Wygaszanie Polski, czyli czy Kasandra miała rację?
Właściwie to nie bardzo wiadomo jacy są ci Polacy. Wielu wskazuje, że żyjemy w czasach przedrozbiorowych, bo te chyba charakteryzowały się tym samym co dzisiejsze – większość wcale nie uważała, że coś się kroi. W szkole męczono mnie na temat rozbiorów na różne sposoby. Ja wiem, z pozycji wtedy Polski Ludowej trzeba było wciskać nowe rewelacje o polskiej historii, które były miksem prawd i kłamstw mających wytłumaczyć stan ówczesny. Że za komuny musimy być częścią większej całości, bo sami ze sobą nie możemy sobie, jak widać, poradzić. Mieliśmy w historii czasy wielkości, ale te skończyły się fatalnie i nie ma co myśleć o takiej przeszłości, bo ta nas zawodzi. Jest tylko krótkim przystankiem, aberracją dziejów w naszym mentalnym skazaniu na małość, z bolesnym przebudzeniem z takich snów. I za PRL-u wskazywano nam na wiele błędów dziejowych, popełnionych przez Polaków, które nas do rozbiorowych upadków doprowadziły.
Peerelowskie winy rozbiorowe
Wiadomo – ta „historia wstydu” miała wtedy swoje ideologiczne uzasadnienie, ale oddzielmy to od pomieszanej z tym prawdy. PRL utrzymywało kilka tez: że byliśmy źle uplasowani geopolitycznie i pokłóceni ze wszystkimi sąsiadami, zwłaszcza z Rosją. A za PRL to radziecka emanacja Rosji i przyjaźń z nią miały nam pokazywać, że polska rusofobia to nasze przekleństwo. Trzeba patrzeć na Wschód, bo tam nasza, pansłowiańska, przyszłość. Był to więc argument taktyczny. Drugim, podobnym, ale lżejszego kalibru, było twierdzenie, że to wina naszych zapyziałych stosunków społecznych. Wiadomo, lewacy mieli pretensje, że socjalizmu nie było nie tylko w wieku XVIII, ale i w starożytności. To było śmieszne, ale dzwoniono dobrze, tyle, że nie w tym kościele. Z naszymi stosunkami społeczno-politycznymi to było głównie tak, że z powodu utrzymania się starej struktury społecznej, opartej na konserwowaniu rolnictwa w wykonaniu ziemiaństwa nie wykształciły się ani przemysł, ani klasa średnia. Zachód zaczął odjeżdżać nam na całego, co jeszcze pogłębiło zacofanie rozbiorowe. Najlepszym tego przykładem jest fragment z filmu „Szwadron” (12:35), kiedy rosyjscy żołdacy poskramiający powstanie styczniowe dworują sobie, że w Londynie otwarto pierwszą linię metra, czyli według nich „koncept dla kretów”. Ten rozziew był już w okresie przedrozbiorowym i tony książek napisano, i cysterny krwi wylano, by w przyszłość szedł ze szlachtą polski lud. Niewiele z tego wyszło.
Okazało się, że tak naprawdę to przegraliśmy przez… innowacyjność w demokracji. Tak, winą nie było to, że uprawialiśmy nie tylko przodujące formy ustrojowe, ale głównie to, że ćwiczone one były w otoczeniu państw autokratycznych – nasza jak najbardziej rozwinięta i naiwnie rozumiana demokracja musiała przegrać. Po prostu w środku Europy rodził się ładny i niespotykany źrebaczek, ale otoczony był przez wilki, i losy jego bezbronności były przesądzone. I teraz te wilki, co to nas pożarły, przebrały się za źrebaczki i uczą nasze państwowe pozostałości jak to źrebaczkami być. Uważają nas za niedoróbki, rachityczne i niedorozwinięte jednostki aspirujące do dojrzałej państwowości, choć to ich dwie wojny poobgryzały nam nasze kosteczki. Okazało się wtedy, ale to nie znaczy, że wiemy to i dziś, że w tej części Europy Polska musi być silnym państwem, jeśli ma istnieć jako projekt i byt instytucjonalny.
Oczywiście ciągnie się za nami ta ponura sława, że nie dorośliśmy swym metalem do tych rozwiązań, nie rozróżniając między wolnością a samowolą, interesem zbiorowości a własnym. Na taką wadę wskazywała komuna w swych naukach rozbiorowych – mieliśmy się ukorzyć przed własnymi wadami narodowymi, oddając stery nad naszą rozpasaną wizją wolności w ręce przywódców obdarzonych – darowanym z Moskwy – rządem wszystkiego, ale nie dusz. Jak sobie nie radziliśmy jako naród, to trzeba nam było znaleźć impuls zewnętrzny, który nas uratuje przed samym sobą. Jest coś w tym, że my, jedni z pierwszych zachodnich uprawiaczy wolności, miotaliśmy się w tej puszce dziejów, króla lekceważyliśmy – co to za estyma, wszak z elekcji mógł nim zostać każdy, nawet potopowy „Piekłasiewicz” z Psiej Wólki (2:30), byleby ze szlachty. Na armię skąpiliśmy, bo każdy magnat miał swoje zagony. I stworzyliśmy układ, gdzie króla można było sobie kupić (z zagranicy), zaś potężna Polska stała się krajem upadłym, do najechania. Nie jesteśmy bez win i nie wszystko da się zarzucić na geopolitykę i na nasze prymusostwo we wdrażaniu europejskiej demokracji.
Jedną z taktycznych, ale bardzo ważnych wad była wspominana często przed redaktora Michalkiewicza zadziwiająca pobłażliwość w stosunku do zdrajców i agentów. To jest jakiś rys szczególny, bo trwający nawet do dzisiaj. W innych krajach to był powróz i stryczek, u nas cackano się z pulardą. Do końca. A bezkarność daje jeden przykład – do kontynuacji na rozszerzającą się skalę. U nas były całe zastępy jawnych jurgieltników, na żołdzie państw obcych. I oni mieszali w polskim garze. A skoroś zdrajca nieukarany, to i pamięć po tobie zaniknie, bo któż by tam gromadził polskie rachunki krzywd i przekazywał je z pokolenia na pokolenie? Tak, pamięć – to też nasza słaba strona. Nie uczymy się na błędach, nawet swoich własnych, osobistych. Co dopiero jako społeczność, naród. A to skazuje nas na ciągłe powtarzanie tej samej lekcji historii, tylko w nieznacznie różnych wariantach geopolitycznych. I właśnie powtarzamy taką lekcję, tylko, że nikt jej nie słucha, zapatrzony w ekrany smartfonów „nowej normalności”.
Podobieństwo momentów?
A więc już wyeksploatowaliśmy na rzecz tego dyskursu kwestię analogii czasów dzisiejszych do czasów przedrozbiorowych i pora przyjrzeć się czy jest to porównanie naciągane, czy tylko nieznacznie różniący się wariant tamtej sytuacji. A więc wróćmy do tamtych tez. Geopolitycznie siedzimy w tym samym miejscu, tyle, że jesteśmy mniejsi i „może nas nie zauważą?”. Popatrzmy na tych, co nas mają nie widzieć, czyli sąsiadów naszych. Jak z nimi stoimy? Słabiutko. Popatrzmy się tak dookoła. Czesi, jak zwykle – my ich lekceważymy, a oni nas. My ich za niezgulstwo i schlebianie Niemcom, oni nas za zadarty nos wyższości i nieobliczalne awanturnictwo. Słowacy – raczej słabo, od kiedy poróżniły nas efekty naszych ostatnich wyborów, kiedy Słowacja ma kurs ostro antyunijny. Ukraina to osobna katastrofa, bo my się czujemy niedowdzięczeni, zaś Ukraińcy zrobili sobie z nas zdrajcę zastępczego, głównego przyszłego winowajcę opuszczenia Ukrainy przez Zachód. Białoruś – to samo, nasza wschodnia racja stanu przeciągania Łukaszenki na stronę Zachodu za pomocą polskiego pasażu spłonęła na ołtarzu zachodniej polityki antagonizowania Wschodu, nawet kosztem naszej tam Polonii. No, zostały nam Niemcy i Rosja, bo Skandynawów, choć graniczymy przez Bałtyk, odpuściliśmy sobie, poddani stałemu impulsowi Zachodu, byśmy byli stacją benzynową na drogach wschód-zachód, a nie samodzielnym podmiotem montującym kontynentalne korzyści dla układu północ-południe, czym jest w zasadzie plan Międzymorza.
A więc Rosja – moim zdaniem nasz stosunek do niej jest wypadkową naszych zagranicznych patronów politycznych. Jak jesteśmy w orbicie USA, to nasz stosunek do Rosji jest wypadkową aktualnej polityki Waszyngtonu. Teraz jesteśmy mocno przeciw, bo taka jest jazda z Bidenem. Jak jesteśmy w orbicie Berlina – to samo. Za Tuska pierwszego, jak energetyczny deal stulecia robiły Niemcy z Rosją, to Tusk był rzeczywiście „Putina człowiekiem w Warszawie”. Teraz, gdy z powodu wojny na Ukrainie wszystko się pozamieniało, to ci sami ludzie i w Berlinie, i w Warszawie, którzy zabiegali o przychylność włodarza Kremla, teraz prześcigają się w tropieniu onucyzmu, szczególnie wśród tych, którzy… ostrzegali ich jeszcze 3 lata temu przed układaniem się z Kremlem. I taki jest nasz stosunek do Rosji – jak nam każe pryncypał.
Znowu stosunek do Niemiec jest wypadkową tego kto rządzi. Jeżeli to jest delegatura Berlina, jak teraz, to jest prosty kurs na to, co teraz mamy – słuchamy się jak świnia grzmotu, likwidujemy nasze ostatnie ścieżki rozwojowe – po drodze do przyszłego dealu z Rosją (a powrót do niego jest niechybny, jak Owsiak w piekle) nie może być żadnych przeszkód. Ma być swobodny, wolny przejazd, co najwyżej jakieś stacje obsługi, żadnych marzeń panowie. Nie może być, że tu poważne kraje się umawiają, konie kują, a jakaś biało-czerwona żaba nogę podstawia. Sprawa jest jasna. Inna sprawa jest jak mamy u nas rządzące przedstawicielstwo amerykańskie. Wtedy element niemiecki jest odstawiany na bok, mamy się komu poskarżyć, możemy patrzeć za ocean i się stawiać. No, chyba, że mamy jak teraz. Bo przedtem mógł PiS się stawiać (i tak to robił w stopniu minimalnym) Berlinowi, bo Trump się z Niemcami nie lubił, uważając ich (i słusznie) za pasażera na gapę, który swe środki zamiast na obronę (tę zostawił łaskawie w rękach USA) przeznaczał na swój socjal i międzynarodową ekspansję. W dodatku poprzez wzmacnianie gospodarcze Rosji swoimi dealami osłabiając pozycję Stanów.
Ale teraz się zmieniło. Doszło do dealu Waszyngron-Berlin w wykonaniu Bidena, który mianował na swego europejskiego junior-partnera Niemcy. Wtedy zaszło słońce nad Polską, choć naród się nieźle bawił, nawet w pandemię. Nie widząc tego, że jak się nasi naprzemienni, a właściwie równoważący czy znoszący swymi wpływami dwaj partnerzy wpływu dogadają, to nie będzie już żadnej alternatywy. Nie będzie w co grać, nie będzie nadziei. PiS się jeszcze opierał w tym układzie, ale coraz słabiej. Nie miał szans, Unię już sobie prawie całkowicie odpuścił, a jak przyszły Tuski, to już się układ domknął.
Nie ma dobrego wyjścia, bo stan dotychczasowy jest dla nas zabójczy, chyba, że wygra Trump. A i wtedy nie wiadomo jak będzie, wielu więc woli znane zło, niż nieznane zagrożenie. Bo Trump chce tę wojnę na Ukrainie skończyć, ale nikt nie wie, za jaką cenę. A my możemy być w tym koszyku i nikt nie wie na co się wtedy strony umówią. Wpływy Rosji w Europie wzrosną, co dla nas jest wiadomością fatalną, bo niewiele można powiedzieć o naszej racji stanu, ale na pewno do jej podstaw należy, żeby Rosja nie zasiadała przy stole spraw europejskich, a zwłaszcza przy takim stole, gdzie nas nie ma, za to decydują się nasze losy. A taka nam się Europa kroi. Zresztą – inna teraz też nie istnieje.
Wygaszanie Polski – objawy
Dlaczego uważam, że żyjemy w układzie zamkniętym? Bo, moim zdaniem, jesteśmy świadkami wygaszania Polski. No właśnie – czy świadkami, czy tylko widzami, którzy niewiele z tego rozumieją? I tu wróciliśmy wielkim kołem do początku naszych rozważań. Czyli – a jesteśmy w podobnej sytuacji granicznej dla naszego kraju – czy jest i jeśli jest, to jaka, percepcja narodowa tego stanu? Czy jak za Sasa popuszczamy sobie pasa (dodajmy – za pożyczone), licząc, że znowu będziemy mieli fart, a właściwie jakąś prolongatę cudownej cezury w naszych dziejach powolnego wzrostu i szybkich upadków, gdzie po upadku przeżywamy wielopokoleniową lekcję, że może jednak lepiej rządzić się samemu? Właśnie, czy tacy jak ja, to są – jak za kowida – jakieś przewrażliwione wyjce, tworzące co najwyżej jakieś lokalne grupy Laokona, wieszczki zagłady, podczas, kiedy dookoła kwili życie „rumiane, jak rzeźnia o poranku”? Co myślą wyborcy „uśmiechniętej Polski”? Bo przecież nie mogą nie widzieć wygaszania naszego kraju w kierunku rzeczonej stacji benzynowej, co najwyżej montowni Zachodu, dzieła pokracznego decouplingu, małymi Chinami, gdzie – teraz Polak – będzie zawijał zachodnie dobra w sreberka.
Nie można nie widzieć tego mówienia o rządzeniu, zamiast rządzenia, kierowania się nie obowiązkami instytucji państwowych, ale PR-em skierowanym do swego elektoratu, zwijania inwestycji, łykania, ba – forsowania rozwiązań klimatycznych, uchodźczych, obyczajowych czyniących z naszego kraju gospodarczą pustkę wypełnioną zagranicznymi korporacjami zblatowanymi z lokalnymi „dopuszczaczami” do rynku. Widać to na każdym kroku i trzeba być ślepym, by tego nie zauważać. Ślepym, albo może zaślepionym? Tak, może w tym jest część odpowiedzi. Chodzi o takich, którzy bardziej nienawidzą PiS, niż kochają swoją ojczyznę. I tak wielu z nich nigdy jej nie kochało, bez względu na to kto rządził. Chce, by ten nieudany eksperyment (z dokładnie takich samych powodów jak w przedrozbiorowej narracji PRL-u) rozpuścił się w czymś większym. Kiedyś w panslawizmie pod przywództwem Rosji, później w rodzinie radzieckiej – dziś w europejskim tyglu idących na cywilizacyjną zagładę. Ci to nie będą widzieli takiego wygaszania kraju, a nawet jak to zauważą, to temu przytakną. Po co te wszystkie trudy, trzeba tylko doczepić się (choćby z ostatnim) wagonikiem do pociągu postępu, nie grymasić, bo z tego – jak widać – same tylko zgryzoty. Ci będą powtarzać, że jako naród to jesteśmy wstydem Europy, zaś tylko nasze elity, do których się rzecz jasna apologeci ojkofobii zaliczają, godne są obcowania z unijnym kosmosem kosmopolityzmu. Tak – ci nic nie widzą, a jak zobaczą, to przytakną.
Ale ilu tam ich jest, takich? Uwaga! – coraz więcej. Mamy bowiem dwie drogi: przebudzenia z jednej i zsucziwanija z drugiej. Jedna mówi, że zawiedzeni się odwracają od zdrajców wiarygodności, choćby dopiero przy następnej urnie. Druga szkoła mówi, że w miarę grzęźnięcia w okropieństwa – stają się oni wspólnikami. Wystarczy tylko nie zareagować. Jak w mafii, żeby wejść musisz zabić i stajesz się taki jak my – spółką współwinnych. Jak by co, to przecież to wszystko nasza robota. A milczenie (krzywo) uśmiechniętych jest takim wspólnictwem, z którego się trudno wycofać. Coraz trudniej, im bardziej to przyspiesza w strony niespodziewane.
Mimikra wygaszania, czyli dym
Mamy do czynienia z mimikrą wygaszania Polski. To, że inwestycje, że CPK zrobią u siebie Niemcy, Węgrzy czy Austriacy to trudno. Poszło. Ale najgorszy jest demontaż państwa. Jesteśmy na granicy państwa upadłego. Kolejne instytucje są likwidowane, a to przecież sól demokracji. W dodatku te filary stoją na jednym ważnym, acz chybotliwie polskim fundamencie – zaufaniu społecznym. Zaufaniu, które jest teraz potężnie testowane. A Polakom tylko tego trzeba – zakwestionowania sensu i powagi instytucji republiki, które demonstracyjnie wykazuje obecna ekipa. Dla odrodzenia się demona polskiego warcholstwa, machnięcia ręką na państwowość, potakiwania, że u nas tak zawsze, żeby wreszcie przyszedł ktoś i zrobił porządek. No to przyjdzie. Jak na zawołanie.
Wielu mówi, że opadliśmy na dno, ale codziennie odzywa się pukanie od spodu. W sądzie to nie wiesz, czy twój wyrok „w mieniu Rzeczpospolitej…” ostanie się, bo się okaże, że jeden sędzia z województwa odległego o setki kilometrów go nie uznaje, bo mu się twój skład orzekający nie spodobał. Którego prokuratora mamy się bać, którego ma się słuchać policja? Którą fabrykę teraz zamkną, bo „liberalny” rząd podwyższył płace minimalną, jeszcze wyżej niż „socjalistyczny” PiS? Jakie będą rachunki za prąd, co dowalą małym przedsiębiorcom, jaki zboczeniec zaraz poprowadzi inkluzywne lekcje w szkole naszego dzieciaka i ile miesięcy trzeba będzie czekać, by przyjął cię lekarz ze skierowaniem na cito? W takim kraju żyjemy i trzeba przyznać, że jest to kierunek upadłościowy.
To my, tu u siebie. Ale najgorsze, że na świat to jeszcze chojrakujemy. Skaczemy jak wesz na grzebieniu. Potrząsamy nieistniejącą szabelką, sadzimy się po przedpokojach światowych spraw, hałłakujemy, że jakby co, to my tu zaraz, panie, Putina wdepczem, czołgiem – na Moskwę, silni, zwarci, gotowi. Raczej ugotowani, jak żaba w europejskim bajorze podgrzewanym grzałką chichotu końca historii.
I tak, jak sprzed zaborów – mamy pokraczną strukturę społeczną. Samomianowaną szlachtę zwaną elitą. Z zagwożdżonymi ścieżkami awansu, chyba, że poprzez kooptację. A więc awans nie wiąże się u nas z rozwojem, zasługami – jest właśnie feudalny: przyjmiemy cię, jak będziesz konserwował nasz układ. A więc mamy Polskę w pookrągłostołowej formalinie, w słoju zamkniętych nadziei, z wykrzywioną twarzą, jak ofiary zakonserwowanej przez Hanibala Lectera w „Milczeniu owiec”. Wiem, w innych krajach jest podobnie – po kowidzie już tylko naiwni mogą wierzyć w sprawczość demosu. Chyba, że przyznają, iż sami sobie zgotowali kwarantanny, lockdowny i sanitaryzm szczepienny – wtedy tak, proszę bardzo. A Zachód to jeszcze czegoś się tam boi, choćby i resztek nieogłupiałego suwerena. Ale Zachód uczy się – od nas. Że można zarządzać krajem w drodze do realizacji globalistycznego ideolo poprzez napuszczanie na siebie grup społecznych, poprzez antagonizowanie ich sztucznymi i wmuszanymi gównoburzami. Wykopując nieprzekraczalne przepaści, bez jakichkolwiek mostów komunikacji. „Dziel i rządź”, „Polak mądry po szkodzie” (a gdzie tam!), „Gdzie dwóch Polaków, to trzy opinie”. I w końcu: „Polak Polakowi… batem!”
Co jest na końcu tej ścieżki wygaszania państwa? Na pewno sąsiednie mocarstwa nie chcą mieć tu dziury, z chaosem w środku Europy. Będzie jakaś forma, coraz bardziej komisarycznego, zarządu krajem. Taki kapitalizm kompradorski, kiedy depozytariuszami interesów kolonialnych mocarstw są ich lokalni namiestnicy, otoczeni wąską elitą służąca już tylko do eksploatacji lokalsów. Niektórzy wróżą rozpad, ale – moim zdaniem rozbiorów nie będzie, gdyż w dzisiejszych czasach międzynarodowe kłótnie o postaw polskiego sukna mogą nie być w pełni kontrolowalne. Michalkiewicz wieszczy Generalną Gubernię 2.0, na co ma papiery. To by nawet pasowało – taka peryferia interesów niemieckich, z ograniczoną, już wtedy bez białych rękawiczek, suwerennością. Z ludem pracującym z mordą w kubeł (niech będzie, że w kuble – ryżu).
Teraz ta wizja wydaje się nieprawdopodobna, ale tylko dlatego, że wydaje się – fałszywie – odległa. Ale jak już nadejdzie, to ci wszyscy, co się do tego przyczynili będą utyskiwać na innych. Inaczej musieliby wyjść siebie, stanąć ze sobą twarzą w twarz i… strzelić się we własny pysk. I dzieciom się będzie tłumaczyło jak to się walczyło ze złem na Marszach Wolności czy Błyskawic (tu wymiennie), ale się nie udało. A dziadek tak się starał. A wszystko to przez ten nasz warcholski mental. I znowu będziemy mieli wymienność pokoleń – jedni będą tracić niepodległość w poczuciu, że „projekt Polska” (znowu) się nie udał, a ich dzieci, kiedy już odkryją, że „ojczyzna to więcej niż chleb” będą jak ich dziadowie konspirować jak to odwojować. I znowu, jak ich dziadowie, kiedy zwyciężą, w ogromnej radości swej nie dopilnują tego powrotu do końca. I znowu, w ostatniej chwili przejmą cały interes nie ci, co walczyli o zwycięstwo, ale „szarzy, nie-zwykli” ludzie, depozytariusze Polski, kraju, w którym „jest jak jest”. Zmęczeni bojownicy po odtrąbieniu zwycięstwa wrócą do swych opuszczonych w boju rodzin, zostawiając sprawy publiczne tym cierpliwym z poczekalni dziejów, robiących interesy, nawet kosztem swego kraju.
Zapiski z końców świata
Ostatnio czytałem zapiski z końca świata, jaki dla ówczesnych światłych był koniec, wydawałoby się wiecznego, porządku cesarstwa rzymskiego. Też widzieli wszystko, znali przyczyny, byli… niesłuchani przez resztę, która sama nawet nie wiedziała, że pogania konie pędzące z rzymskim wozem w przepaść. I to jest dopiero determinizm dziejów – nic nie można z tym zrobić. To tak, jak by się ruszyło jakieś koło dziejów, którego nie zatrzymasz. Jakbyś patrzył na to przez nieprzeniknioną szybę. Jakby to się wszystko MUSIAŁO ziścić. Bez szans na reakcję, na ratunek. Ale jak czytałem te zapiski upadku, to zrozumiałem wątpliwą celowość takich działań. Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. A dziś, w czasach globalizmu, cała planeta jest naszym krajem. A więc nikt cię nie wysłucha, będziesz jak Cogito u Herberta: gdy „oni wygrają, pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę, a kornik napisze twój uładzony życiorys”.
I wzorem tych moich poprzedników „zapisków z końca świata” widzę, że warto jest robić rzeczy godne nie dla uzyskania efektu, nawet nie do szuflady, tylko dlatego, że tak trzeba.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.