Historia Marka “The Punisher” Piotrowskiego, 9-krotnego mistrza świata w kick-boxingu, jest nieprawdopodobna. „To życiowy scenariusz na kasowy film” – tak mówił swego czasu, zainteresowany Piotrowskim, znany aktor Daniel Olbrychski. W Stanach Zjednoczonych przebywał prawie 14 lat, a w ciągu dwóch lat od przylotu osiągnął wszystko, co można było osiągnąć w kick-boxingu. Marek był człowiekiem, jednym z nielicznych, który poderwał Polonię. Polscy emigranci w Chicago nosili go na rękach, ustawiali się w kolejce po autografy i śpiewali Mazurka Dąbrowskiego po kolejnych wygranych starciach. Byli w Marku absolutnie zakochani. Do dziś w „Wietrznym Mieście” wielu biznesmenów trzyma na ścianach zdjęcia Marka Piotrowskiego z własnoręcznym podpisem.
Jego „American Dream.”
To wszystko zaczęło się 18 sierpnia 1988 roku. Wtedy Marek Piotrowski, po wielu sukcesach odniesionych w Polsce i w Europie (w październiku 1987 wywalczył Amatorskie Mistrzostwo Świata WAKO (full contact) – Monachium, a w grudniu tego samego roku Puchar Świata w Budapeszcie) opuszczał Polskę i leciał do USA. Na Okęciu, w hali odlotów, ten 24-latek powiedział matce prorocze słowa: „Lecę do Ameryki zdobyć Zawodowe Mistrzostwo Świata.” Jak to stwierdzenie mogło brzmieć w ówczesnej Polsce końca lat ’80 – tych, w ponurych realiach komuny? Treningi kick-boxerskie nie były zbyt popularne, a tzw. „full contact” zakazany, choć trener Andrzej Palacz robił wszystko by w kraju można było legalnie trenować i organizować turnieje kick-boxingu w najtrwalszej odmianie. Dlatego Marek realizował się dotąd w rozpowszechnionym stylu walk, Karate Kyokushin. W 1984 r., jako „karateka” zdobywa Mistrzostwo Polski Juniorów, a rok później zostaje Mistrzem Polski Seniorów. Po tylu sukcesach sam poczuł, że w kraju nie ma godnego przeciwnika i stać go na wiele więcej. Propozycja przyjazdu do Stanów, wysunięta przez Andrzeja Janusza (zajmującego się w Chicago drobną budowlanką) wydała mu się wspaniałą szansą. Jest niezwykle ambitny. Wyjeżdżając nie myśli o pieniądzach, lecz o tytułach – zresztą w kieszeni ma tylko 70 dolarów. Później wiele razy wspominał: „Nie miałem tak naprawdę miejsca do trenowania, sparingpartnerów, żadnego planu walk. Taka popelina” – śmiał się. Okazja do pierwszego starcia nadarza się przypadkowo, kiedy kontuzja wyeliminowała jednego z zawodników turnieju. 1 października w Rackford odbywa się pierwsza i wygrana w pięknym stylu przez nokaut w 5 rundzie, walka z Bob’em Handeganem. Marek myślał wówczas o tym, że w Polsce koledzy z AWF rozpoczynają nowy rok akademicki, a on próbuję złapać za ogon swoje szczęście.
Miejsce następnej walki to Chicago, grudzień 1988 r. Jego przeciwnik Neil Singelton cudem dotrwał do czwartej rundy, by przegrać przez techniczny nokaut. Kolejne pojedynki w ‘89 roku odbywają się również w Chicago i niezmiennie kończą się dla Marka zwycięstwami. Trzeba zaznaczyć, że od kiedy przyleciał do Stanów, od początku swojej zawodowej kariery, walczył z utytułowanymi zawodnikami, ze światową czołówką. Kolejni rywale byli bardzo popularni nie tylko w USA, ale na całym świecie. Dopiero z czasem zaczęto promować zawodników dobierając rywali o podobnym poziomie umiejętności, podobnych osiągnięciach, takich „do pokonania”. Marek, nikomu nieznany Polak, szedł jak burza, wprawiając w zdumienie cały zawodowy świat boksu i kick-boxingu. Tak jest do tych najważniejszych walk, gdzie stawką jest pojedynek o mistrzostwo. W marcu ’89 roku Piotrowski w 6 rundzie przez TKO pokonuje Lowell’a Nasha, a dwa miesiące później staje do ringu z Larry’m Mc Faddenem, wygrywając walkę w dziesięciorundowym pojedynku. Polacy zgromadzeni na widowni głośno skandowali: DZIĘ-KU-JEMY!!! Marek w każdej walce pokazywał swój kunszt i determinację. Wyprowadzał piekielne kombinacje kopnięć i ciosów. Paraliżował przeciwników swoimi atakami, nie dając złapać właściwego rytmu i oddechu.
Kolejna, piąta walka w USA była walką o tytuł Mistrza Stanów Zjednoczonych organizacji PKC z zawodnikiem, który według ekspertów miał „kopniecie konia”. Rick „The Jet” Roufus, niepokonany na światowych ringach, bożyszcze Amerykanów i zarazem gwiazdor kolorowych gazet. Często można było zobaczyć plakaty Roufusa wiszące na ścianach nastolatków – taki kick-bokserski Mike Tyson. Walka odbywa się 19 sierpnia 1989 r. Na pierwszy rzut oka widać, że młody Roufus ma wokół siebie prawdziwych fachowców: trenerzy, masażyści, profesjonalna opieka. To nie był emigrant – on walczył u siebie. Szkoła, w której trenował miała swoją renomę, znanych zawodników: kick-bokserów, tai-bokserów i bokserów. Wytwórnia fighterów, fabryka wojowników słynna na cały świat. Dlatego Marek był z góry skazany na porażkę. Zaczęło się. Walka w szalonym tempie od pierwszego gongu. Marek idzie do przodu wyprowadzając cios za ciosem. Pojedynek z sekundy na sekundę robi większe wrażenie, a na trybunach rośnie niesamowity doping. W jednej chwili Marek przyjmuje mocne kopnięcie na głowę, a sędzia rozpoczyna liczenie. Roufus uradowany podnosi ręce do góry i biega po ringu, lecz jakie jest zdumienie, kiedy Marek kontratakuje tak, jakby przed chwilą nic się nie stało. Fachowcy byli pewni, że to właśnie Roufus zatrzyma młodego zawodnika z Polski, a tymczasem totalnie zaskoczony i zagubiony, przeniósł się do defensywy i przegrał pojedynek w dziesiątej rundzie. Totalny szok i aplauz na trybunach. Polacy zgotowali takie owacje nowemu mistrzowi, jakby byli u siebie, w Polsce.
Jest to czas, kiedy Marek walczy średnio co dwa, trzy miesiące. Tylko zawodowcy wiedzą, z jakim wysiłkiem fizycznym i psychicznym wiąże się takie tempo. Dodatkowo, każdy pojedynek to kolejne nazwisko z czołówki rankingów – prawdziwi „fighterzy”. Tak naprawdę nie ma czasu na odpoczynek, nie mówiąc o rekonwalescencji po kolejnych kontuzjach, które – oczywiście – są. Zamiast jechać na dłuższe wakacje, idzie na salę gimnastyczną ćwiczyć sparingi i trenować.
Bez mrugnięcia okiem przyjmuje następną propozycję walki z wielkim championem, Don’em „The Dragonem” Wilson’em. 4 listopada 1989 r. stara się odebrać mu Mistrzostwo Świata trzech organizacji – ISKA, PKC i FFKA. Na konferencji prasowej emitowanej w największych sportowych stacjach telewizyjnych, Marek mówi, że jest szczęśliwy, że może walczyć z takim mistrzem. Podkreśla, że jest na tę walkę bardzo dobrze przygotowany. Z kolei Don zapewnia, że nie odda mistrzowskich pasów, ale ma respekt przed Polakiem: „To będzie fantastyczny pojedynek” – mówi. I tak też było. Dwunastorundowe starcie uznane zostało za walkę roku. Komentatorzy nie szczędzili pochwał, oceniając każdą akcję Marka. „To niesamowite móc komentować takie starcie” – dziennikarze sportowi nie mogli wyjść z podziwu, po zakończonym pojedynku. Marek wygrał we wspaniałym stylu, pokazał technikę i kunszt – wszystko, na co było go stać. Don Wilson, zmęczony po wspaniałej walce podniósł do góry rękę Marka i go pocałował. Piękny gest – ukłon championa przed nowym królem ringu. Don Wilson był zawodnikiem na pewno silniejszym fizycznie, miał ogromne doświadczenie (15 lat w ringu), więc czego zabrakło? Mediom wyznał, że nie wstydzi się tej porażki, bo przegrał z prawdziwym wojownikiem, jak się wyraził „Punisherem” – i odtąd taki przydomek zyskał Marek Piotrowski, Zawodowy Mistrz Świata. Temu zwycięstwu towarzyszy ciekawa historia. Don Wilson do Chicago przyleciał w towarzystwie swoich przyjaciół – aktorów, którzy pomagali mu promować kolejny film. Nikt z jego „sztabu” nawet przez chwilę nie pomyślał, że to Polak, w środku kampanii reklamowej, odbierze mu tytuły mistrzowskie.
Po spektakularnej walce, Marek znów nie miał czasu na urlop – dostał kolejną propozycję. Tym razem o Mistrzostwo Interkontynentalne organizacji KICK. Walka miała się odbyć w legendarnym Hollywood, a przeciwnikiem polskiego Punishera był kolejny wielki profesjonalista, Bob „The Thunder” Thurman. Jak można się domyślać, na walkę przybyła hollywoodzka śmietanka aktorska, przyzwyczajona do ciężkich, widowiskowych nokautów, które fundował swoim przeciwnikom Thurman. Obecni byli również dziennikarze i sam Roufus, który nie mógł się pogodzić z porażką. Walka od początku była dyktowana przez Marka. Dany Rouse, komentując „show” dla amerykańskiej telewizji powiedział, że nigdy w życiu nie był świadkiem takiego pojedynku: „Ten Polak jest niesamowity. Skąd on bierze tyle energii? Jeszcze nikomu się nie zdarzyło tak ustawić Thurmana! Tak Bob nie oberwał nigdy!” – krzyczał do mikrofonu. Wilson był od 1982 r. niepokonany. Marek Piotrowski wygrał ten pojedynek w siódmej rundzie przez nokaut.
Miesiąc później, ma miejsce kolejny, już 25 z kolei pojedynek w historii Piotrowskiego. Jim Marina przegrał w czwartej rundzie przez KO. W lipcu przed Polakiem wrota otworzyło wielkie miasto rozrywki, Las Vegas. Cały tydzień zapowiadana walka Marka Piotrowskiego miała być wielkim wydarzeniem. Na to widowisko przybyło wielu dziennikarzy, sportowców i aktorów, m.in. Benny Urquidez, Chuck Norris, Steavy Nileham, Bob Bryns czy Mark Maninni. Punisher pozował do zdjęć, rozdawał autografy i jak zawsze był pogodny, uśmiechnięty – pewny siebie, jak prawdziwy wojownik. Pewny siebie był także Tommy Richardson, który swoją przygodę z kick-boxingiem skończył po tej właśnie walce, przegrywając przez KO w czwartej rundzie. „Punisher” stał się bohaterem tłumów. Benny Urquidez wszedł do ringu osobiście pogratulować Markowi zwycięstwa. Niesamowity widok i zarazem wielki tryumf Polaka. Co w tamtej chwili działo się w jego sercu, pewnie przez skromność Marka, nigdy się nie dowiemy.
6 sierpnia, w miesiąc po stoczonym pojedynku leci do Lake Tahoe – zgadza się, na kolejną walkę. Tym razem o Mistrzostwo Świata organizacji KICK z Mark’iem Longo. Kolejny niewiarygodny wyczyn, za który po raz kolejny trafia na czołówki gazet jako najlepszy fighter. W dwunastorundowym pojedynku jednogłośnie wygrywa na punkty i do kolekcji pasów dołącza kolejny. W tym momencie jest niekwestionowanym Mistrzem Świata najważniejszych federacji Kick-Boxingu. W październiku w Chicago dochodzi do pojedynku z Andy Brewer’em, Punisher wygrywa kolejny pojedynek przez nokaut w czwartej rundzie i jest to ostatni pojedynek w 1990 roku.
Nie ma zbyt wiele czasu, by być szczęśliwym
Po dwóch latach nieprzerwanych sukcesów, nadchodzi dla Marka rok kryzysu. Choć zazwyczaj niewiele mówi o sobie, widać, że przeżywa osobiste kłopoty. Trudno dziś, z perspektywy czasu mówić o tym wszystkim, ale Marek jak każdy emigrant przylatujący do Ameryki borykał się z biurokracją, nieznanymi realiami życia, języka i obcą kulturą. Piotrowski miał amerykańską wizę ważną na okres trzech miesięcy – ilu dzisiejszych emigrantów zna ten problem? Pomoc dostaje częściowo od młodziutkiej Marioli Gołoty, która po przyjacielsku tłumaczyła mu jak poruszać się w trudnych obszarach amerykańskiego prawa. Niektórzy jeszcze pamiętają, jak Marek przychodził na obiady do znanej wszystkim w Wietrznym Mieście restauracji „Staropolska” przy Milwaukee Ave. – tam właśnie pracowała Mariola, która zarabiała tym samym na studia.
Zbierając kolejne Mistrzowskie Pasy Marek obserwował na gorąco, jak powinna wyglądać prawdziwa opieka i promocja zawodnika. Thurman, Wilson czy Roufus mieli wspaniałe warunki do uprawiania kick-boxingu. Widać było pieniądze wykładane na promocję, sponsorów, ale też komfort pracy i treningów. Czy któryś z nich zostawił – tak jak wtedy Marek – dom rodzinny, wszystkich, których kochał, tysiące kilometrów za oceanem? Czy któryś z nich musiał załatwiać administracyjne sprawy w urzędach imigracyjnych? To, co osiągnął w tak spartańskich warunkach i w takim tempie, graniczyło z cudem. Jednocześnie, można było się domyślać, że w którymś momencie na młodego Polaka przyjdzie chwila kryzysu, której nie zniesie bez profesjonalnego zaplecza.
Częściowe oparcie Marek znalazł w trenerze i przyjacielu, Kevinie McClintonie, a także w nowej dziewczynie – Iwonie. Bliscy Marka wierzyli, że ona da mu prawdziwe szczęście i pomoże przetrwać trudności. Należy pamiętać, że w tamtym „złotym” okresie, Marek był u szczytu popularności; w Chicago był bożyszczem kobiet i idolem młodzieży. Często zapraszano go do polonijnego radia, publikowano wywiady w najpopularniejszej na owe czasy gazecie – Dzienniku Związkowym. Stał u szczytu. Od kiedy Marek wyjechał z Iwoną, jako swoją żoną na Florydę, stopniowo sprawy nabierały złego obrotu.
W marcu 1991 r. walka z Robertem Tooley’em zakończyła się bardzo szybko ciężkim nokautem w czwartej rundzie. Marek podnosi ręce do góry, ale na twarzy nie widać takiej radości jak zwykle. Tylko osoby z bliskiego otoczenia widziały, że z Markiem dzieje się coś niepokojącego. Oczywiście trenuje, nie oszczędza siebie ani sparingpartnerów. Nie ma dla siebie litości, ale jednocześnie zamyka się w sobie coraz bardziej. Może gdyby wtedy ktoś z bliskich Marka zwrócił większą uwagę na jego stan…. Zamiast odpoczynku i wyciszenia, została zakontraktowana rewanżowa walka z Rickiem „The Jet” Roufusem, który od dwóch lat miał obsesję na punkcie odebrania tytułu Polakowi. Polski „Punisher”, 22 czerwca 1991 roku spotkał się w ringu z Roufusem, w hali „Rosemont Horizon” w miasteczku Rosemont pod Chicago. „Jet” skupiony wszedł do ringu – do tej walki przygotowywał się od 1989 r., kiedy nikomu nieznany Polak odebrał mu w niebywałym starciu zawodowe Mistrzostwo Stanów Zjednoczonych. Zdeterminowany, ogarnięty obsesją zwycięstwa, wysmarowany olejkami, jakich używają rytualni tai-bokserzy. Marek rozluźniony i jak zawsze pewny siebie.
Na widowni miał pełne poparcie kilkutysięcznej widowni, wśród której przeważali rodacy. Pierwsza runda poszła dobrze. Niestety, w drugiej Marek nadział się na potężne kopniecie w głowę i padł na deski jak głaz. Prawdopodobnie już w powietrzu stracił przytomność. gdy leżał twarzą do podłoża, sala zamarła. Po chwili przy Marku było już kilka osób. Zawodnik w pierwszych sekundach nie do końca wiedział, co się stało, w końcu zadał pytanie czy przegrał. Tak przegrał. To był ciężki nokaut. Potem sam powie, że na śpiąco pożegnał się z tytułami. Przegrana walka z Roufusem była z kolei trzydziestym starciem Marka Piotrowskiego, legendy polskiego i światowego kick-boxingu. Była także punktem zwrotnym w historii jego życia, bo akurat tę porażkę – mimo tylu wspaniałych, zwycięskich walk, potraktował bardzo osobiście. Mark Mannini, przyjaciel Sama Colony powiedział wtedy:
„To musiało się stać. Ale nie było wynikiem słabości, tylko przepracowania. Nawet najdoskonalszy sportowiec musi mieć czas na odpoczynek, regeneracje sił, na naładowanie baterii. Pomyśl, że masz przed sobą biegacza, który z pasją uprawia ten sport. W czasie, gdy ty siedzisz na trybunach, on nieprzerwanie biegnie. Co kilometr na bieżnię wbiega świeży zawodnik. I tak kolejny, jeden za drugim. Twój biegacz słabnie nie dlatego, że jest słaby, ale dlatego, że nie jest maszyną i musi odpocząć.”
Młody mistrz nie miał zamiaru się poddać. Teraz jego – tak jak niedawno Roufusa – ogarnia obsesja zwycięstwa, odzyskania tytułu najlepszego kick-boxera. Trenuje wszystkie style na raz: boks, kick-boxing i karate. 10 lutego 1992 roku debiutuje na zawodowym ringu bokserskim wygrywając swój pierwszy pojedynek w 4 rundzie przez KO. Szybko wraca też na kick-bokserski ring, i tego samego roku
w Chicago przed swoją wierną publicznością nokautuje również w 4 rundzie, Darrell’a Banks’a. W maju wylatuje do Detroit, gdzie detronizuje w czwartym starciu Johna Cronk’a.
W lipcu 1992 roku przed Markiem stanęła kolejna ważna próba, tym razem bokserska. Zakontraktowano pojedynek o Mistrzostwo Ameryki
z bardzo silnym Kanadyjczykiem Conradem Pla. Słynny trener, Sam Colona oceniał: „Marek Piotrowski to najlepszy fighter jakiego przyszło mi trenować. Uważam, a wiem co mówię, że gdyby Marek trenował tylko boks byłby niewątpliwie Mistrzem Świata w swojej kategorii wagowej. Ja miałem trudności ze znalezieniem dla niego sparingpartnerów. On po prostu zniechęcił mi paru pięściarzy do tego sportu. Śmieję się teraz, ale sam musiałem uważać, kiedy mu tarczowałem. Na początku byłem przekonany, że jako kick-bokser nie poradzi sobie w boksie, ale jego doskonałe wyczucie dystansu i umiejętne zejście z linii ciosu,
z błyskawicznym kontratakiem były kompletnym zaprzeczeniem mojej teorii.” Marek wszedł do ringu bardzo skupiony, wiedział, że nie może tego pojedynku przegrać, a Conrad Pla to zawodnik bardzo silny fizycznie. Twierdził, że znokautuje Piotrowskiego bardzo szybko.
Po 10 rundach „Punisher” schodzi z ringu z Pasem Mistrza Ameryki Północnej organizacji ISKA. We wrześniu w Las Vegas nokautuje również bezradnego Siergieja Parkomienko w 3 rundzie.
W końcu nadszedł moment propozycji walki z samym mistrzem, Robem Kamanem. Holender był championem w formach Low-Kick, najbardziej brutalnej odmianie kick-boxingu. Jego dotychczasowych bilans walk wynosił 98, w tym 78 zakończonych przed czasem. Czy w tak krótkim czasie Marek mógł przygotować się do takiej walki? Kaman bez większego problemu wygrywał starcia z rodowitymi thai-bokserami. Ambicja Marka znów wzięła górę. Mimo tylu niesamowitych sukcesów, traktował ten pojedynek jak walkę o wszystko.
22 listopada 1992 r. w Paryżu, w ringu staje Piotrowski i Kaman. Walka bardzo brutalna; Kaman dysponuje nie tylko potężnym kopnięciem, ale i uderzeniem. Marek cały czas atakuje. Po pierwszym liczeniu każdy na trybunach przesądził wynik walki, ale jednak Marek zadaje kolejne kopnięcia i uderzenia. Kaman czuje ciosy Piotrowskiego i zadaje brutalne kopnięcia na uda. Nie ma nic bardziej bolesnego niż low-kick. Kamanowi krwawi noga i ucho. Marek pomimo bólu idzie do przodu. Kolejne liczenie. Wiele osób ogląda pojedynek na stojąco, bo emocje są zbyt duże by usiedzieć. Marek dostaje potężne kopniecie na głowę – aż dziw, że trzyma się na nogach. Siłą woli atakuje. Na koniec 6 rundy nawet nie siada w swoim narożniku, bo wie, że jak to zrobi to już nie wstanie. Potężny ból i opuchnięte nogi. Mimo tego się nie poddaje. Ile odwagi, siły wewnętrznej, zaparcia i charyzmy trzeba wykazać, by podjąć takie wyzwanie? Marek przegrywa ten pojedynek przez TKO w 7 rundzie. Po walce ląduje w paryskim szpitalu.
Eksperci rozgorączkowani starciem twierdzą, że gdyby Marek przygotował się do tej walki i dał sobie więcej czasu – mógł ją wygrać. Sam Piotrowski przyznaje, że jednak pojedynek przyjął za wcześnie. Media zadają grad pytań: „Czy przegrana z Kamanem oznacza koniec wielkiego „Punishera”?” Dziś, kiedy mechanizm działania paparazzich i plotkarskich gazet jest już dobrze znany, być może nie miałoby to takiego znaczenia. Wówczas, Marek czuł, że gazety pogrzebują go żywcem. Na domiar złego był sam. O tym co czuje pisał w listach do najdroższej mu osoby – mamy. Bardzo przeżywał nieudany związek z Iwoną. Nagła śmierć ojca była dla niego ostatecznym ciosem.
Walka z samym sobą
Pięć miesięcy po pojedynku z Kamanem, Marek staje na zawodowym ringu kick-bokserskim. Przeciwnikiem jest Troy Huges, a walka toczy się dramatycznie, ponieważ Piotrowski nabawił się kontuzji i walczy jedną ręką. Zmaga sie w walce z potężnym bólem, ale pomimo urazu nie poddaje się i wygrywa walkę na punkty. Kolejnym bardzo ważnym pojedynkiem w karierze Polaka jest walka ze znanym na całym świecie, Michael’em McDonaldem. Potężnie umięśniony czarnoskóry rywal nazywany był „niszczycielem”. Jego przydomek „ The Black Sniper ” mówi sam za siebie. McDonald przed starciem odgraża, że Piotrowskiego zniszczy bardzo szybko i udowodni, że jest najlepszym kick-bokserem. Stawką tego pojedynku są tytuły Mistrza Świata organizacji WAKO-PRO i PKL. Nadzieje „Niszczyciela” okazały się przedwczesne, bo Polak wygrywa walkę przez TKO w 11 rundzie. Jest rok 1993. W listopadzie przed swoja publicznością w Chicago, walczy o kolejny tytuł mistrzowski z bardzo brutalnym i niebezpiecznym zawodnikiem Mike’m Winklejohn’em. Mike jest Mistrzem Świata organizacji ISKA w kategorii „Oriental Rules”. Po bardzo zaciętym pojedynku Marek wygrywa ośmiorundowy pojedynek decyzją sędziów. W lutym następnego roku, w Chicago, Piotrowski staje w ringu z Roy’em McCown’em, Mistrzem Świata organizacji TBC. Jeszcze jedno zwycięstwo na koncie. Tym razem w rundzie 6. Wierni fani Piotrowskiego jeżdżą na jego walki po całej Ameryce, śpiewają Mazurka Dąbrowskiego, wiwatują biało-czerwonymi flagami.
Czterdziesty jego pojedynek w zawodowym kick-boksingu odbywa się w Polsce 15 kwietnia 1994 r. w Katowicach. Była to pokazowa lekcja dla polskich kick-bokserow. Marek ścierał się z Gary’m Jones’em, ale tylko trzy rundy. Nokaut. Następna walka ma miejsce w kwietniu 1994 r. w Kalifornii, a dokładnie w San Jose i jest zakontraktowana na 12 rund. Przeciwnikiem Piotrowskiego jest Javier Mendez uważany przez tamtejszą publiczność za wojownika i bożyszcze. Marek miał być dla niego „chłopcem do bicia”. Na widowisko, jak przystało na stan Kalifornia, przybyło grono znanych aktorów, biznesmanów, filantropów i dziennikarzy. „Punisher” pokonuje rywala raz jeszcze, ale gołym okiem widać, że Marek nie jest w formie. Ma coraz większe problemy z mową. Wie o tym, ale kompletnie się nie oszczędza. Walczy przecież nie tylko w kick-boxingu, ale również stacza swoje zwycięskie pojedynki na zawodowym ringu bokserskim w wadze półciężkiej. Tak naprawdę walczy sam ze sobą, ciągle udowadnia sobie, że jest najlepszy.
Mimo kłopotów ze zdrowiem nie rezygnuje z walk. W lipcu 1994 roku w Wietrznym Mieście pokonuje w czwartej rundzie przez nokaut, Cecil’a Simesa. W maju 1995 roku na Florydzie w Clearwater wchodzi do ringu z Wiliam’em Thompson’em – nokautuje go w rundzie drugiej.
W końcu nadszedł czas na ostatni pojedynek na zawodowym ringu kick-bokserskim . Odbywa się on w Polsce, w Krakowie 1995 roku. To jest 44 pojedynek Marka „The Punisher’a” Piotrowskiego. Stawką jest kolejny Pas Mistrza Świata w organizacji WKA. Przeciwnikiem jest Włoch Steffano Tomiazzo, który w dwunastorundowym pojedynku przegrał na punkty. Marek Piotrowski po raz drugi unifikuje wszystkie najważniejszy tytuły światowego, zawodowego kick-boksingu, w odmianie „full-contact”. Jest niekwestionowanym, 9-krotnym Mistrzem Świata ISKA, KICK, WAKO-PRO, FFKA, WKAi i TBC.
Marek absolutnie nie dopuszczał do siebie myśli o zawieszeniu rękawic na „gwoździu”. Kontynuuje wspaniałą i bogatą karierę bokserską, która przysporzyła mu również wielu fanów. Czas pokazuje jednak dobitnie, że organizm wojownika odmawia posłuszeństwa. Walczy z przeciwnikami i ze sobą. Wiele osób doradza, by dla swojego zdrowia zakończył karierę. Jednak on nie słucha. Sam nie rozumie, dlaczego tak się dzieje, dlaczego organizm stał się tak bardzo nieposłuszny. Ostatni – 21 pojedynek bokserski stoczył 13 grudnia 1996 roku w Hanowerze. Zszedł z bokserskiego ringu niepokonany. Choć szybko dostał propozycję walki z Mistrzem Świata organizacji IBF Reggie Johnsonem, w której stawką miało być ćwierć miliona dolarów, musi się wycofać. Jego ówczesny manager i trener Piotr Pożyczko, przekonuje do zakończenia bokserskiej kariery. W końcu meta.
Co się dzieje z Markiem?
Dziś, po kilku bezpowrotnie straconych latach wiadomo, że Marek nie miał w Stanach odpowiedniego zaplecza medycznego i podstawowej opieki lekarskiej. Leczenie wyniszczonego, wyeksploatowanego organizmu pożerało oszczędności zarobione na ringu. W końcu doszło do tego, że niekwestionowany król zawodowego ringu, dzięki któremu mnóstwo osób miało niegdyś nieprzeciętną pracę i zarobki, musiał podejmować różnego rodzaju zajęcia, aby utrzymać się w Ameryce. Marek Piotrowski po opuszczeniu ringu jeździł taksówką, rozwoził książki telefoniczne – imał się najdrobniejszych prac. Jak sam dziś twierdzi, walczył ze swoim życiem, tak jak wiele lat walczył z rywalami. Wiara w Boga bardzo mu pomagała, w którymś momencie nawet uratowała.
Przez pewien czas do Polonii chicagowskiej dochodziły tylko nieliczne wiadomości o tym, co dzieje się z legendarnym Markiem Piotrowskim. „Przecież Marek jest prawdziwym bohaterem i zawsze takim dla nas zostanie” – mówi Stanisław Stankiewicz, jeden z działaczy polonijnych. „Nikt nie wie, co się dzieje teraz z naszym championem” – mówi manager Centrum Sport. Niezliczona ilość osób myśli podobnie.
Marek wrócił do Polski w 2002 roku i mieszka w miasteczku Dębe Wielkie, pod Mińskiem Mazowieckim, wraz ze swoja matką i ojczymem. Jest trenerem, szkoleniowcem, pedagogiem. Przyjeżdżają do niego na zajęcia przede wszystkim miłośnicy z Warszawy, czasem razem ze swoimi dziećmi, nowym pokoleniem wojowników. Marek jest nie tylko wspaniałym sportowcem, ale i pedagogiem. Potrafi docierać do młodzieży po przez sport i wpajać jej bardzo ważne, zdrowe zasady panujące w ringu, ale też i w codziennym życiu. Bardzo zaangażował się w promocję kick-boxingu w Polsce. Jest zapraszany na organizowane w kraju gale i wydarzenia sportowe. Zaangażował się w program: „Wstań i walcz”, w ramach którego odwiedza szkoły i spotyka się z młodzieżą.
Marek pomimo tak niebywałych sukcesów jest bardzo skromnym człowiekiem. Dwukrotnie (w 1989 i 1994 roku) został uznany przez najlepszych fachowców i ojców kick-boxingu Najlepszym „Fighterem” Roku. „FIGHTER” – bardzo prestiżowy magazyn poświęcony najlepszym wojownikom ringu poświęcił Piotrowskiemu mnóstwo miejsca. To na łamach tego magazynu, Benny Urqiudez chwalił technikę i postawę prawdziwego zawodowca, Marka „The Punishera” Piotrowskiego. „FIGHTER” umieścił ranking najlepszych kick-bokserow w kategorii wagowej do 172 funtow, podsumowujący lata ’80-te i na drugiej pozycji znalazł się nasz Polak. W 1987, 1989 i 1990 znalazł się także w dziesiątce najlepszych sportowców wybranych przez Przegląd Sportowy, dwukrotnie zajmując drugą pozycję.
Aleksander Bilik, chicagowski dziennikarz związany z „Dziennikiem Związkowym” opisuje karierę Marka Piotrowskiego do roku 1990, w książce zatytułowanej ”Kickbokser” (wyd. 1991). W 2005 roku stacja informacyjna TVN 24 nakręciła reportaż o Marku Piotrowskim pt. „Wojownik”. Wkrótce potem pojawił się komiksowy bohater zamieszczony w dodatku do Gazety Wyborczej, wzorowany na postaci Marka, również pt „Kickbokser”. W 2006 roku został uhonorowany Statuetką STANLEYA. W 2007 roku Jacek Bławut, znany filmowiec i dokumentalista, zebrał materiały i wyreżyserował film (wyprodukowany przez stację telewizyjną HBO), opisujący karierę zawodową Marka Piotrowskiego. Na premierze filmu w Chicago, pojawił się sam główny bohater, a licznie zgromadzona w Copernicus Center publiczność na stojąco przyjęła go brawami.
Marek Piotrowski w filmie „Wojownik” powtarza kilka sentencji, które pomogły mu w najtrudniejszych chwilach. Pierwsza jest taka: „Módl się tak jakby wszystko zależało od Boga, pracuj tak jakby wszystko zależało od Ciebie”. Druga, to słowa nieżyjącego już przyjaciela i chyba najlepszego trenera kick-boxingu na świecie, który towarzyszył Markowi w największych sukcesach, Kevina McClinton’a: „Najważniejsza w życiu jest pasja, miłość i oddanie do tego, co robisz. Na drugim miejscu są pieniądze, które zapewniają byt tobie i twojej rodzinie. Na trzecim miejscu jest sława wynikająca niejako z dwóch pierwszych. Jest źle, jeśli zmienisz tę kolejność.”
Amerykanie w dowód uznania postawili pomnik „Rocky’emu”, słynnemu bohaterowi ringu. Na podobny pomnik wojownika zasługuje Marek Piotrowski, nasz niezwyciężony „Punisher”.
Monika Lewinska i Bogdan Węgrzynek