Zaskoczenie było ogromne tym bardziej, że do żadnej partii nie należałem i nie dawałem najmniejszych powodów do nielojalnego zachowania wobec ówczesnych władz. Nie muszę dodawać, że wiadomość ta mocno mnie zaniepokoiła, ponieważ powszechnie były znane metody postępowania organów bezpieczeństwa publicznego więc mogła to być zastawiona na mnie pułapka w celu zatrzymania na podstawie czyjegoś donosu czy oskarżenia.
Obawy moje były uzasadnione , gdyż służąc w czasie wojny w Armii Polskiej na Zachodzie , po powrocie do Kraju byłem osobą – ogólnie mówiąc – niepożądaną lub po prostu podejrzaną.
Autor, Jerzy Kostiuk
Po przyjeździe z końcem 1947 roku do Przemyśla byłem jak dotąd nie indagowany, śledzony czy posądzany o „szkodliwą działalność na rzecz Państwa Polskiego”.
Z podobnymi oskarżeniami bowiem spotykali się często inni repatrianci z zachodnich krajów Europy, za co spotykały ich fingowane wyroki długoletniego pozbawienia wolności a nawet śmierci.
Z uwagi na zaistniałą sytuację jak również na nabyte doświadczenia życiowe, nie chciałem nikomu składać obietnicy rychłego powrotu, pożegnałem się z rodziną i udałem się na spokojnie z „wielką niewiadomą”.
Miejski Komitet PPR mieścił się w Domu Robotniczym na Zasaniu w Przemyślu. Po przekroczeniu bramy zostałem skrupulatnie przebadany zwłaszcza pod względem tożsamości. Z kolei skierowano mnie do Sali, gdzie odbywało się posiedzenie Egzekutywy. Kilkunastu milczących, ponurych działaczy pilnie śledziło słowa wypowiadane przez I sekretarza, przeplatane ostrymi, karcącymi uwagami.
Od czasu do czasu obrzucano mnie niezbyt przychylnymi spojrzeniami. Żaden z niech nie mógł odezwać się bez uprzednio uzyskanego zezwolenia. Na stawiane pytania padały odpowiedzi lakoniczne, bardziej lub mniej sensowne ale jednogłośnie aprobujące wszystkie zawarte w nich treści. Nie będąc zorientowanym szczegółach toczącego się dialogu, myśl moja oscylowała wokół uporczywie narzucających się pytań – co ja tutaj robię?
Co było powodem uczestniczenia mego w gronie nieznanych osób?
Czułem się po prostu jak na przysłowiowym „tureckim kazaniu”.
Przyglądając się ścianom wnętrza obszernego pomieszczenia wzrok mój natrafił na dwoje dużych drzwi, z których jedne prowadziły do wyjścia na zewnątrz budynku, zaś drugie nie widomo – dokąd? W tym momencie przypomniała mi się wypowiedź znajomego sąsiada, który dość sarkastycznie wyraził się o podwojach sali w której się znajdowałem.
Otóż jak stwierdził z ironią, jedne drzwi służą do opuszczenia sali
i budynku, natomiast drugie prowadziły do innego pomieszczenia, z którego już się nie wychodziło. Żadna perspektywa! co się stanie jeżeli mi nie pozwolą wyjść pierwszymi drzwiami. W każdym razie myśl taka gnębiła mnie do końca spotkania. Ostatecznie posiedzenie się zakończyło, członkowie Egzekutywy zaczęli się rozchodzić, po kolei kierując się ku drzwiom wyjściowym.
Na sali pozostał jedynie sekretarz z towarzyszącym mu osobnikiem
o posturze wielkoluda o wyjątkowo niesympatycznej, a być może sfrustrowanej twarzy. Po granatowych spodniach wpuszczonych w buty
z cholewami i zielonej koszuli od razy zorientowałem się że był to szef Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Przemyślu.
A więc stało się – znalazłem się w potrzasku.
Powodem mego wezwania zatem nie były zainteresowania Komitetu ale nieodgadnione problemy wyższego rzędu. Wtedy też dotarło do mnie niezbyt zachęcające z ust wielkoluda pytanie „czy wy znacie język angielski?”, „Oczywiście” – odpowiedziałem twierdząco z zastrzeżeniem, że znajomość tego języka miała charakter wyłącznie mowy potocznej i to w ograniczonym zakresie”. Odpowiedź taka wcale go nie interesowała i nie myśląc wiele rzucił władcze polecenie: „Pojedziecie ze mną”. Przy takim postawieniu sprawy mowy nie mogło być o jakichkolwiek wyjaśnieniach czy pytaniach o cel tak nagłego wyjazdu. Wsiedliśmy zatem do samochodu, który nas zawiózł wprost do więzienia przy ulicy Rokitiańskiej w Przemyślu. Fakt ten potwierdził moje przypuszczenia o stosowanej ubogiej taktyce mającej na celu odwrócenia uwagi od nieuniknionego aresztowania.
Oczywiście sam widok zakratowanych okien w budynku więziennym i nieprzyjaznych wysokich murów z budkami strażniczymi nie stwarzał atmosfery dobrego samopoczucia. Poczułem się więc nie swojo udając że nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Więzienie było starannie strzeżone, stąd też nawet szef UB musiał przy bramie wejściowej legitymować się pomimo dobrze znanej strażnikom jego fizjognomii.
Po przejściu przez bramę i podwójnie okratowane żelazne wrota pozwolono mi usiąść na ławce w głębi korytarza, w asyście uzbrojonych strażników. Szef ulotnił się jak kamfora tak, że nawet nie zdążyłem zauważyć i dopiero po pewnym czasie zostałem poinformowany o zadaniu, które miałem bez żadnych komentarzy wykonać.
A więc, jak na razie nie byłem aresztowany i czekała na mnie specjalna misja do spełnienia. Niespodziewanie polecono mi nałożyć płaszcz wojskowy, furażerkę, a do ręki wręczono karabin.
Ostatecznie sytuacja została wyjaśniona. Mam uczestniczyć w spotkaniu ambasadora amerykańskiego (podobno był to Mr. Bliss Lane – chociaż nie jestem tego pewien) z więźniem, członkiem Armii Krajowej, skazanym na karę śmierci . Był to chłopak młody , lat około osiemnastu, który starał się o ekstradycję do Stanów Zjednoczonych gdzie przebywała jego rodzina.
Rozmowa miała być prowadzona po polsku, natomiast gdyby padło jakieś słowo czy zdanie w języku angielskim, miałem je dokładnie zapamiętać. I w tym miejscu zaczęła się moja gehenna. Na pewno rozmówcy zechcą spróbować podrzucić jakieś słowo lub zdanie po angielsku.
W przypadku gdybym nie był w stanie zapamiętać lub dokonać właściwego przetłumaczenia spotkałbym się z zarzutem zatajenia lub przekręcenia sensu wypowiedzi, a skutki były by oczywiste. Takich rzeczy się nie wybacza.
W końcu przyprowadzono więźnia, ustawiono go tyłem do mnie i pozostawiono nas razem w korytarzu nie wiedzieć na jak długo. Wszyscy się ulotnili a ja nie wiedziałem co mam począć. Byłem przekonany że miał to być sprawdzian mego zachowania i czy przypadkowo nie będę się porozumiewał z więźniem. Nie ulega wątpliwości, że w jakiś dyskretny sposób byliśmy bacznie obserwowani. Gdy tak medytowałem nad niezbyt przyjemnią sytuacją nagle zostałem zaskoczony niespodziewaną wypowiedzią więźnia: „Panie ja wiem że pan nie jest strażnikiem”, „Nie gadać” – padła odpowiedź z mojej strony. Cóż mogłem zrobić innego? I nie wiem czy ktoś będąc na moim miejscu postąpił by inaczej. Dziwiła mnie tylko jedna sprawa, a mianowicie w jaki sposób więzień domyślił się że nie byłem strażnikiem. Intuicja, przeczucie , a może ukartowana gra?
Ostatecznie mając już za sobą wszelkie zdarzenia przedwstępne , wprowadziłem więźnia na polecenie szefa do celi przesłuchań.
Była to dość duża izba o ponurych ścianach z małym okienkiem i niewielką lampą poniżej sufitu. Pośrodku stał duży drewniany stół, za którym siedział szef, z prawej strony stołu usiadł ambasador,z lewej strony zaś więzień, a ja tuż za nim. Ambasador amerykański przystojny, elegancki mężczyzna wyraźnie odróżniał się od szarzyzny otoczenia. Rozmowa była krótka, prowadzona wyłącznie po polsku. Ambasador oczekiwał potwierdzenia chęci wyjazdu do USA jak również danych osobowych więźnia i jego rodziny. Padło też kilka pytań o samopoczucie petenta, zaś inne pytania dotyczące zwłaszcza warunków zatrzymania i pobytu w więzieniu były błyskawicznie przez szefa blokowane krótkimi wypowiedziami typu: „Nie wolno na to pytanie odpowiadać”.
Na tym sprawa została zakończona, a moje obawy na temat wypowiedzi, które mogłyby budzić zastrzeżenia za strony szefa nie miały miejsca. Najważniejsze, że rozmowy były prowadzone tylko po polsku.
Niemniej jednak z uwagi na panującą wysoką temperaturę pokojową, zapięty regulaminowo płaszcz żołnierski oraz duży stopień napięcia nerwowego czułem się jak po gorącej kąpieli. Całkowite odprężenie nastąpiło dopiero po odprowadzeniu więźnia do celi i przebraniu się we własne rzeczy. Koniec przeżywanych emocji jaszcze na razie nie nastąpił. Wszyscy się rozeszli a ja pozostałem na korytarzu pod opieką jedynego strażnika, oczekując na dalszy ciąg wydarzeń, które niewiadomo kiedy i w jakich okolicznościach nastąpią.
Przymusowy wypoczynek na drewnianej ławce trwał kilka godzin.
Moi opiekunowie zmieniali się dosyć często. Wśród nich doczekałem się w końcu znajomej twarzy sąsiada, który na mój widok zrobił zdziwioną minę i omal głośno nie zawołał: „co ty tu robisz?!” On również nie był w stanie powiedzieć mi co ze mną będzie. Dopiero o godzinie trzeciej po południu zjawił się szef, który bez żadnych wyjaśnień i odpowiedzi na moje pytania zabrał mnie za sobą do wyjścia. Wsiedliśmy do małego „jeep’a” i pojechaliśmy do miasta. Kierunek jazdy wskazywał na siedzibę Milicji Obywatelskiej przy ulicy I maja. Budynek ten słynął z przesłuchań wszystkich osób podejrzanych lub aresztowanych. Nie wiedziałem co szef postanowił ze mną zrobić i nie liczyłem na rychłe zwolnienie do domu pamiętając, że każdy świadek jakichkolwiek działań organów bezpieczeństwa był dla nich niepożądany, a być może i niebezpieczny.
Tym razem jednak los dla mnie był łaskawy i powróciłem szczęśliwie do domu, ponieważ różne bywają letnie przygody.
Jerzy Kostiuk, Przemyśl 1948r.