Mężczyźni, ach ci mężczyźni…

Fathers Day

 

Fathers Day

Boże coś stworzył Ziemię i Niebo,
Boże coś stworzył ptaki i zwierzęta,
Boże coś kazał kwitnąć kwiatom,
Zechciej i o nas Ojcach pamiętać…

(parafraza wiersza E. Wałkuskiego)

 

 

 

 

1 stycznia 1935

 Jak przez mgłę słyszę donośny wrzask. Co za bachor się tak rozdziera? Dopiero po chwili dochodzi do mojej świadomości, że to ja tak wrzeszczę, dobywając się na swiatło dzienne. Akuszerka bierze mnie za nogi i daje mi silnego klapsa w tyłek (poczekaj cholero, jeszcze ci się odwdzieczę!). Wchodzi jakiś gruby facet, łysy jak kolano, a mama mówi patrzac na mnie: „wykapany ojciec”. Jaki tam wykapany?
Wprawdzie jestem też łysy, ale nie taki duży i gruby!

28 lutego 1937

Mam już dwa latka i wiele juz rozumiem. Wiem, że moja rodzina składa się z trzech osób i taty, czyli: mnie, mamy, psa Azora, no i… oczywiscie taty. Sam nie wiem, czy to prawda, bo umiem liczyć tylko do trzech, a mama ciągle powtarza, że tata to piąte koło u wozu i że mu brak piątej klepki.

20 września 1947

Wczoraj na wycieczce z okazji Dnia Abstynenta cała wycieczka piła za zdrowie wszystkich abstynentów. Dzisiaj przytaszczyłem do szkoły 10 kg makulatury i sprzedaliśmy ja w składnicy razem z panią.
Po drodze do szkoły wstąpiliśmy zwiedzić wystawę kwiatów jesiennych, gdzie najbardziej spodobała mi sie pani, która nas oprowadzała.
Na lekcji języka polskiego dowiedziałem się od kolegów, że „rzaba pisze się przez , bo wymienia się na ropucha”.
W zeszycie z biologii zanotowałem ciekawą uwagę: „Królik jest tak oddany swym małym, że wyrywa sobie kłaki sierści z brzucha, żeby wyścielić im gniazdo. Któryż ojciec zdobyłby się na to?”
Nasz Pan po przeczytaniu tego tak się wzruszył, że zamiast krzyku popłynely mu z oczu łzy.

10 lipca 1960

Dzisiaj przypada 550 rocznica bitwy pod Grunwaldem.
Aby ją uczcić biorę ślub z Weroniką, którą poznałem jeszcze jako przedszkolak kiedy bawiliśmy się w doktora. Co miałem robić?
Wywierała na mnie nacisk swym obfitym biustem matka pani młodej (od dzisiaj TEŚCIOWA), ponieważ miała na oku mieszkanie o zwiększonym standardzie i ja, jako dodatkowy metraż, okazałem się niezbędny do uzyskania zgody na jego przydział. Ożeniłem się więc z Weroniką i wziąłem w posagu kłopot i teściową.

20 lipca 1960

W podróż poślubną nie pojechaliśmy do jakiegoś tam wyimaginowanego Paryża, lecz na polską wieś, by spokojnie odpocząć od jazgotu teściowej. Od paru dni leje jak z cebra, więc przyjemnie siedzieć
w kuchni i od czasu do czasu prowadzić konwersację z gospodynią:

– Dlaczego wasze mleko gosposiu jest dzisiaj takie wodniste?

– A to być musi z powodu tego deszczu; widocznie krowa przemokła.
A co to za gumki wyrzucacie państwo w nocy przez okno?

– Jakby to wam wytłumaczyć?! To są takie owoce miłości.

– Owoce nie owoce, a kaczki się nimi dławią.

Jak się państwo zapewne orientują, finałem tej ekskursji całej będzie mały bąk za trzy kwartały.

Ojca

 

3 grudnia 1973

Przed chwilą wróciła ze sklepu żona Weronika, gdzie stała całą noc
w kolejce, ale za to kupiła dzieciom prezenty na Mikołaja i półtora żywego karpia.

Po pewym czasie jak burza wpadają do domu dzieciaki i już od progu wołają: „Mamusiu! Mamusiu! Ulepiliśmy bałwana jeszcze wiekszego od naszego tatusia”.

Kochane pociechy… łzy wzruszenia same cisną się do oczu. Ogarnia mnie nostalgia, więc przymykam oczy i bujam się na bujanym fotelu. Jak przez mgłę dobiega mnie z kuchni przytłumiona rozmowa mojej ukochanej Moniki z matką:

– Czy to prawda mamo, że Pan Bóg nas karmi?

– Oczywiście.

– I dzieci przynosi bocian?

– Tak, moje dziecko.

– A prezenty rozdaje święty Mikolaj?

– Prawda.

– To nie rozumiem, po co w takim razie trzymamy w domu tatę?

Nie mogę się nadziwić, skąd taka spostrzegawczość i bystrość umysłowa u tego młodego szkraba? Myślę, że córka ma to we krwi po mnie lub wyssała z mlekiem matki.

15 marca 1983

Zanim człowiek się spostrzeże, dzieci dorośleją, a człowiek się starzeje. Moja Ewunia w tym roku zdaje maturę, a moja żona ugania się po sklepach za odpowiednią kreacją na bal maturalny. Dzisiaj do gabinetu wchodzi córka i oświadcza mi:

– Tatusiu, jezdem w ciąży” – Nagla krew mnie zalewa, ale z trudem opanowuję się i ze stoickim spokojem cedzę przez zęby:

– Bój sie Boga córeczko, dwa miesiące przed maturą, a ty mówisz jezdem.

Po południu udaję się na spacer z dorastającym 15-letnim synkiem.
W parku nad sadzawką napotykam spacerującego bociana. Korzystam wiec z okazji, by zabłysnąć swą wiedzą seksuologiczną:

– Widzisz synku, to jest bocian, który przyniósł ciebie.

– Tato, to ty już wtedy nie mogłeś? – Patrzcie ludzie, jaki przemadrzały. Zapomniał widocznie małolat, że muszę za niego lekcje odrabiać. Wieczorem patrzę i widzę jak Jacuś wkleja moje zdjęcie do zeszytu:

– Dlaczego wklejasz moje zdjęcie do zeszytu? – pytam grzecznie.

– Bo pani chce koniecznie zobaczyć tego debila, co mi zadania pisze.

Poczekaj jędzo! Jeszcze ci pokażę!

 

20 października 1989

Mój najmłodszy synek Wojtek (owoc grzybobrania w Wisconsin) już od roku uczęszcza do angielskiej szkoły. Ile mam z nim mordęgi! Sprawdzam jego zeszyty, a on sprawdza moją wiedzę zadając podchwytliwe pytania. Ale nie jestem przecież ostatnim durniem i śietnie sobie radzę, np.:

– Tato, tato! Czym się różni praca od roboty?

– Do pracy synku ściągamy marynarkę a do roboty spodnie.

Lecz to jeszcze nie koniec.

– Tato, tato! Czy Afryka leży daleko od nas?

– Nie wiem synku, ale chyba niedaleko. W naszym warsztacie pracuje Murzyn, który dojeżdża do pracy rowerem.

16 czerwca 1990

Wyleguję się dzisiaj w łóżku dłużej niż zwykle, ponieważ właśnie przypada Dzień Ojca. Nie podoba się to mojej małżonce, która zwraca się do mnie tymi słowy:

– Szalenie pieszczot jestem spragniona, zamkniesz mnie mężu w swoich ramionach? – A ja na to jak na lato.

– Stale próbuję, lecz z miernym skutkiem, moje ramiona są już za krótkie.

Przyjeżdżają dzieci, składają życzenia i wręczają mi upominki.
Od żony dostaję płyn przeciw wypadaniu włosów:

– Po co mi go kupiłaś, przeciez mi włosy nie wypadają (jestem łysy jak kolano)?

– Ale twojej sekretarce wypadają.
 
 Co za przenikliwość i troskliwość z jej strony, to sie wprost w mojej łysej pale nie mieści.

Wieczorem Weronika z okazji tak ważnego święta urządza party w naszym domu . Jako jeden z pierwszych   zjawia się sąsiad-pastor ze swoją małżonką.
Na ich widok zrywam się z fotela, sciągam z wieszaka wszystkie parasole i chowam do szafy:

– Na litość boską chyba nie podejrzewasz pastora, że może zabrać jakiś parasol? – pyta zaniepokojona żona.

– Och nie! Po prostu obawiam się, że mógłby rozpoznać któryś z nich.

Po przyjęciu  w domu, żona  dodatkowo  robi mi niespodziankę i zbiera mnie na drinka  do  miłego lokalu z rozbieranym damskim personelem. Wracam lekki jak piórko do domu i już od progu wołam:

– Weroniko, rozbieraj się!

– Zwariowałeś, czy co? – odpowiada na to żona.

– Jak mówię rozbieraj się, to się rozbieraj!
Na ten stanowczy rozkaz moja połowica (zawsze chętna do rozbierania) migiem zrzuca łaszki i czeka na finał. Przygladam się jej ze zdziwieniem i oświadczam.

– Całkiem już nie rozumiem, co inni ojcowie widzą w tym striptizie?

4 sierpnia 1992

Siedzę sobie z żoną na ławeczce w parku i rozmyślam. Dzisiaj akurat mija dzisiąta  rocznica naszego przyjazdu do Chicago. Jak ten czas szybko biegnie! Dzieci wyrosły i pozakładały rodziny… Mój tok myślowy przerywa żona:

– O czym myslisz kochanie?

– O tym samym, co i ty skarbie.

– O ty świntuchu!

Patrzcie Państwo. Poważna matrona, a jeszcze jej takie bezeceństwa w głowie!. Nadchodzą nasi sąsiedzi. Żona „nawija” z sasiadką, a ja idę rozprostować nogi z jej mężem. Zwierzam mu się w wielkiej tajemnicy, że niedawno po powrocie do domu zastałem Weronikę w łóżku z jakimś Amerykaninem:

– I co powiedziałeś?

– A co miałem powiedzieć? Przecież wiesz, że nie znam tak dobrze  angielskiego.

10 stycznia 1995

Kreślę te słowa po powrocie od doktora. W gabinecie zapytał mnie:

– Dlaczego się pan tak długo nie pokazywał?

– Bo byłem chory!

– Co panu dolega?

– Dość często rozmawiam ze sobą – odpowiadam.

– Wiele ludzi tak czyni, niech się pan tym nie przejmuje.

– Ale pan doktor nie wie, jaki ze mnie nudziarz.

31 maja 2002

Jak mawiają starzy górale, starość nie radość, więc myślę sobie, że czas najwyższy pożegnaś się z tym światem i zrobić miejsce następnemu pokoleniu.
Zbieram więc cała ukochaną rodzinkę i w obecności adwokata odczytuję swą ostatnią wolę. Po moich ostatnich słowach rozlega się powszechny serdeczny lament, któremu towarzyszy zgrzytanie zębów. Poprzez szloch i spazmy z trudem przebijają się przepełnione troską  pytania, a to że strony mojej najukochańszej małżonki – czy nie dałoby się jeszcze podnieść polisy na życie, a to umiłowany synuś pyta, czy zostawiłem dla niego stosowne upoważnienie do banku w celu zadysponowania moim kontem, wyprawienia mi sutego pochówku i postawienia marmurowego pomnika. Już jawi mi się przed oczyma kamieniarz, który ryje dłutem
w kamieniu epitafium:

Tu leży Jaś mechanik,

Któremu życia urwał się kranik,

A jego żona Weronika

poszukuje nowego kranika.

W uroczystości żałobnej uczestniczy na wózku inwalidzkim  moja nieodżałowana teściowa, która poprzez rzęsiste łzy z trudem szepcze: – Doczekałam się… wreszcie!

Po tych wszystkich obowiązkowych ceregielach testamentowych  wyjmuję z szafy swój czarny ślubny garnitur, otrzepuję go z kurzu, z trudem ubieram, przegladam sie w lustrze. OK.! może być. Kładę się na mym małżenskim łożu boleści… i zasypiam w Panu.

Niebawem zjawiają się trzej aniołowie – jeden dowodząy serafin i dwóch podległych mu cherubinów, którzy biorą pod rece moje doczesne szczątki.
Wiedzie ich serafin z gorejącym mieczem w ręku. Po wylądowaniu u bram raju ma miejscu typowa procedura sprawdzająca (nasilona po wypadkach z 11 września 2001 roku). Podobnie, jak mojemu koledze Bartłomiejowi D. rekwirują mi metalowy ołówek automatyczny, który zostaje uznany za minę-pułapkę. Złotowlosa celniczka-anielica sprawdza dokładnie moje dane personalne, jeszcze raz waży bagaż z ziemskimi grzechami (chwała Bogu, mieści się w normie!), każe mi rozebrać się do goła jak świętemu tureckiemu, rzuca cienką staroświecką białą koszulinę i krzyczy: „Następny please!

Zazgrzytały wierzeje niebiańskiego przybytku, wpuszcając mnie do środka. Znalazłem się w niebie, lecz nie w tym przysłowiowym „siódmym” (zarezerwowanym tylko dla VIP-ów), lecz zaledwie w jego suterenie, czyli basemencie.
Z początku to mi sie nawet podobało nie myśleć o ziemskich troskach, tylko fruwać, podśpiewywać sobie i zmieniać chóry jak rękawiczki.
Jednak po pewnym czasie z powodu ciągłych przeciągów dał o sobie znać ręumatyzm i zgrzeszyłem myślą myśląc, że przyjemniej byłoby wygrzewać stare kości w piekielnej smole.

W nocy nie moglem usnąć, ponieważ stanęła mi przed oczyma moja wierna połowica. Zapragnąłem nagle spojrzeć na Ziemię-matk i przekonać co porabia moje nieboże. Podkradłem się wiec do „judasza” niebiańskiego więzienia i zerknłem w dół. Patrzę… i oczom nie wierzę!
Przecież to mój najbliższy sąsiad Józek zakrada się do mojej babiny. Czekaj draniu, już ja ci pokażę!
Zawsze tłumaczył mi, że nie cierpi płci niewieściej, a w mojej sypialnianej szafie znalazł się tylko raz przez przypadek, ponieważ pomylił ją z przystankiem autobusowym. A ja naiwny uwierzyłm!

Skoro świt zadzieram więc swoją koszulę-kiecę i lecę do św. Piotra. Przyjmuje mnie w swym biurze, wypełnionym monitorami, na których poprzez ukryte kamery można podglądać zażywające kąpieli anielice, które zakrywają wstyd niewieści skrzydełkami.
Proszę go o jednodniową przepustkę w celu widzenia się z najbliższymi, a on na to: „Widzicie, były ziemski obywatelu, to nie takie proste. Gdybym uczynił dla Was precedens, to wszyscy aniołowie, zamiast sypiać w niebieskich przestworzach pchaliby się jako duchy pod niewieście kołderki. Przecież całe Niebo by zbankrutowało, gdyby doszło do wypłacania alimentów.
W końcu ulega moim błaganiom i zgadza się na ziemskie odwiedziny, lecz pod postacią pająka. Porą nocną (aby Pan Bóg nie dojrzał) Klucznik Niebieski zamienia mnie w pająka i łapie za koniec nici, którą zaczynam wypuszczać ze swego odwłoku.
Spuszczam się powoli na ziemski padół, widze już swój dom, lecz nagle czuję lekkie szarpnięcie – kończy się nić.

– Co robić? – wołam w rozpaczy, a św. Piotr na to:

– Ciśnij, ciśnij, może jeszcze coś z gruczołów wyciśniesz.

Prę jak przy porodzie i posuwam się nieco tyłem do przodu. Wszystko jednak ma swój koniec, nić także. A święty z nieba nagli: „ciśnij… ciśnij!!!

Siódme poty biją na mnie, czuję coś smrodliwego (co za ohyda!), lecz dalej nadludzkim wysiłkiem cisnę… i cisnę.
I wiecie co moi kochani?
Z tego wielkiego wysiłku nagle budze się … cały zafajdany… przy boku żony! Okazuje się, że to nie raj, lecz ziemski padół i szara rzeczywistość skrzeczy (fe – chyba śmierdzi).

I tym pouczającym oraz optymistycznym akcentem kończę ostatni zapis w swoim pamiętniku.

by Alex