Polskie świętowanie

Kawalia

Z Lubeni, malowniczej wioski koło Rzeszowa na Podkarpaciu, pochodzi Bronisława Bieda. Mimo sędziwego wieku z dokładnością i swadą opowiada gwarą o zwyczajach, obrzędach i zwykłym, codziennym życiu sprzed kilkudziesięciu lat.

Okres oczekiwania na wielkie święto rozpoczynał Popielec. Był to dzień pokory i zadumy nad samym sobą. Było więc posypywanie głowy popiołem ze spopielonych w ubiegłych latach palm, przypominające o kruchości życia i marności tego świata. Wśród drobnej szlachty i ludu pierwszy dzień wielkiego postu był wbrew pozorom także czasem żartów. Zdarzało się, że swawolna młodzież okładała się po głowach workami z popiołem, albo wysypywała sobie na głowę całe misy popiołu. W dzień ten kpiono i żartowano z panien i kawalerów, którzy w czas karnawału nie znaleźli sobie małżonków. Na wsiach głównym celem dowcipów były panny, którym chłopcy przyczepiali do płaszczy kurze nogi, skorupy od jaj, lub indycze szyje, wystawiając je tym samym na publiczne pośmiewisko.

W domu rodzinnym pani Broni Wielki Post był czasem umartwienia i pracy.

W ostatni dzień przed popielcową środą – wspomina pani Bronia – ludzie się bardzo bawili, młodzi urządzali potańcówki. Za dziesięć dwunasta słychać było z naszej góry dzwon kościelny, dzwon oznajmiał, że już się zaczyna post. W ten czas umilkło wszystko, skrzypeczki kończyły grać, milkły wszystkie instrumenty, poszły do schowków na siedem tygodni. Robiła się cisza. W Popielec, trzeba było zebrać ze ścian kwiaty z bibuły, którymi były ubrane obrazy, bo było wielkie umartwienie i przygotowanie ciała do męki pańskiej. Pamiętam, że kiedy byłam mała, to pytałam taty, kiedy się post skończy, bo tak mi się przykrzyło to jałowisko.

Niedziela Palmowa, zwana też Kwietną, była dniem szczególnym. Uczestniczono w porannej mszy świętej i procesji upamiętniającej wjazd Chrystusa do Jerozolimy. W polskiej tradycji święcono i do dziś święci się palmy. Na Kurpiach, Podlasiu i w wioskach południowej Polski budowano palmy kilkunastometrowej wysokości, które po poświęceniu pozostawiano w kościele.

Kiedy jużem byłam większą panną – opowiada dalej pani Bronia – to już trzeba było pójść do lasu, przynieść bazie, jałowca zieloniutkiego i zrobić palmę, a do tej palmy to się jeszcze kupowało taką maleńką flaszeczkę, jak palec, i do tej flaszeczki wlewało się czystą oliwę, przywiązywało sznureczkiem do palmy i się święciło. Taka poświęcona oliwa służyła jako lekarstwo, jak strzykało w uchu.

Pisanki W palmową niedzielę szło się z tą palmą do kościoła, każda dziewczyna niosła dużą palmę, a chłopaki nieśli gałązkę jałowca, albo gałązkę bazi. Po święceniu przychodziło się do domu. Starsze gosposie chodziły z tą święconą palmą wokoło stajni, to miało nieszczęście odganiać od bydła. Trzeba było też po jednym „kotku” od bazi połknąć, bo wtedy nie miało boleć gardło. Potem palmę stawiało się na oknie i tam stała całą noc, ale trzeba było ją potem wynieść, bo w poniedziałek od rychłego rana zaczynała się okropna robota – bielenie. Najpierwsze obrazy się zbierało ze ścian, potem jak była pogoda, to wynosiło się z domu łóżka. Szczęście, jak w domu była matka i dorosła córka, wtedy matka bieliła, a córka myła wiechciem i szorowała piaskiem łóżka, ławy, stołki, szafę, potem płukała do czysta wodą i schło to na słońcu. Na wieczerz było już pobielone i wtedy wnosiło się do domu meble. Pościel już była wyprana w palmowy tydzień. Prześcieradeł cienkich nie było, tylko konopne ze swojego płótna, co tkacze porobili. Sienników też nie było, tylko słomą zaścielano wysoko. Pierwszej nocy było bardzo dobrze spać, wszystko pachniało, te traweczki ze słomy, uschnięte bławatki i chaberki…

We wtorek jeszcze była kupa roboty, z pola bielenie i w sieni bielenie, tyle, że nie trzeba było wynosić mebelków. Mama bieliła z pola, a córka lepiła przyzbę. Musiała być ta przyzba równiusieńko wylepiona żółtą gliną, bo w lecie to na tej przyzbie były romanse, dziewczyna z chłopokiem siadywali pod ścianą, bo nie było ławek. Jak się ukrzątły, to jeszcze trzeba było podwórze pozamiatać.

Polska Tradycja W środę było pisanie pisanek, to było najgorsze, bo jak która nie umiała pisanek pisać, a miała chłopoka, to musiała dać parę groszy innej, żeby dla niej zrobiła pisanki. Córka prosiła: „daj matusiu kawałeczek gromniczki”, bo ze święconego wosku najlepsze pisanki były. Jak zostało trochę czasu, to grabały ogród, bo były takie wierzenia, że jak w Wielki Tydzień ogród był ładnie zgrabiony, to będzie ładnie trawa rosła i nie będą krety ryły.

W Wielki Czwartek piekli placki – teraz się mówi ciasto. To było wszystko drożdżowe, trochę lepsze od bułki, bo nie umieli piec takich przekładańców jak dzisiaj

W Wielki Piątek była już naprawdę wielka cisza. Ojciec mnie napominał: „Pamiętaj Brońcia, żebyś się dzisiaj nie śmiała, bo we święta byś musiała płakać…” a ja byłam taka wesoła jak szczygieł. Lustro było odwrócone do ściany, żeby się nie przeglądać, a matka upominała córkę, żeby się nie przezierała, bo na święta oczy jej się skrzywią. A czesać się już nie wolno było od Wielkiego Czwartku. Trzeba było ciało umartwić. Stare babcie stawiały na stoliku krzyżyk, klękały, modliły się i śpiewały pieśni o Męce Pańskiej. Niektórzy nie jedli cały Wielki Piątek, Wielką Sobotę, aż do czasu, kiedy wrócili z rezurekcji. U nas się jadło, tylko, że raz, taką poliwkę ze suszek i chleba po kromce.

W Wielką Sobotę od wieków święcono jadło. W dawnej Polsce na dworach i w zamożniejszych domach przygotowywano specjalne wielkanocne stoły, które uginały się od mięsiwa, figurek z ciasta przedstawiających Chrystusa i dwunastu apostołów, baranków z masła wielkości naturalnej owieczki, placków, kołaczy i gąsiorów z winem. Na wsiach chodziło się ze święconym do kościoła.

Do koszyka wkładano chleba kawałek, chrzan, ocet, ćwikłę, sól, kiełbasę i słoninę. Musiał być pełny koszyk. Jak się przyniosło koszyk od święcenia, to z tym święconym trzeba było obejść  wokół chałupy, bo to broniło od piorunów. Teraz trzeba było czekać Wielkiej Niedzieli.

W Wielką Niedzielę po rezurekcji zasiadano do wielkanocnej uczty…

Jak szli na rezurekcję, to tak strasznie prali w bęben, że aż do nas było słychać – śmiejąc się wspomina pani Bronia. – Po rezurekcji, kto pierwszy wchodził do izby, to mówił: „Chrystus Zmartwychwstał”, trzeba było odpowiedzieć: „Prawdziwie zmartwychwstał”!

Kiedy reszta domowników przyszła, wtedy odmawiało się modlitwę, dzielono jajkiem, składano sobie życzenia, a potem wszyscy jedli z jednej miski barszcz biały, tam było nakrajane jajko, troszeczkę kiełbasy, słoniny, i chrzanu tartego. Smakowało bardzo, bo było siedem tygodni postu, smacznie się jadło… Kto nie był na rezurekcji, to szedł na sumę, a ci co zostali śpiewali pieśni wielkanocne. Młodzi gospodarze zmawiali się święcić pole. Mieli w dzbankach święconą wodę i palmę. Jak poszli na pole, to zdjęli czapkę, przeżegnali się, zmówili modlitwę Ojcze Nasz, wyciągnęli jedną gałązkę palmy, wbili w zagon i chlupnęli wodą. To miało chronić od nieszczęścia.

Smingus Dyngus Lany Poniedzialek Drugi dzień świąt zwano często dniem Świętego Leja, oblewanką, lub polewanką. W miastach możni panowie polewali panny delikatnie pachnącymi wodami po gorsie, lub po rękach. A jak było na wsi?

Jak był narzeczony, to tylko pokropił dziewczynę, a jak nie, to był prawdziwy lej… Córka prosiła: Tatusiu żebyście nie otwierali, bo jak przyjdą chłopoki, to mnie strasznie zleją! Pukają… córka buchła pod pierzynę, a matka ją dobrze nakryła i ligła na niej. Gwałtują obie. Ojciec otworzył, chłopoki weszli, Kaśkę wydarli spod pierzyny w koszuli, postawili na środku izby i tak straszliwie zlali, że nie było suchej nitki na niej. A nie było podłogi, tylko była ziemia. Matka przyniosła płachtę, zebrała wodę do cebrzyka, ojciec przyniósł na łopacie piosku, potrzepoł, przyniósł flaszkę wódki i mówi: „Siadojcie chłopoki, wypijewa, żeby prędzej izba wyschła”. Potem szli do kościoła, a która była najbardziej zlona, to się najbardziej chwaliła. A potem była już tylko zabawa. Tak to było… wszystko urozmaicone i na religijnie, i na wesoło, i stare zwyczaje.

 

Kończąc swoje wspomnienia pani Bronia pokazuje mi zrobione przez siebie bazie i misterne kwiaty bzu z kolorowej bibuły. Jest dumna, że jej wspomnienia pojadą aż za ocean…

Rozmawiała Anna Wiślińska