47. edycja festiwalu “JAZZ NAD ODRĄ”

Jazz

 „Przepraszam, gdzie mogę zastać pana Cencnera?” zapytałam pierwszą napotkaną w hallu osobę. „Zapakować, czy zje pani na miejscu?” odpowiedział uśmiechnięty młodzieniec. W takiej mniej więcej atmosferze odbywał się czterdziesty siódmy Jazz nad Odrą. Nie muszę dodawać, że zapytanym mężczyzną był właśnie poszukiwany. Za rogiem wpadłam na tryskającego optymizmem Jarosława Śmietanę, członka jury konkursowego i już czułam się jak w domu. Jeden z najstarszych polskich festiwali jazzowych odwiedziłam po raz pierwszy, ale natychmiast postanowiłam, że stanie się to tradycją.
Jazz Niekwestionowaną gwiazdą tegorocznego Jazzu nad Odrą była Randy Crawford, której w drugim dniu festiwalowym (03.03.2011) akompaniowało „Joe Sample Trio” w składzie Joe Sample (fortepian Steinway), Nick Sample (kontrabas elektryczny) i Douglas Belote (perkusja).  Nadkomplet publiczności zgromadzonej w Sali Teatralnej Centrum Sztuki IMPART we Wrocławiu powitał owacjami znakomitego pianistę, kompozytora i aranżera,  pioniera gry na instrumentach Fender Rhodes, twórcę m.in. legendarnego zespołu The Crusaders (wcześniej The Jazz Crusaders).  Lider przedstawił skład, podkreślając rzucające się w oczy więzy rodzinne z basistą i rozpoczął koncert utworem „Spellbound” z płyty o tym samym tytule.

 Joe Sample, zwany od tego dnia przez managera trasy – Paula Mitchella z PRA Records, Markiem Twainem Jazzu, ze względu na wydłużenie udzielonego mi wcześniej wywiadu z ustalonych dziesięciu do prawie pięćdziesięciu minut,  właśnie zaczyna bawić publiczność słowem wiązanym:
„…o dziesiątej wieczorem świat kładzie się do snu, a muzycy mogą nareszcie zacząć normalną pracę bez dzwoniących namolnie telefonów…” zaczyna opowieść, zanurzając słuchaczy w nastrój utworu „Memories” poświęconego wielkiemu saksofoniście lat czterdziestych – Lesterowi Youngowi. Wersja koncertowa znacznie odbiega od płytowej, do której przywykłam, więcej jest solowych przejść prawej ręki i improwizacji w wysokich rejestrach, szczotki perkusji zostają wprowadzone dopiero po kilkunastu taktach. Wcześniej, w kuluarach, Joe Sample powiedział mi, że nigdy jeszcze nie zagrał jednego utworu dwukrotnie w taki sam sposób.

„Następny kawałek napisałem by uhonorować wielką, kreolską kapłankę Voodoo z Nowego Orleanu, Marie Laveau, do której grobowca pielgrzymowaliśmy z rodzicami jako małe dzieci w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Pamiętam, że było gorąco jak w piekle i pewnie wtedy postanowiłem, że zostanę muzykiem, żeby móc pracować w nocy, która przynosiła chłód. Pielgrzymka jednak okazała się udana, bo trzeba przyznać, że mam w życiu szczęście, nawet gdy wydaje mi się czasem, że jest bardzo źle. Pamiętajcie: będąc w Nowym Orleanie dotknijcie mieczy skrzyżowanych na grobie Marie Laveau”. Tu brzmi żywiołowy „Axe March” z uporczywym werblem w podkładzie. „W 1940 Nat Cole zaczął śpiewać klasyczne bluesy z wyraźną melodią…” mówi Joe Sample, wielbiciel bluesa, gospel i zydeco, nie przerywając gry…  „wcześniej blues był wyłącznie zawodzeniem (moaning). Zagram wam teraz pierwszego bluesa, którego usłyszałem jako  siedmio-ośmioletni chłopiec. Gram go zawsze, żeby uzmysłowić Randy Crawford jaki jestem dla niej wspaniały! Gee, Baby, ain’t I good to you?”

 
Słyszymy piękne, miękkie solo basisty o pomalowanych na czarno paznokciach, służących (jak mi zdradził) do straszenia Randy Crawford i przypominania jej, że oprócz jazzu istnieją też inne rodzaje muzyki, na przykład hard rock. Płynne przejęcie linii melodycznej przez fortepian rozgrzewa atmosferę na widowni. Wiadomo już, że zbliżamy się do wielkiego „Ladies and Gentleman, please welcome Ms. Randy Crawford!!!”.
Gwiazda, śpiewając dźwięcznie, forte „I’m feeling good” (utwór tytułowy jednego z dwóch, zrealizowanych z Joe Sample w ostatnich latach projektów) energicznie wkracza na scenę, rozdając po drodze pocałunki dla Sample seniora, juniora i wiwatującej widowni. „Freedom is mine, that’s how I feel!” podkreśla.

Od tej chwili koncert nabiera werwy. „This Is The End of The Line” to, charakterystyczna dla tej wokalistki, maestria artykulacji na uśmiechu, która sprawia, że nawet smutne utwory brzmią optymistycznie. Czubek języka przy górnych zębach powoduje niepowtarzalne wibrato… ach, długo by opowiadać. Do tego całkiem nowe emploi: ręcznie wykonana suknia w kolorach czerni, fioletu, oranżu i szmaragdu mieni się w podkreślających barwy światłach jupiterów, króciutko ścięte włosy… „Do you like my new haircut?” pyta Randy i zanosi się serdecznym śmiechem, by zaraz zmienić nastrój i na siedząco, lirycznie zaśpiewać „love is funny or it’s sad…”. Uczuciowe piano, mimo, że z dala od mikrofonu (celowy zabieg, który powtarzany będzie jeszcze wielokrotnie tego wieczoru), słychać nawet na końcu wielkiej sali.

Joe Sample bezskutecznie próbuje zdyscyplinować szalejącą widownię i skrócić niekończące się oklaski. W końcu decyduje się na intro do „Me Myself and I”, a Randy prezentuje rewelacyjny lekki, taneczny ruch sceniczny mimo pokaźnej postury.  „Tell Me More and More and Then Some…” śpiewa Ms. Crawford, a potem zagaja, że to jej drugi raz w Polsce (pierwszy był w Gdyni) i jest zafascynowana krajem, a szczególnie serwowanym jej przez organizatorów jedzeniem. „Wielkie ilości wieprzowiny, kiełbasek, kapusty i innych pysznych a niezdrowych rzeczy sprawiły, że przytyłam od wczoraj chyba ze sto kilo!” mówi, ale… „everybody’s talking at me, I don’t hear the word they saying…” już śpiewnie płynie z jej ust do mikrofonu mój ulubiony kawałek z Midnight Cowboy (nie doczekałam się kompozycji Petera Gabriela „Lovetown”, której aranż jest świetną kompilacją ze „Sweet Dreams” Eurythmics, ale nie będę tu przecież narzekać).

Kolejna zmiana klimatu. Publiczność cichnie, a Randy zapowiada piosenkę, która jest bardzo znacząca dla jej wieloletniej przyjaźni z Joe Sample i razem przebytej, muzycznej podróży. „Czy wiecie, że „One Day I’ll Fly Away” została skomponowana specjalnie dla mnie?” – pyta i odlatuje machając ramionami w kierunku fortepianu, aby pocałować kompozytora w czoło. Natychmiast jednak przywołuje do porządku swoje i nasze rozszalałe emocje tanecznym utworem „Last Night at Danceland”, gdzie po raz pierwszy używa scatu jako środka wyrazu, podkreślonego poprzez doskonale zgrane unisono ojca i syna Sample. Po tańcu à la Ginger Rogers pada wyczerpana na krzesło i dalej snuje swoją opowieść „I woke up this morning…”.  Ku mojej radości podkreśla, że oboje z Joe Sample, jako zodiakalne Wodniki, świętowali ostatnio urodziny. Sama jestem Wodnikiem
i przyznaję rację słowom Randy „every day I wake up and think how lucky I am in my life”.

 
„Bardzo zimno w tej Polsce” – stwierdza, odśpiewawszy „This Bitter Earth” z repertuaru Dinah Washington. „Zabrałam futrzane buty, futrzaną czapkę, futrzaną kurtkę, ale zapomniałam o futrzanych rękawiczkach! Dzięki, że jesteście tak cudowną publicznością, to mnie rozgrzewa!” Słuchacze szaleją, a kulminacja właśnie następuje wraz z pierwszymi taktami „Street Life”,utworu, który zapoczątkował współpracę tego duetu w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku (jeszcze z The Crusaders). Fani klaszczą do rytmu, Randy pstryka palcami, a potem „podparta pod boki jak basza” śmieje się głośno, wyraźnie zadowolona z przedstawienia.

Pora na wyciszenie. Nastrojowa i przejmująca „Almaz” poruszyłaby nawet kamienne serce. Potem hołd złożony przez wokalistkę swojemu wzruszonemu przyjacielowi i mentorowi „the happiness is just The Thing Called Joe” zaśpiewany w dolnych rejestrach, ciemnym altem.
„Rio de Janeiro Blue” w rytmie rumby na bis z popisowym solo fortepianu w dysonansowych akordach jest ostatnim utworem wykonanym przez rewelacyjną, swobodną, dojrzałą i świadomą Randy Crawford  na Jazzie nad Odrą. Trzy kolejne bisy należą wyłącznie do instrumentalnego Joe Sample Trio, a zabawa w synkopy lidera z perkusistą i długie, perkusyjne solo pozwala dopiero teraz pokazać pełny kunszt Douglasa Belote, instrumentalisty, wcześniej grającego doskonale rolę tła dla dwóch jasno świecących gwiazd festiwalu.
Sinusoida wzruszeń. Amplituda emocjonalnych drgnień na najwyższym poziomie. Radość
i niespożyta energia przeplatana liryką, mistrzostwo wykonania, nieprawdopodobnie sugestywna gra aktorska i oczywiście niedosyt, to film, który wyświetlany jest w mojej pamięci dzięki pełnej mistycyzmu muzyce zaprezentowanej przez Randy Crawford i Joe Sample Trio we Wrocławiu.

Trudne zadanie miał Tomasz Tłuczkiewicz zapowiadający zakończenie fantastycznego koncertu i zapraszający na trzy kolejne wydarzenia czekające nas jeszcze tego samego wieczoru.
A były to kolejno koncerty: Kuba Stankiewicz & Maciej Sikała z Sebastianem Frankiewiczem
i Wojciechem Pulcynem, Zbigniew Lewandowski Free Bop Project z gościem specjalnym – Robertem Majewskim, który zastąpił zmarłego niedawno Andrzeja Przybielskiego oraz Funky Groove na… wczesne śniadanie.
Zespół Kuby Stankiewicza wyciszył publiczność rozenergetyzowaną popołudniowym występem gwiazd, przedstawiając bardzo klimatyczne solówki saksofonów Sikały na tle delikatnej sekcji prowadzonej przez najspokojniejszego perkusistę świata – Sebastiana Frankiewicza. Melodyjne kompozycje lidera (między innymi „Mr. L.S.” dedykowany ojcu), piękne unisona fortepianu z sopranem w utworze „Spadek”, delikatne ballady prowadzone głosem tenoru, a także gra Frankiewicza w złożonych podziałach na 7 przyniosła festiwalowym słuchaczom zasłużone ukojenie.

Free Bop Zbigniewa Lewandowskiego postawił nas jednak natychmiast do pionu, od pierwszych taktów podnosząc temperaturę na widowni i malując w nowoczesnych barwach pejzaże wschodu, smyczkiem na basie Macieja Garbowskiego naśladując głos muezina, ożywiając grzechotnika z przeszkadzajek i każąc nam szukać zgubionych wielbłądów w pustynnej zawiei. Sam stroik saksofonu Tomasza Pruchnickiego naśladował odgłosy czających się w ciemności dzikich zwierząt, a harmider piaskowej burzy rozwiązany w harmonijne unisono trąbki z altem przy basowym ostinato był po prostu mistrzowski. Niczego innego po rewelacyjnym Robercie Majewskim się nie spodziewałam i muszę przyznać, że w formule free i jazzu nowoczesnego, w której go dotychczas nie słyszałam, czuje się jak ryba w wodzie. Kunszt i klasa tego wszechstronnego muzyka, którego nowa płyta ukazała się właśnie na rynku, są niezaprzeczalne.

Jakkolwiek nazwać deser podawany po pierwszej w nocy, dla mnie przyjął nazwę Funky Groove. „To państwo jeszcze nie śpicie?!” dziwił się głośno Marek Napiórkowski. Nie wiedzieliśmy co odpowiedzieć, więc zapadła krępująca cisza. Jeśli przecież nawet ktoś zasnął…, to z pewnością zbudziły go już pierwsze dźwięki wydobyte przez jeden z najlepszych polskich składów. „Dobranoc! (tak się chyba powinienem przywitać w trzecim festiwalowym, a czwartym dniu marca?)” kontynuował Napiórkowski przedstawiając Artura Lesickiego, Tomasza Grabowego i Marcina Jahra. Zbytecznie. Wszyscy ich przecież znają! Chłopcy jak z siłowni oczywiście nawet nocą „dawali radę”. Zabrzmiało „Yellow”, kompozycja Lesickiego z pierwszej płyty „Unbelievable Silence”, a następnie kawałek z pierwszego wspólnego krążka w jazzującym rytmie reggae. Napiórkowski wchodził
w erotyczny kontakt z instrumentem, wspólnie z nim przeżywając rozkosze uniesienia, oddziałujące silnie na rozbudzonych już zupełnie słuchaczy. Najpierw unisono dwóch gigantów gitary, dla odróżnienia czerwonej i zielonej, co wspaniale podkreślał inżynier światła, potem wolna ballada z linią melodyczną prowadzoną przez Napa przy harmonicznym podkładzie Artura, wreszcie „Go to Chechua Mountains”  okraszone opowieścią na temat genezy powstania nazwy. Wolny pasaż do płyty „Wolno” i stopniowa zamiana instrumentów na akustyczne (najpierw tylko Lesicki, potem reszta), by zaprezentować przepiękną aranżację „The Long and Winding Road” Paula McCartneya. „A jeśli jeszcze nie dobiegnie nas odgłos chrapania, to zagramy taki przebój, którego nie napisaliśmy i do teraz żałujemy” obiecał Marek Napiórkowski. Delikatnymi flażoletami panowie wprowadzili nas w atmosferę balladowo-pościelową, a nawet wyciskającą łzy wzruszenia charakterystyczne dla gatunku poezji śpiewanej czy romantycznych, sierpniowych nocy przy ognisku, utworem „Time After Time”.  Zaraz jednak przywołali do porządku nas i siebie samych, by z prądem, prawie na rockowo pokłócić się instrumentalnie, okraszając tę swadę sugestywną mimikrą. Mocarze znaleźli nawet siły na podwójny bis.

Koncert zakończył się grubo po drugiej w nocy i nawet samotne przejście podziemnym pasażem nie zmąciło mojego euforycznego nastroju. Cóż dodać? Ten wieczór muzycznych doznań, reprezentatywny dla całości 47.  Festiwalu Jazz nad Odrą we Wrocławiu był niezapomnianym przeżyciem muzycznym, kulturalnym i towarzyskim, za które muzykom i organizatorom serdecznie dziękuję.

GRAżyna Studzińska-Cavour
http://www.linkedin.com/in/studzinska

Foto:http://www.jazznadodra.pl/