Białoruś pogrąża się w kryzysie

Firmy masowo posyłają pracowników na bezpłatne urlopy, ludzie godzinami stoją pod kantorami, by wymienić niewiele już wartą walutę na dolary, a szczęśliwcy, którym się to udało, szturmują sklepy i masowo wykupują to, co na półkach jeszcze pozostało. Białoruś tonie – i nie ma chętnych, którzy wyciągnęliby do niej pomocną dłoń.

 

Ceny zaczęły w niebezpiecznym tempie rosnąć na początku 2011 roku. Gdy głosów niezadowolonego społeczeństwa nie dało się już ignorować, prezydent postanowił na swój własny sposób zawalczyć ze wzrostem cen. Premier Michaił Miasnikowicz zapowiedział, ze państwo wprowadzi ceny regulowane na usługi telefoniczne, jeśli operatorzy z własnej woli nie obniżą cen. Zapowiedział masową wyprzedaż wszelkiego rodzaju produktów rodzimej produkcji po obniżonych cenach oraz zagroził, że jeśli mimo to nie znajdą się na nie nabywcy, rząd wprowadzi cła zaporowe na towary importowane, tak by ich wwożenie do kraju stało się nieopłacalne. Nawet jednak zapowiedź oddania stojących wolno mieszkań osobom oczekującym na przydział mieszkania komunalnego nie powstrzymała zapaści. W sytuacjach kryzysowych Konieczn jest precyzyjnie ustalony plan szybkich i radykalnych działań, który w przypadku Białorusi sprowadził się niestety tylko do jednego punktu – prośby do Rosji o pomoc.

 

Próba zmiany wizerunku

Łukaszenka próbuje nieudolnie gasić pożar, który sam wywołał. Po wygranych w grudniu 2010 roku wyborach prezydenckich ochoczo zabrał się do spełniania swych ekonomicznie absurdalnych obietnic wyborczych. W krótkim okresie podniesione zostały płace i świadczenia socjalne – aby to osiągnąć, drukowano niemające pokrycia ruble. Jednocześnie w istotny sposób poszła w górę cena sprowadzanych z Rosji ropy i gazu, na co budżet zupełnie nie był przygotowany. Mińsk mógłby uzyskać pewną pomoc od Międzynarodowego Funduszu Walutowego, ale Zachód patrzy z dezaprobatą na procesy opozycjonistów, którzy za udział w demonstracjach przeciw sfałszowanym wyborom skazywani są na kary więzienia (kontrkandydat Łukaszenki, Andriej Sannikau, został skazany na 5,5 roku ciężkiego łagru). Procesy są sfingowane, okoliczności przedstawione w aktach oskarżenia nie znajdują pokrycia w faktach, działania sądu i prokuratury naruszają prawa człowieka. To wszystko spowodowało, że 12 maja Parlament Europejski wezwał państwa członkowskie do nałożenia sankcji gospodarczych na Białoruś. Europosłowie przyjęli ponadto rezolucję, w której wzywają Mińsk do uwolnienia opozycjonistów zatrzymanych w grudniu zeszłego roku oraz do zaprzestania prześladowania opozycji i mediów. Takie groźby sieją postrach w Mińsku, choć jednocześnie prezydent wie, że jak dotychczas kraje Unii nie osiągnęły porozumienia w kwestii nałożenia sankcji.

Dobre relacje z krajami europejskimi są teraz Białorusi potrzebne jak nigdy. Rosja nie zgodziła się na udzielenie kredytu w żądanej kwocie 6 mld dolarów – przystała na kwotę dwukrotnie mniejszą i to w transzach do 2013 roku. Aby przypodobać się szanującej prawa człowieka Europie, Łukaszenka złagodził kurs wobec opozycji. 20 maja wyroki usłyszeli kontrkandydaci Łukaszenki w grudniowych wyborach, Uładzimir Niaklajeu i Wital Rymaszewski – 2 lata w zawieszeniu na dwa lata za udział w nielegalnym zgromadzeniu i zakłócanie porządku publicznego. Łukaszenka za wszelka cenę potrzebuje natychmiast zmienić swój wizerunek w oczach europejskich decydentów. Zawiódł go Putin, który miał przywieźć do Mińska obietnicę szybkich kredytów, więc nie pozostaje nic innego, jak próba pokazania zachodnim rządom innego oblicza Białorusi. Prawdopodobnie te jednak nie dadzą się przekonać. Poza tym doskonale zdają sobie sprawę, że Białoruś nie umiałaby nawet pożyczonych pieniędzy odpowiednio wykorzystać. Jak dotychczas nie powstał bowiem żaden spójny plan wyjścia z kryzysu. Pieniądze zostałyby po prostu „przejedzone”, przeznaczone na bieżące, pilne wydatki. Europa nie jest zainteresowana wrzucaniem pieniędzy do studni bez dna.

Ne dość, że dna nie widać, to i majątku na Białorusi jest coraz mniej. W zamian za szybką (choć i tak niewystarczającą) pomoc, obecny w Mińsku Putin zażądał jak najszybszej prywatyzacji majątku za ponad 3 mld dolarów. Wykupieniem firm są zainteresowane podmioty rosyjskie – i choć szczegóły nie zostały podane, wiadomo, że prywatyzacja odbędzie się na warunkach narzuconych przez Rosjan. Oferta Rosji jest dla Białorusi bardzo niekorzystna – w zamian za rozłożoną na raty pożyczkę będzie musiała pozbyć się majątku za kwotę porównywalną z sumą udzielonej pomocy. Nie bezzasadnie w Mińsku pisze się i mówi, że realna staje się groźba, iż Białoruś stanie się tylko i wyłącznie rosyjskim satelitą, bo nie będzie już potrafiła samodzielnie funkcjonować.

 

Pętla zaciska się

Moskwa metodą konsekwentnych kroków coraz bardziej uzależnia od siebie Białoruś. Najpierw kontrolę nad strategicznymi przedsiębiorstwami przejmą rosyjskie firmy. Później rząd białoruski – pod rygorem odmowy wypłaty kolejnych transz lub ich zmniejszenia – będzie musiał obrać jeszcze bardziej pro-moskiewską orientację. Inna kwestia, że w obliczu coraz bardziej nieudolnej i poddańczej polityki Łukaszenki, jego notowania – nawet wśród dotychczasowych wiernych zwolenników – maleją. Nawet oni odnoszą wrażenie, że Łukaszenka jest kiepskim menadżerem, swą biernością oraz brakiem zdolności – w kwestiach szeroko rozumianej gospodarki i polityki finansowej – doprowadzi kraj do ruiny. Tą ruiną może nawet już Rosja nie będzie zainteresowana, bo w międzyczasie wyciśnie z Białorusi wszystko, co przedstawia jakąkolwiek wartość. Scenariusz taki jest niestety prawdopodobny. Obywatele nie wierzą politykom, co akurat w przypadku białoruskiego społeczeństwa nie jest nowością. Martwi jednak bardzo gwałtowny spadek zaufania do instytucji państwowych. Wymiana waluty na dolara, który w każdym miejscu na ziemi przedstawia pewną wartość, to tylko jeden z przykładów braku wiary w to, co białoruskie.

Kryzys na Białorusi nie powinien być dla nikogo zaskoczeniem. Niezależni białoruscy ekonomiści przepowiadali taką sytuację już od dawna. Ekonomista Leanid Złotnikau powiedział w wywiadzie dla PAP, że problemy, z którymi zmaga się Białoruś nie są nieoczekiwane, lecz wynikają z przyjętego przez nią modelu nakazowego gospodarki, który okazał się fasadowy, gdy zabrakło pożyczek z zewnątrz. Ekspert wskazuje, że co najmniej od połowy poprzedniej dekady konsumpcja przewyższa możliwości gospodarki, a ta funkcjonowała tylko dzięki temu, że „przejadała pozostałości z czasów radzieckich” i dofinansowywanie ze źródeł rosyjskich. Wskazuje także receptę na wyjście z patowej sytuacji: liberalizację gospodarki, stworzenie warunków dla zagranicznych inwestycji oraz bardziej racjonalne zarządzanie, oparte na mechanizmach rynkowych.

 

Chaos na rynku walut

Wydaje się, że szybsze i bardziej zdecydowane kroki Białoruskiego Banku Narodowego (BBN) mogłyby zmniejszyć straty – ten jednak najwyraźniej pogubił się i biernie przyglądał rozwojowi wydarzeń. Dopiero od 24 maja obowiązuje nowy kurs rubla wobec obcych walut. Ten kurs został ustalony na poziomie 4930 rubli za 1 dolara. Wcześniej BBN zezwolił na funkcjonowanie aż trzech kursów: oficjalnego, kursu w kantorach oraz na rynku pozagiełdowym. Niestety, nawet 60-procentowa dewaluacja białoruskiego rubla nie zatrzymała galopującego wzrostu cen – w maju inflacja przekroczyła 20%, do końca roku może wzrosnąć dwukrotnie. Dewaluację ogłoszono w poniedziałek. Następny dzień został w mediach określony jako „czarny wtorek”, ale można by powiedzieć – dzień jak każdy inny, spędzony w kolejkach na stacjach benzynowych czy w sklepie, by kupić cokolwiek za topniejącą w oczach walutę.

Jeśliby jednak wsłuchać się w słowa białoruskich dygnitarzy, dowiemy się, że winnymi kryzysu nie są oni sami, ba, nie mają sobie nic do zarzucenia. Odpowiedzialnymi za zamęt są sami Białorusini (bo wykupują cały wystawiony w sklepach towar) oraz dziennikarze i twórcy „wywrotowych” stron internetowych, którzy sieją panikę i zalecają nieodpowiedzialne zachowania. Strony takie można zamknąć, a ludzi doprowadzić do porządku kilkoma radykalnymi ruchami. W przypływie oświecenia Łukaszenka zasugerował, że uzdrowić gospodarkę może wprowadzenie 50-godzinnego tygodnia pracy i wprowadzenie zasad gospodarki wojennej – de facto pełna reglamentacja.

Obawiam się, że trwający kryzys zniweczy osiągnięcia ruchu obywatelskiego na Białorusi. Teraz ludzi interesuje to, czy w sklepach pojawił się towar, który za upragnione dolary mogą kupić, a nie przejawy łamania praw obywatelskich czy niebezpieczne uleganie Rosji za cenę pozornej pomocy. Szkoda, bo po grudniowych wyborach Białorusini pokazali swą siłę i niezłomność, choć chyba nie zdawali sobie sprawy, że ceną za walkę o sprawiedliwość może być kilkuletnie zesłanie do łagru. Dziś ludzie są przygaszeni, a opozycja już mniej chętna do kontestacji systemu. Europa zaś ma dylemat – zaaplikować zastrzyk pieniędzy , choć postulat respektowania praw człowieka nie jest spełniony, czy tez pozwolić, by Rosja uczyniła na białoruskiej ziemi igrzysko na własnych zasadach. A później martwić się, jak pomóc ludziom, którzy przecież kryzysu nie wywołali, a którzy najbardziej są w jego wyniku pokrzywdzeni. I, jak to na Białorusi bywa, pozostawieni samym sobie.

www.stosunki.pl