Kobiety, ach te kobiety…

Za przykład mogą posłużyć egipscy faraonowie, którzy tak byli przywiązani do swych żon-faraonek, że po śmierci zamurowywali się z nimi na żywca w grobowcach pod piramidami, żeby nie dopadły je broń boże jak Telimenę (przyjaciółka pana Tadeusza) nieobyczajne mrówki faraona. Balsamowali też swoje lube, aby po śmierci przypadkiem nie rozchorowały się w trumnie. W tych, udokumentowanych na podstawie licznych mitów czasach, na dworach egipskich monarchów roiło się wprost od tajemniczych sfinksów. Kobiety też można zaliczyć w poczet sfinksów, tyle że… bez tajemnicy. Same sfinksy są dla nas do dzisiaj zagadką. Gdyby i kobieta przestała być zagadką, to świat stałby się nudny i obojętny dla wielkiej rzeszy odkrywców.

 

Poświęcenie męskie względem kobiet nie miało wówczas wprost granic i miało miejsce nie tylko nad wodami Nilu, ale i też w dawnym Cesarstwie Rzymskim. Badania genetyczne, przeprowadzone na żywych męskich chromosomach, pobranych od ówczesnych nieboszczyków, dowodzą niezbicie, że przypuszczalnie Rzymianie (czytaj: plebs, motłoch) żyli właściwie tylko po to, żeby osłodzić życie Rzymiankom (czytaj: patrycjuszki) – a umierali tylko dlatego, aby ich bogdankom było do twarzy w żałobie. Później z nieba wysokiego wspólnie z klucznikiem niebieskim św. Piotrem podziwiali, jak ich „byłe” połowice paradują radośnie w głębokiej żałobie po tamtejszej drodze „Via Appia”.

Jak widać, ówczesna moda wywarła ogromny wpływ na śmiertelność wśród męskiego pogłowia (przeciętna wieku – 35 lat). Pomimo tego, że Rzymianie padali gęsto pokotem jak marne muchy w rosole lub sosie, to nic sobie z tych zgonów nie robili i …kochali dalej. Tacy byli w tej miłości zażarci! A jacy byli nabożni!!! Pędzili na wyścigi do licznych świątyń, gdzie nabożeństwa sprawowały kapłanki-hetery a omijając szerokim łukiem wiecznie dziewicze kapłanki-westalki. Ponieważ o stroje liturgiczne było wtedy niezmiernie ciężko (przemysł włókienniczy dopiero był w powijakach), więc te kapłanki rodem z Grecji w ramach oszczędności rezygnowały raczej z ubiorów.

Trzeba wiedzieć, że w tych świątyniach nie tylko się modlono, lecz stosowano różne ćwiczenia cielesne, mające na celu podniesienie tężyzny fizycznej. Były to elementy antycznego aerobicu, który został odkryty ponownie dopiero w ostatnim 20-leciu. Mężczyźni w trakcie tych modlitw-ćwiczeń przybierali skomplikowane pozy i wpadali w tzw. transy. Młodzi wzywali swe boginki na stojąco, starsi nadaremnie, pozostali zaś na leżąco, lub dopingowani przez hetery, przyjmowali wręcz karkołomne nabożne pozy. To wszystko było bardzo męczące i kosztowne, odbijając się czkawką na ich zdrowiu. Po takich skomplikowanych modłach młodzi Rzymianie przez dłuższy czas leżeli plackiem a starzy odłogiem. Ci pierwsi wracali później na łono rodziny z lżejszą duszą a drudzy z lżejszą… sakiewką.

Rzymianki wcale nie musiały drałować do świątyń. W tym czasie, gdy ich mężulkowie celebrowali nabożeństwa, wybierały sobie krzepkich niewolników (przeważnie Germanów lub Lechitów) do trzymania narzędzi liturgicznych, i przed ołtarzykami domowych bożków zanosiły gorące modły o pomyślność dla swych mężów oraz obdarzenie ich rodzin licznym potomstwem. Tak głośno zawodziły w modlitewnej ekstazie, że niektóre rzymskie gliniane domy trzęsły się w posadach a z drzew spadały nawet przysłowiowe figi z makiem. Za te gorące modły bogowie po pewnym czasie (dokładnie po 9-ciu miesiącach) wynagradzali mężów jasnowłosymi i niebieskookimi potomkami. Ci z kolei, w rewanżu za tak bogate dary, znowu biegli do świątyń, aby na ołtarzu Wenery złożyć ofiarę z własnego ciała. A damy rzymskie w tym czasie znowu…etc., et cetera. W ten sposób po raz pierwszy w dziejach ludzkości tzw. błędne koło zostało zamknięte, przez co została zapoczątkowana tzw. kołomyjka (nie mylić z tańcem brazylijskim), która trwała nieprzerwanie przez wiele stuleci, aż w końcu od ciągłego zawrotu głowy…upadło państwo rzymskie wraz z jego obywatelami, grzebiąc się pod ruinami Pompei i Herkulanum.

Okres rzymski zapisał się też niechlubnie złotymi czcionkami zboczeniem niejakiego cesarza Nerona, który tak czcił płeć piękną, że poświęcał je na ofiarę… lwom na ołtarzach, zwanych arenami. Wszystko to możecie Państwo obejrzeć na filmie pana Kawalerowicza, nakręconego podczas ostatniego pobytu Mistrza w jednej z restauracji w Chicago (tylko tu przy barze można było znaleźć ocalałych emigrantów ze starożytnego Rzymu), a który wszedł na ekrany kin całego świata. Na marginesie dodam, że scenariusz do tego monumentalnego dzieła napisał znany wszystkim od kołyski pan Sienkiewicz, za co pan Oscar obiecał mu podobno nominację na urząd prezesa „Towarzystwa Ochrony Lwów Rzymskich przed Pożarciem”. O tym wszystkim przez długi czas wróble ćwierkały głośnym szeptem na dachach chicagowskich kuluarów. Jak widać, starożytni Rzymianie mieli całkowitą rację, gdy mawiali, że „fortuna kołem się toczy”.

Dawniej lwy pożerały… a teraz je z kolei pożerają w myśl przykazania: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło”.

Przenieśmy się teraz z amerykańską szybkością na perskim dywanie B-52 w rejon zapalnego punktu na Bliskim Wschodzie do Jeruzalem, gdzie rządził „przemądry” podobno król Salomon, który tak umiłował rodzaj niewieści, że poślubił aż pięćset oblubienic. Cóż to za olbrzymi ogrom poświęcenia! Wyobraźcie sobie Państwo samo wykarmienie tak licznej trzódki (ta głodna, ta czosnku nie będzie, tej cebula śmierdzi, inna krzywi się na soczewicę, bo ma oskomę na figę z makiem). Król usłuchał rady swojej jedynej kochanki (co za wstrzemięźliwość!), królowej Saby i karmił te liczne panie przeterminowaną nieco kaszą manną (pozostałość po Mojżeszu) a harem słał ostre noty protestacyjne do kapłanów Jeruzalem, żądając na pierwsze danie … manny z nieba, lub groził zerwaniem wszelkich stosunków. Władca nie zrażając się tym, sam służył za drugie danie (w ramach planu oszczędnościowego) jako smakowity kąsek w królewskiej łożnicy. Całe szczęście, że był człekiem krzepkiej postury i przy kości, bo inaczej w try miga by go te piranie pożarły. W ten sposób i wilk był syty i owca cała. Gdzież te czasy?! Dzisiaj, gdyby ktoś oprócz swojej połowicy chciałby pomolestować choćby troszeczkę cudzą żonę lub pierwszą lepszą niewinną przyjaciółkę, zaraz by takiego okrzyknięto biganistą, wznosząc wraże okrzyki w rodzaju: „Nie strugaj Clintona Salomonie!”

Od czasów króla Salomona upłynął wielki szmat czasu zanim na Ziemi Świętej pojawił się św. Józef z Rodziną. Do czasu jego przybycia przywódcy palestyńscy w strefie Gazy, okupowanej lub buforowej, podróżowali na upartych osłach, które jedne żony na siłę ciągnęły, gdy tymczasem drugie popychały z tyłu (taki rodzaj bigamii ma sens). Ten swojski widoczek w palestyńskim krajobrazie gruntownie zakłócił św. Józef, który jako pierwszy dżentelmen na ziemi izraelskiej sam prowadził osiołka, na którym spoczywała Św. Rodzina. W ten sposób Arabowie już dwa tysiące lat temu mieli możność liznąć trochę kultury osobistej i emancypacji.

Najwyższy czas ruszyć tyłek i przenieść się do świeżo powstałej na gruzach Cesarstwa średniowiecznej Europy. Ale o tym już za chwilkę w następnym odcinku, ponieważ obecnie nie pozwala na to reglamentowany przydział szpalt w „Polish News”.

 

Aleksander Wietrzyk