O “Dziecku, które wstało z kolan” – pisze Maciej Szlachtowicz.

Liderki

 

Od Redakcji  POLISH NEWS- dział Sportowy:

Miło mi poinformować naszych czytelników, że na naszych łamach będziemy mogli gościć  red. Macieja Szlachtowicza, a dokładniej – będziemy mogli zapoznać się z jego tekstami zawierającymi ciekawe sprawozdania, komentarze i oceny. Dla wszystkich, którzy jeszcze nie znają Macieja – krótka notka biograficzna:

 Były zawodowy koszykarz, obecnie dziennikarz i felietonista jedynego w Polsce koszykarskiego tygodnika „Basket” oraz współtwórca bloga sportowego „Vigo Sport „ – www.vigo-sport.pl

Były komentator i sprawozdawca meczów Polskiej Ligi Koszykówki, absolwent elitarnej szkoły średniej The Winchendon Prep, Winchendon, Massachusetts oraz Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, w której to uczelni wybrał specjalizację -Dziennikarstwo Sportowe.

Maciej Szlachtowicz ma na swoim koncie współpracę z Radiem Wrocław, Telewizją Internetową „Telka” oraz Agencją Sportową Championship Sports Group, Inc. Był rzecznikiem prasowym międzynarodowego Turnieju o Puchar Śląska- Wrocław. Wielokrotny gość i ekspert sportowych programów telewizyjnych.

Specjalizuje się w rozgrywkach NBA, PLK oraz Euroligi ale uchodzi także za znawcę innych dyscyplin sportu.

Aby nie być gołosłownym prezentujemy pierwszy z artykułów Maćka Szlachtowicza, który ukazał się przed tygodniem we wspominanym już przeze mnie blogu „Vigo Sport”.

Jacek Urbańczyk – Kierownik Działu Sportowego PN

  DZIECKO, KTÓRE WSTAŁO Z KOLAN

Wchodzę na koronę stadionu. Trybuna w tumanach dymu z BBQ, kibice w koszulkach o przynajmniej dwa rozmiary za dużych, w tle sączy się „czarna muza”. Siadam i przyglądam się tym ponad sześćdziesięciu chłopa szykującym się do boju o panowanie we Wrocławiu.

  Liderki

Już rozgrzewka była nadzwyczaj ciekawa, choć moje wrażenia pewnie przesadnie spotęgowane dlatego, że na pojedynku futbolu amerykańskiego byłem w Polsce po raz pierwszy. Kilka formacji, wszystkie pracują nad czymś zupełnie innym. Podczas, gdy jedni mają wolne, inni harują. Do meczu pozostało jeszcze dobrych kilkadziesiąt minut, lecz atmosferę pełnej gotowości można zauważyć nie tylko w sposobie przygotowań do derbów zawodników The Crew oraz Devils Wrocław, ale także kibiców obu teamów.

 Kibiców, których było prawdopodobnie z trzy razy więcej niż się spodziewałem. Trudno mi oszacować ich liczbę, gdyż nie wiem ile pomieścić może trybuna główna Stadionu Olimpijskiego we Wrocławiu, lecz z trudem wcisnąłby tam szpilkę. To było drugie zaskoczenie, pierwsze – niestety – miało miejsce kilka minut wcześniej. Przy kasie. Bilet kosztował bowiem 20 złotych, co jak na mecz, w którym udział biorą pół-amatorzy (bo wielu zawodników obu zespołów trenuje futbol amerykański od niedawna – są oczywiście także zawodowcy w pełniejszym  tego słowa znaczeniu) jest kwotą zbyt wysoką. Choć pewnie gdyby wejście było za darmo – paradoksalnie – przyszłoby mniej kibiców. Wiecie, gdy impreza darmowa, znaczy się nic specjalnego się tam dziać nie będzie, organizatorzy o fajerwerki się nie zatroszczyli – szkoda czasu. Za darmo wrażeń, to co najwyżej tyle, co w kościele…

 Można na to popatrzeć jeszcze z innej strony – za 20 złotych dostajemy nie półtorej, a ponad 3 godziny rozrywki. Szkoda, że nie było biletów ulgowych, choć rozwiązanie kupna trzech wejściówek za 50 a nie 60 złotych jest jakąś promocją.

 Wroclaw Co do czasu… Spotkanie choć niezwykle efektowne i emocjonujące, mnie dłużyło się w nieskończoność. Do tego przebiegli organizatorzy nauczeni przykładem urodzinowym (ileż razy zdarzyło wam się, że zapraszając gości na godzinę 20 ci u progu waszych drzwi stawiali się przed 21?) zapowiadali, że spotkanie rozpocznie się w południe. Tymczasem zamierzony poślizg trwał ponad pół godziny.

 Muszę się przyznać – unikałem dotąd obecnego we Wrocławiu od kilku już lat futbolu amerykańskiego. Obawiałem się, iż nie rozumiejąc w pełni zasad tej dyscypliny, nie będę w stanie należycie jej chłonąć. Pozytywnie się zaskoczyłem, nie tylko po chwili samemu łącząc pewne boiskowe wydarzenia z własnymi interpretacjami, lecz także mając do pomocy dwóch aktywnie uczestniczących w całym widowisku spikerów. Jeden nieco w stylu Wujka Samo Zło płynął przed trybunami zagrzewając kibiców do dopingu (skutecznie), drugi z początkującą swadą dziennikarską komentował dla nas poszczególne akcje, podawał wynik, czas. Moje obawy szybko zostały rozwiane. Futbol to naprawdę bardzo prosty sport. Inaczej pewnie Amerykanie by w niego na taką skalę nie grali…

 Tak jak podczas niedawnego spotkania lacrosse’a, i tym razem zabrakło mi pełnej kontroli nad tym co się dzieje. Na oddawanie moczu musiałem decydować się w ułamku sekundy – ze względu na brak zegara, nie miałem pojęcia za ile będzie przerwa, którą mógłbym należycie spożytkować. Nie wiem zatem czy następnym razem mam się na futbol wybrać ze stoperem czy może cewnikiem… Drugi problem dotyczy oczywiście wyniku. Spikerzy podają go za każdym razem, gdy któraś z ekip zdobędzie punkty. Gorzej, kiedy te padają w momencie, w którym akurat zajęty jesteś czynnością wymagającą skupienia, pewnej izolacji i użycia dwóch rąk. Wiadomo, że na wyniku w wersji znanej z meczów tenisa stołowego – oczywiście w wersji maxi.

 Od strony sportowej wszystko wygląda więcej niż obiecująco. Oczywiście tak jak przed meczem nie potrafiłem odpowiednio rzucić tej cholernej piłki, tak po jego zakończeniu umiejętności tej cudownie nie nabyłem. Ale „ponaparzać” się już z kimś ochoty nagle nabrałem. Bo przy oglądaniu futbolu amerykańskiego drugą (obok pobieżnego liźnięcia reguł) najważniejszą zasadą jest nauczenie się oderwania tablicę „stadionową” organizatorów nie stać.  Można by jednak pomyśleć nad podawaniem wzroku od rozgrywającego (quarterbacka) i skupienie się na tym co dzieję się tam, gdzie piłki nie ma. Nawet jeśli futbolówkę już ktoś złapie, nie zawsze on (często, ale nie zawsze) jest autorem najciekawszych zagrań. Wielką frajdę przynosi obserwowanie tych, którzy czyszczą mu pole. Nazwałem ich biletowymi, bo ich zadaniem jest kasowanie wszystkich i wszystkiego, co stoi na drodze zawodnika z piłką do przedostania się ku strefie przyłożenia.

 Futbol amerykański choć rozwija się prężnie, w dalszym ciągu jest w naszym kraju traktowany jako sport niszowy. Znacznie mniej niszowy niż lacrosse, ale jednak. Obie dyscypliny są piekielnie efektowne, lecz futbol stoi na znacznie wyższym poziomie – co nie oznacza oczywiście, że możemy mieć choćby najmniejsze powody ku temu, aby rozgrywki PLFA porównywać do ligi NFL – bo dzieli je różnica znacznie większa niż ta czysto geograficzna. Lecz w PLFA, przynajmniej w obu drużynach wrocławskich, mamy zawodników, którzy o zawodową ligę w Stanach się ocierali – i to oni stanowią w głównej mierze o poziomie widowiska (są także, co może nawet ważniejsze zagraniczni trenerzy – brawo!). Polscy zawodnicy się uczą, polscy kibice się uczą. Zyskują wszyscy.

Futbol nie jest już u nas raczkującym dzieckiem w pieluszce, które robi pod siebie. W dalszym ciągu krzyczy, ale trudno się dziwić – potrzebuje, aby zwrócono na nie uwagę. Zaczęło chodzić i chociażby dlatego warto obserwować jego postępy.

 Maciej Szlachtowicz

www.vigo-sport.pl

Zdjęcia: Grzegorz Skrzypczak/e-fotosport.pl