Historia Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej jest jednym ciągłym procesem powstawania systemu społecznego, wyrosłego z niezadowolenia i na niezadowoleniu z istniejącego status quo. Równocześnie jest podręcznikowym nieomal przykładem tego, jak ewoluuje każda przemiana społeczna, choćby nie wiem jak owijać ją w demokratyczne dekoracje i choćby nie wiem jak emocjonować się apologią postępu osiągniętego takimi metodami.
Tymczasem USA, w całej swej rozciągłości oraz ciągłości historycznej i przyszłości, są i pozostają mentalnymi niewolnikami myślenia brytyjsko-podbojowego i nic i nikt ich tego nie pozbawi.
– Wyjechali z Anglii, aby uciec spod ucisku królewskich urzędasów no i przy okazji anglikańskiego systemu religijnego, który nie gwarantował im wolności wyznaniowej. Pod koniec 18 wieku wywalczyli niepodległość i niezależność od korony brytyjskiej z tego samego powodu, czyli ucisku, ucisku i jeszcze raz …ucisku.
– Około 1864 roku rozegrali pomiędzy sobą wielki mecz o sposób wyzysku; niewolnictwo już nie gwarantowało szybkiego ekonomicznego wzrostu, a rozwój przemysłu (tak dziki, że przerasta każde nasze o nim wyobrażenia) potrzebował coraz więcej ochotników.
– Na początku XX stulecia kolejna rewolucja amerykańska zaowocowała niejakim ustawieniem na jakieś 30 lat obrotu kapitałowego, czytaj: wyzysku opartego na giełdowych spekulacjach w najczystszym stylu, czyli bez interwencji państwa.
– Kryzys lat 30-tych ub. stulecia zaowocował koncesjami na rzecz osób wynajmujących się do pracy. Wprowadzono po raz pierwszy w tym kraju zabezpieczenia typu powszechnego, to jest obowiązującego powszechnie a związanego z systemem odprowadzania podatków. Ubezpieczenia Social Security, w ciągu swych prawie 70 lat istnienia, zamiast ewolucji w kierunku utrwalenia i zagwarantowania celu, dla którego je powołano, zostały uznane za kulę u nogi wolnego rynku, swobodnego rozwoju, ba wolności, a za chwilę to może nawet będą zagrażać samej demokracji.
– Gorące problemy odnotowano jeszcze w drugiej dekadzie lat sześćdziesiątych ub. stulecia. Ciągle chodziło o to samo (bo natura ludzka chce istnieć i jeść), natomiast zmieniały się metody (duże marsze i zgromadzenia), dekoracje (kwiaty), symbole (długie włosy) oraz jak zwykle zawracano głowy seksem, bez związku z czymkolwiek.
W zgodzie z anglosaskim podejściem na żywo, każda z tych „wielkich rewolucji” ma swoich „bohaterów”, pełne romantyzmu heroiczne historie oraz nieprzeliczone ofiary śmiertelne jedynie z powodu ich obecności w niewłaściwym miejscu, czasie lub na własne życzenie. Każda z tych „rewolucji” ma swoich beneficjentów i płatników podatku, należałoby powiedzieć – podatku od wykonanej fanaberii. Beneficjantami są zawsze ci, którzy „na czas” pospieszą z kapitałem, aby sfinansować rewolucyjne zaiste potrzeby. Za koszty udzielonego kredytu płaci podatnik, którym jest już dzisiaj nie tylko amerykański obywatel (np. renta z eksportu inflacji).
Także jutro czy pojutrze lub np. 1 kwietnia 2010 roku staniemy my wszyscy Amerykanie w obliczu kolejnej amerykańskiej rewolucji. Należy nadmienić, że i dzisiaj rewolucja ta nie różni się w swych dezyderatach od żądań, które już poprzednio tylekroć wymieniano. No może jest jeden czy dwa nowe wątki: depenalizacja dostępu do marychy (marihuana) oraz bezpłatny dostęp do bezprzewodowego Internetu. Ja bym do tego dodał także Wprowadzenie Pierwszego Konia do Kongresu na Kapitolu. Ale państwo mi pewnie nie uwierzą, że propozycja ta jest jak najbardziej poważna. A poza tym, to przecież już było, więc może zamiast konia hipopotam?
Zastanawiam się nad tym, czym kończyły się poprzednie rewolucje?
Seria pierwszych rewolucji, to jest gdzieś do roku 1870, kończyła się za każdym razem czymś co łatwo opisać, trudniej nieco zatytułować:
– oczekiwaniem zmian (ten element występuje zawsze)
– to co było do załatwienia załatwiono, a resztę każdy brał w swoje ręce i samodzielnie budował przyszłość.
Jednak po roku 1870. (umownym) w społeczeństwie amerykańskim pojawia się pierwsza pochodna tego co osiągnięto, to jest oddzielenia własności i pracy, którą trzeba włożyć aby móc wytwarzać dobra. Pojawia się duża liczba pracowników najemnych. Aby rzecz streścić; ich prawo do życia zasadza się na tym, że sprzedają swoją pracę. Z chwilą, kiedy nastąpi utrata zatrudnienia lub zdolności do świadczenia pracy, prawo do życia – jakby to określić – automatycznie wygasa. No bo niby kto ma płacić komuś, kto nic nie robi. Toż to wbrew logice, sprawiedliwości, przedsiębiorczości, porządkowi ludzkiemu i boskiemu i jak tam by jeszcze zwać.
Amerykanie potrzebowali następnych 70-ciu lat, aby w końcu uznać, że jest potrzebna jakaś ustawowa gwarancja dla tak zwanego świata pracy, że po zakończeniu zawodowej aktywności przeciętny obywatel nie pozostanie bez środków do życia. Uznanie to ani nie było jednoznaczne, ani tym bardziej jednomyślne, ani więc nie zostało wprowadzone ze stuprocentową kompensacją emerytalnych wydatków, ani nie obeszło się bez kolejnej „amerykańskiej rewolucji”. Te z kolei mają to do siebie, że na ogół nie przerywają ciągłości sprawowania władzy, produkcji czy ustrojowej, a przede wszystkim nie nacjonalizują własności prywatnej. Nawet jeżeli tak się przejściowo dzieje (np. wykup amerykańskich banków w 2008), to na bardzo krótko, w bardzo ograniczonym zakresie i po pewnym czasie wszystko wraca do swojej pierwotnej formy ustrojowej.
Drugą niezwykle istotną cechą „amerykańskich rewolucji” jest ich kontrolowany przebieg, zaś trzecia zawiera pytanie: Kto za to zapłaci? Oczywiście podatnik. Ponieważ w USA wszyscy płacą podatki, więc przynajmniej jest jasne, kto i ile zapłacił.
Kłopot zaczyna się niestety w momencie, kiedy to tzw. budżet rządu federalnego zasila się kredytem, czyli kiedy wydatki rządowe są większe niż pochodzące z podatków dochody. Można tu śmiało zauważyć, że każdy rząd na świecie, wykonując tego rodzaju niezbilansowany budżet, w praktyce nakłada na swoich obywateli podatek, o którym na dodatek nie tylko nie wiadomo kiedy zostanie spłacony, ale nieznana jest też wielkość tej spłaty. Hipokryzja? W najczystszym wydaniu ma miejsce po obu stronach: rządowej i elektorskiej.
Jeżeli zaciągnięty przez rząd kredyt jest mały (powiedzmy do poziomu tempa wzrostu PNB), to szansa na wyjście z impasu jest czytelna. Niestety sytuacja taka prawie się nie zdarza. Natomiast, co zdarza się najczęściej, to że obok konieczności spłaty samego kredytu pojawiają się koszty jego udzielania, które powstrzymują kolejne rządy przed skuteczną kontrolą banków, gdzie od tego momentu właśnie w bankach zapadają ostateczne decyzje wagi państwowej. Można by tu przytoczyć Włochów, którzy mawiają, że „co jest dobre dla banku, jest dobre dla Italii”. Jednak w obecnej sytuacji w USA „to co jest dobre dla Banku, akurat jest jak najgorsze dla Ameryki”. Ile to jeszcze potrwa?
Kiedyś w USA wystarczyło coś produkować, aby wszystkim się to opłacało. Niestety doprowadziło to do fatalnej sytuacji, a mianowicie tragicznego w skutkach popytu na amerykańską walutę, za którą można było na całym świecie kupić wszystko. Od tego momentu, cały wysiłek bankowych ekonomistów, skupia się na tym, aby z dolara wydusić kolejnego a najlepiej od razu dwa lub trzy dolary. Rezultat jest taki, że Amerykanie, nie muszą niczego produkować, skoro i tak mają dolarów w nadmiarze. Amerykanie, a ściślej niektórzy Amerykanie, istotnie dysponują każdymi ilościami dolarów. Rezultat jest taki, że ci, którzy tymi zasobami dysponują, nijak pojąć nie mogą, że tuż obok mogą istnieć w ogóle osoby tak mało zapobiegliwe, że w czasie kiedy te dolary zgarniali buldożerami, inni gapili się tylko i oglądali kolejny głupi film z serii jak zostać multimilionerem. Przegapili jedyną w życiu okazję i teraz zamiast dolarów mają derywaty.
Mały amerykański biznes, niegdyś sztandarowy bohater klasy średniej, nie jest już ani przedmiotem ani podmiotem a jedynie niechcianym pomiotem, nękającym amerykańskich bankowców. Dzieje się tak dlatego, że na handlu wielomiliardowym długiem duży bank dorobi się nawet wielusetmilionowego dochodu. Na obsłudze wieluset tysięcy małych biznesików ani duży, ani mały bank nie osiągnie nawet ułamka tego dochodu. Koszt duży a efekt, mniej niż skromny. Jak to sprzyja małemu biznesowi, nie muszę chyba tłumaczyć, dodam tylko, że wkrótce zwróci się to przeciwko samym bankom. Kiedy? Kiedy nikt już nie zechce zakupić ich „toksycznych długów”. Częściowo już się to stało, ale to jeszcze nie koniec, ponieważ życie na kroplówce nadal się bankom jak najbardziej opłaca a ich bizness „rozwija się” jak zwykle.
Tak więc po roku 1870 rewolucje amerykańskie nawet jeżeli nie zostały tak opisane, albo nikt tego tak głośno nie chciał nazwać, miały na celu zmianę parytetu Amerykanów w dochodzie narodowym. Mówiło się coś o Ameryce Korporacyjnej, o gromadzeniu dóbr w jednych rękach, etc. Rozkwit małego biznesu przez jakiś czas, to jest mniej więcej do końca ery Ronalda Reagana, zdawał się potwierdzać tego rodzaju tendencję (bo to nie była nigdy ani doktryna ani zaplanowany dobrze cel, ani nawet realizowany sprawnie plan). Dalszy rozwój kredytów, zwłaszcza udzielanych kolejnym rządom, kończy ostatecznie ten okres świetności amerykańskiej prosperity całkowitym załamaniem gospodarczym, a która już około 70 lat jest sztucznie podtrzymywana.
Czy i jakie jest z tego wyjście? Podobno zawsze są dwa wyjścia. Pierwsze: USA muszą powrócić do swojej gospodarczej świetności, poprzez rekonstrukcję i odbudowę własnej gospodarki. Im szybciej się za to zabiorą, tym lepiej dla świata, dla którego USA są nadal „lokomotywą”. Wygląda na to, że model ten jest właśnie realizowany. Niestety jego największą dolegliwością przez najbliższe 50 co najmniej lat będzie znaczący spadek realnych dochodów amerykańskiej rodziny. Jak wielki będzie ten spadek? Z powierzchownych obserwacji wnosić należy, że do poziomu wynagrodzenia o sile nabywczej około $3 dolarów amerykańskich na godzinę pracy, (obliczanej na podstawie wartości dolara ze stycznia 2010 roku). Drugim wyjściem jest masowa emigracja – gdziekolwiek.
Czy amerykańska gospodarka wytrzyma takie tempo przemian, trudno od razu przewidzieć. Natomiast co przewidzieć nie tak znowu trudno, rewolucja która do tego doprowadzi, jakkolwiek najważniejsza, nie gwarantuje wcale, że znajdzie się dobry wujaszek, które zechce ją za nas sfinansować. No i najważniejsze, że jest nadzieja, że po długim zastoju, znowu ochoczo weźmiemy się do pracy.