Smutne dziedzictwo wojny: utracone dobra kultury

Pomarancze

Przemysław Benken

 

Tekst niniejszy podejmuje problematyczną kwestią w aktualnych stosunkach polsko-niemieckich, dotyczącą zwrócenia sobie przez owe dwa państwa utraconych dóbr kultury i sztuki.

 

Jest to istotny punkt sporny w relacjach między wspomnianymi krajami, który w ogromnym stopniu pozostał nierozwiązany i niewiele wskazuje, by sytuacja w najbliższym czasie mogła ulec poprawie.

Pomarancze Spór jest trudny do przezwyciężenia, ponieważ genezą swą sięga najmroczniejszych, najbardziej przepełnionych wzajemnymi negatywnymi emocjami okresów w stosunkach polsko-niemieckich: zaborów, okupacji hitlerowskiej, lecz także oderwania w 1945 roku Prus Wschodnich, Pomorza i Śląska od III Rzeszy. W toku wzmiankowanych wydarzeń, dorobek kulturalny I-ej oraz II-ej Rzeczpospolitej został w dużym stopniu przejęty (względnie uległ zniszczeniu) przez Prusy, a następnie Cesarstwo i hitlerowskie Niemcy, niemniej i III Rzesza utraciła, wraz z wymienionymi terytoriami, wiele cennych dzieł sztuki, pozostałych po przejściu radzieckiego frontu na obszarach przyznanych Polsce.

Zrabowany obraz Aleksandra GierymskiegoŻydówka z pomarańczami“- dnia 26 listopada 2010, pojawił się na aukcji w Niemczech.

Generalnie rzecz biorąc, istnienie sporów tego typu nie powinno przesadnie dziwić, gdyż wszystkie największe muzea świata szczycą się eksponatami, uzyskanymi w drodze eksploracji obcego terytorium, bądź w formie łupów. Inną wszakże sprawą pozostaje fakt, że stosunki między Polską i Niemcami jeszcze stosunkowo niedawno (przed traktatami o granicach i dobrym sąsiedztwie) nie były najlepsze. W dużej mierze wyglądało to tak dzięki komunistycznej propagandzie, kreującej Niemca jako odwiecznego wroga i rewizjonistę, lecz także niekrytej niemieckiej nostalgii za utraconymi terenami na wschodzie, nie wspominając nawet o tragicznych doświadczeniach pokoleń, które przeżyły koszmar wojny. Także dzisiaj we wzajemnych relacjach przewija się często ton pretensji i zadawnionych uraz o głównie historycznym podłożu. Nie może to sprzyjać pragmatycznej dyskusji na trudne tematy. Zwłaszcza tyczy się to spraw, związanych ze zwrotem dóbr kulturalnych, które i tak są wystarczająco skomplikowane chociażby ze względu na zawiłości samej tylko natury prawnej. Ubolewać wypada na tym, iż kwestie owe nie zostały załatwione w latach dziewięćdziesiątych, kiedy stosunki między dwoma państwami były najlepsze, a Niemcy wspierały Polskę w kwestiach członkostwa w NATO i UE. Dzisiaj klimat do jakiejkolwiek współpracy między Warszawą a Berlinem nie jest już tak dobry.

Rachunki krzywd i spór o metodologię

Zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej polskie muzea przystąpiły do tworzenia katalogu dzieł sztuki, utraconych w wyniku niemieckiej okupacji. Przyznać należy, iż ten etap – polegający na wyliczeniu wszystkich brakujących elementów zbiorów w celu przedstawienia ich stronie niemieckiej i skonfrontowania z jej zasobami muzealnymi – został wykonany bardzo dobrze. Niemniej w okresie „zimnej wojny” nie zrobiono niemal nic, by rozwiązać kwestię powrotu bądź wymiany dzieł sztuki w ramach umowy międzynarodowej, co wiązało się wszakże z istnieniem w owym czasie dwóch państw niemieckich. Fakt ten rodził istotne wątpliwości natury prawnej, tak więc niechęć strony polskiej do szczegółowych uzgodnień wydawała się zrozumiała. W okresie owym dochodziło niekiedy pomiędzy włodarzami NRD i PRL do kuriozalnej „wymiany” zasobów, kiedy to podczas wzajemnych spotkań często sprawiali oni sobie prywatne prezenty w postaci cennych rękopisów, wyciągniętych na „specjalną” okazję z zasobów muzealnych własnego państwa. Pokazuje to specyficzny klimat tamtego okresu oraz fakt, iż decydenci komunistyczni niezbyt się problemem interesowali.

Jeśli mówimy już o kwestii katalogowania zaginionych dzieł, to należy również zwrócić uwagę na sprawę tzw. „kolekcji prywatnych”, czyli eksponatów, należących do obywateli II RP. Stanowią bowiem one osobny aspekt. Nawet dzisiaj wystarczy przejść się po starych krakowskich kamienicach, by zobaczyć, iż znajduje się tam ogromna liczba niesamowicie cennych pamiątek rodzinnych, przekazywanych z dziada pradziada. Niemniej skatalogowanie tego, co zostało wywiezione w czasie wojny, ze względu na ogromną liczbę i trudności z weryfikacją (w końcu są to zbiory prywatne), jest praktycznie niemożliwe. Dlatego też w rozmowach ze stroną niemiecką należałoby poruszać jedynie problem eksponatów, należący niegdyś do muzeów państwowych i negocjacje idą właśnie w tym kierunku, co wydaje się dobrym oraz praktycznym rozwiązaniem. Z kwestią systematyki dóbr kultury, o które upomina się strona polska, wiąże się także sprawa ich oficjalnego nazwania. Jeszcze za rządów premiera Kaczyńskiego strona polska upierała się przy terminie „działa ukradzione”, co było bardzo niepraktycznym trikiem erystycznym, gdyż Niemcy nigdy się na takie ujęcie tematu nie zgodzą. Lepszym pomysłem byłoby wprowadzenie terminu „dzieła zabrane” lub – jeszcze lepiej – „dzieła wywiezione”, który z pewnością byłby do zaakceptowania dla strony niemieckiej, a okazałby się małym, lecz pożytecznym ustępstwem.

Wydaje się, że wydarzeniem, które na długi czas skutecznie storpedowało rozmowy polsko-niemieckie, było wystąpienie ówczesnej polskiej minister spraw zagranicznych Anny Fotygi, która „zażądała” bezwarunkowego oddania wszystkich „zagrabionych” polskich dóbr kultury. Przyznać trzeba, iż – niezależnie od aksjologicznych wartości jej wypowiedzi – w kontekście dyplomatycznym było to oświadczenie bardzo nieprzemyślane, które nie mogło zakończyć się niczym innym jak zdecydowanym odrzuceniem go przez stronę niemiecką. Widać więc na tym przykładzie wyraźnie, iż występowanie ze stanowiskiem „wszystko albo nic”, czyli prowadzenie z niemieckim partnerem gry o sumie zerowej, kończy się dla nas psuciem klimatu rozmów i prowadzi do impasu, w wyniku którego to strona polska traci najwięcej. Trzeba wszakże przyznać, że i Niemcom zdarzają się niekiedy kontrowersyjne wystąpienia. Przykładowo w lipcu 2007 roku największy dziennik niemiecki Frankfurter Allgemeine Zeitung, cytując anonimowego przedstawiciela gabinetu Angeli Merkel, pisał że Niemcy pozostawione na terenach utraconych po Drugiej Wojnie Światowej dzieła sztuki traktują jako swoją własność, która w Polsce znajduje się wbrew prawu. Powołano się przy tym na Konwencję Haską z 1907 roku, zabraniającą grabieży dóbr kultury. Jak pisała gazeta, w polskich rękach nadal pozostają liczne dzieła sztuki i dokumenty, m.in.: zbiory Pruskiej Biblioteki Państwowej, manuskrypty Goethego, Mozarta, Beethovena.

Artykułów o podobnej treści w prasie polskiej i niemieckiej ukazało się wiele, a fakt, iż zwrotu dóbr kultury domaga się również skompromitowane w naszym kraju Powiernictwo Pruskie, nie ułatwia negocjacji, a także wpływa ujemnie na odbiór owego skomplikowanego zagadnienia przesz niezorientowanych w temacie Polaków. Inna sprawa, że Niemcy też mają do wystawienia polskim placówkom muzealnym niemały rachunek. Przykładowo strona internetowa Muzeum Koszalińskiego informuje, iż z okresu przedwojennego zachowało się 80 zabytków, głównie naczyń kultury łużyckiej. W Lęborku eksponaty tego typu można liczyć w setkach. Profesor, Tono Eitel, główny negocjator ds. zwrotu niemieckich dzieł sztuki w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, omawiając kwestię tzw. Berlinki, powiedział m.in.: „Konwencja haska z 1907 r. zabrania konfiskaty dzieł sztuki. One są własnością Niemiec, Polska więc nie mogła ich zabrać. Dziś tylko Warszawa i Moskwa nie chcą się z tą argumentacją zgodzić. […] Jakby pan się czuł, gdyby rękopisy Sienkiewicza czy Mickiewicza spoczywały w niemieckich magazynach? […] Nie przyjmuję argumentu, że to, co podpisano za komunizmu, dziś nie obowiązuje. Bogu dzięki, ten system upadł, ale państwo polskie istnieje dalej, a prawo jest prawem”. Trudno powiedzieć, aby przy takich stanowiskach obu stron udało się osiągnąć przełom.

Wariant „1:1”. Najlepsze rozwiązanie?

Najlepszą opcją wydaje się propozycja Pawła Zaleskiego sprzed kilku lat, który zaproponował parytet wymiany 1:1, czyli za jedno pozostawione dzieło z naszych zbiorów Niemcy mieliby przekazać jedno wywiezione polskie z własnych. Koncepcja owa wydaje się bardzo praktyczna i być może spotkałaby się z aprobatą strony niemieckiej, lecz została ona bardzo ostro zaatakowana w naszym kraju. Podniesiono przeciwko niej argumenty natury aksjologicznej i historycznej (przecież odpowiedzialność za rozpętanie wojny poniosły Niemcy więc dlaczego miano by się z nimi wymieniać na zasadzie równości?), za którymi kryły się kwestie czysto osobiste, gdyż np. wpływowe środowisko naukowe Uniwersytetu Jagiellońskiego, który podczas wojny utracił stosunkowo niewiele swych eksponatów (w przeciwieństwie do Poznania czy też Warszawy), a posiada spory zasób niemieckich, uznało takie rozwiązanie za niekorzystne. Chociaż propozycja Zalewskiego wydaje się najbardziej konkretna i spójna, to jednak nie ma ona raczej zbyt dużych szans na wejście w życie. Być może dobrą opcją byłoby przystanie na status quo oraz skoncentrowanie się na lepszym udostępnianiu materiałów badaczom drugiej strony poprzez system stypendiów, wyjazdów, itp., lecz będzie to raczej zamrożenie problemu, aniżeli jego usunięcie.

Obstrukcje i wspólne sukcesy

Innym ważnym problemem są uwarunkowania prawne, które często stają na przeszkodzie rozwiązań, wynikających z dobrej woli obu stron na niższym szczeblu (np. samorządowym). W RFN, by odesłać jakiekolwiek dzieło sztuki, potrzebna jest zgoda gminy, landu, a w końcu również władz federalnych, co, zważywszy na skalę rozmaitych działań biurokratycznych, czyni cały proces długotrwałą drogą przez mękę. Dobrym przykładem jest tu chociażby sprawa dzwonu kościelnego w jednej z pomorskich wsi, zdemontowanego przed zbliżającym się frontem. Chociaż władze gminy niemieckiej, gdzie się znajdował, wyraziły zgodę na jego powrót,. sprzeciwili się członkowie miejscowego ziomkostwa, w wyniku czego nie doszło to do skutku. Z drugiej strony zdarzają się także pozytywne przykłady współpracy w podobnych sytuacjach jak np. korzystna wymiana eksponatów przez Muzeum Szczecińskie lub zwrot cennych obrazów, zrabowanych w wyniku zajęcia w 1939 roku Wolnego Miasta Gdańska, o które bardzo długo się upominano. Są to wszakże nadal rzadkie zjawiska, a ponadto muzea niemieckie nie są skłonne do wypożyczeń, obawiając się zapewne, iż eksponaty mogą do nich nie powrócić. Wydaje się, że powinniśmy czerpać inspirację z porozumień między innymi krajami. Mam tutaj na myśli współpracę francusko-niemiecką, która jest niemal modelowa. Świetnie funkcjonuje wymiana informacji i system wypożyczeń. Najlepiej byłoby, naturalnie, pójść tą droga, niemniej wypada wątpić czy w obecnych realiach jest o możliwe.

www.stosunki.pl