do niej morgi.

 

Jagna Boryna był to tęgi chłop w biodrach, a chudy w biuście i nadawał się tylko do orki w polu. Jego syn Antek, chcąc ulżyć ojcu w codziennej robocie, jeszcze przed ślubem prosił Jagnę, żeby mu oddała swój wianek. Ona jednak, jak przystało na prawdziwą dziewicę, tak mu odrzekła: „Nie oddam ci wianeczka, bo chcę do ślubu być czysta jak ta lelija… a po za tym to po tej robocie zawsze mnie boli głowa”.

 

Wesele Boryny z Jagną przez długi czas było na ustach wszystkich wioskowych dewotek i plotkarek. Z powodu pomylenia epok literackich zaszczycili je swoją obecnością takie znane persony non gratis jak niejaki Rydel i Wyspiański. Zawitali do wiejskich opłotków nawet kamerzyści, którzy prototypową kamerą pre-video (napędzaną korbą od sieczkarni) nakręcili film „Wesele”, który zrobił furorę i pretendował nawet do Oscara w dalekiej Hameryce.

 

Samo weselisko było huczne i rżnęła na nim od ucha do ucha wiejska kapela. Stary cieśla Maciaszczyk podchmieliwszy sobie dowodził sołtysowi, że miłowanie Boryny z Jagusią to jakby dwie deski zbite na krzyż jednym gwoździem. Kto miał pełnić rolę tego gwoździa, do dziś nie wiadomo. W czasie ogólnej popijawy nie zabrakło też licznych toastów na cześć młodo-starej pary. Pierwszy wzniósł imć poeta Wyspiański:

 

Młoda paro! tysiąc lat

Patrz bez zgonu na ten świat,

Zgodna jakby z deską klej,

Wielką radość z dzieci miej;

Nie znaj co to losu kij

Aż do śmierci żyj, nam żyj!

 

Na te słowa spod stołu zawtórował mu podchmielony Rydel:

Jest choroba dyzenteria,

Jest i miłość nieustanna,

Niech więc żyje nam tu JAGNA,

która czysta jest jak żadna.

Jeśli zadamy sobie pytanie, co łączy ze sobą opisane wyżej „pozytywistyczne” przypadki, każdy z nas bez zastanowienia odpowie, że miłość i bezgraniczne poświęcenie mężczyzn względem kobiet. A jeśli ktoś będzie dociekliwy i spyta się, co przychodzi na każdego mężczyznę znienacka, odpowiemy mu zgodnym chórem słowami pewnego wieszcza:

Na mężczyznę znienacka

przychodzi miłość i sr…ka

czyli innymi słowy – miłość i dyzenteria. Koniec i kropka.

 

Aleksander Wietrzyk