Demokracja jako oksymoron
Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to siła.” To cytaty z „1984 roku” Orwella. Za pierwszym razem, jak byłem młody i czytałem to jeszcze w formacie zakazanej bibuły, drukowanej po piwnicach, to nie rozumiałem istoty tych jawnych oksymoronów. Nawet siedząc w środku komuszej wersji „Orwella wcielonego”, jakim był PRL. Byłem więc w samym oku cyklonu ale nie widziałem tych przeinaczeń. A widzę je dzisiaj, ale nie dlatego, że wydoroślałem (a może się postarzałem?) i coś tam więcej zrozumiałem. Ani też nie dlatego, że zgorzkniałem i mam manię prześladowczą każącą mi widzieć wszędzie pazury nowego. Nie, chyba nie. Widzę to dzisiaj, bo tego dzisiaj jest więcej. Tych oksymoronowych fałszerstw, kiedy pojęciom, jak już pisałem, nie tylko zmienia się znaczenia, ale – co już jest mistrzostwem ekwilibrystyki – zmienia się znaczenia na dokładnie odwrotne, niż te, które miały one przed ich dekonstrukcją.
Demokracja: rozbiór
A więc będzie dziś o słowie: demokracja. No, robi ci ono karierę, ale ostatnio można zaobserwować jej progresywny pęd ku nowym znaczeniom. Uwaga – wykluczającym. Ale jednocześnie oksymoronicznym. Zacznijmy od wykluczenia. To wprowadzenie sprzecznego z demokracją podziału dwubiegunowego. Tu już nie ma gadania o subtelnych odmianach lewicy czy prawicy, dialogu, szerokim spektrum poglądów. To stare podziały, nieaktualne. Dziś jesteśmy my i oni. My, to samomianowane elity, które za pomocą różnych zabiegów dbają tylko o utrzymanie się przy władzy. Cała reszta, wraz z celami pośrednimi, podporządkowana jest temu celowi. Nic tu pewnie nowego o władzy nie powiedziałem, bo każdy – polityk – do niej dąży. To warunek konieczny, jak reprodukcja gatunku. Inaczej nie będzie gatunkiem, nawet nie przetrwa.
W tym nowatorskim ujęciu demokracji zawiera się zasada, że demokracja jest wtedy kiedy te elity wygrywają większość, zaś jak przegrywają, nawet w wyniku najbardziej demokratycznych i prawidłowych wyborów – to demokracji nie ma. Zasada ta jest nielogiczna, ale czy oksymorony są logiczne? W poezji spełniają swoją funkcję środków wyrazu artystycznego, zaś w polityce objawiają się zawróceniem znaczeń i zrobieniem z tego cepa na inaczej myślących. Posłużę się tu przykładem: wystąpienie inauguracyjne nowej-starej Przewodniczącej Komisji Europejskiej, pani Ursuli von der Leyen. Ta, stając przed nowo wybranym Europarlamentem powiedziała, że te jej tam stanie jest dowodem na zwycięstwo demokracji. To jasne – wygrała wybory z rąk większości wybranej przez europejski demos. I pewnie tak jest, gdyby się tu Ursula zatrzymała. Ale ta pobrnęła dalej, bo zaraz stwierdziła, że – mimo wygranej – stajemy oto w obliczu zagrożeń ekstremizmami i musimy się pilnować, bo te – grożą rzecz jasna rzeczonej demokracji.
A więc wracamy do punktu wyjścia. Wychodzi bowiem z tego, że gdyby te ekstremizmy uzyskały większość, to demokracji by nie było, gdyż taki wybór zagraża jej samej. Czyli jesteśmy w domu – demokracja jest wtedy jak wygrywają Ursule, zaś jak by miały przegrać, to demokracja byłaby w opałach. Porozbierajmy sobie te treściwe zdania. Zacznijmy od pieca – kto to są ci ekstremiści? No, jasne, to ci co to nie są my. I z prawa, i z lewa. My to balans, złoty środek, kompromis. Ci, to chcą świata albo mocno w lewo, albo mocno w prawo, a my – jako się rzekło – środkiem. Lewica i prawica mają w sobie od groma nieprzekraczalnych sprzeczności. Tyle było z tego powodu konfliktów, ba – wojen nawet! A my środeczkiem, nie musimy mieć tego przeklętego ideolo, bo to, że my mamy rządzić, to wcale nie jest ideologia, dopóki to my jesteśmy u steru. Ona się pojawia przez tych ekstremistów, zaś jeśli my już mamy jakieś ideolo, to to jest pochwała umiaru, rozsądku i lanie oliwy na wzburzone fale polityki, kołysanej przez przestarzały już konflikt lewica-prawica. Prawda, że można się zakochać w takiej gadce?
Balansowanie populizmów
Tiaaa… „Jak się strzyże owieczki, to się im śpiewa bajeczki”. I tak mamy tutaj. Te wszystkie „partie środka” robią sobie jakiś oksymoroniczny, czyli sprzeczny zestaw wartości, a właściwie narracji lewicy i prawicy. I lepią z tego sobie Frankensteina poprawności politycznej, i opychają ludowi, jako gwarant pokoju społecznego. W rzeczywistości, to zestaw różnych kręgli, które noszą na swych głowach, piramida, która wciąż się chwieje, trzeba więc bardziej balansować, by się nie wywaliła, dorzucając do niej i zdejmując coraz to inne części. W związku z tym projekt ten nie jest obliczony na pragmatyzm działań i optymalizację państwa (w tym wypadku – kontynentu), do którego zarządzania suweren głosowaniem wynajął klasę polityczną, tylko skupiamy się na wewnętrznych intrygach, zablokowaniu ruchu aspirujących do elit i opowiadaniu bajek strzyżonym owieczkom. Że to wszystko od nich, dla nich i poprzez nich się dzieje.
Bo do tej pory królowało pojęcie „populistów”. Obelga, która de facto często określa to, że ktoś jest… popularny. Tak, to zarzut w ustach demokratów. Do tej pory był to wytyk w kierunku prawicy i zajmiemy się tym kontekstem. Wedle „demokratów”, populista to taki gość lub ruch, który – uwaga! – wsłuchuje się w głos ludu (zazwyczaj prostego i nie radzącego sobie z nowym), pozyskuje tym – cham jeden – fałszywą popularność i jest z definicji przeciwny elitom oraz instytucjom demokratycznym. Do tych ostatnich jeszcze wrócimy – teraz elity. Toż taki „zarzut”, to już powiedzenie wprost w czym rzecz: chodzi o to, żeby elity zostały tam gdzie są i w składzie, jakim są. A co to za zarzut „demokratyczny”, że istnieją jakieś siły, które chcą przejąć władzę? To nie jest żaden grzech, tylko istota polityki i nie ma co się tu obrażać.
Tak – populiści, niech już ich tak nazwiemy – chcą by stare elity odeszły i to, że chcą one się bronić to też oczywiste, ale czemu z tego robić zaraz zagadnienie? Widać, że taka postawa – elit – mówi ludowi wprost: dajcie nam sobą rządzić, bo przyjdą inni i jeszcze wsłuchani w wasz głos, narobią wam wody w mózgu. Aż chce się powiedzieć – a to nasza wyłączność. Stąd te parcie na monopol, z którego nie zwalniają, jak widać, wyniki wyborów, gdy będą demokratycznie błędne.
Ale pojawił się już populizm nie prawicowy. Elitarne centrum już i na lewicy widzi – co za spostrzegawczość – populistów po lewej stronie. Przecież, tak definiowany, jak powyżej, populizm to musi być domena lewaków. Że tam słuchają ludu – oni mu w głowach tak mieszają, że mówią jak ten głos ma brzmieć. Instytucje demokracji to dla lewicy tylko dobra do przejęcia, przedmiot marszu, gdzie po osiągnięciu celu rozsiadamy się w niewybieralnych instytucjach, by w procesie zaprzeczającym podstawom kontroli demokratycznej rządzić stadkiem baranich wyborców. Ale przecież elity czerpią pełnymi garściami z tego rodzaju populizmu. Po to mu są te importowane z lewej strony hasła. A to prowadzi do nieciekawego zjawiska.
Jest jak u Macrona. Ok, można sobie hasać po środeczku, podpylać od lewico-prawicy różne taktyczne i tymczasowe zestawy decyzji balansujących władzę. Ale jak przyjdzie co do czego, a czasy się rozgrzewają przemożnością postaw społecznych, kołysanych bujaniem ideologicznymi wrzutkami, to się okazuje, że po środku nie ma nic. Jak we Francji wyszło, że nie ma mowy o samodzielnym rządzeniu dekretami i „środkowy” prezydent znalazł się w obliczu konieczność aliansów z ekstremizmem, który sam krytykował. I trzeba było pójść do Canossy. I układać się z jawnymi komunistami i to na poziomie stalinowskim. Wiadomo – może być tak, że Macrony zyskają jako umiarkowani w tym zestawie, ale… co z Francją? Cóż – w wypadku Francji parlament może właściwie prezydentowi nagwizdać i raczej się będzie zużywał, ale co będzie, a tak się kroi, jak komuniści nie wejdą do rządu, tylko będą głosowaniami puszczać tylko inicjatywy… no właśnie, kogo?
I tak się kończy takie rumakowanie – demokraci najpierw podkradają lewicy hasełka, sprzedają je jako swoje, nie idzie im, a więc lud zaczyna przesuwać swe nadzieje ku źródłu tych idei, czyli wybiera… ekstremistów. Lewackich populistów. Czyli wychodzi, że taktycznie da się to jakoś ograć, zaś strategicznie, to szkoda – jeszcze – Francji.
U nas jest jeszcze bardziej. U nas prezydent słaby, konstytucja mętna i odsyłająca do ustaw, a te co zmiana władzy, to bujają Polską od ściany do ściany. Wiadomo – rządzi premier, ale u nas centrum wygląda inaczej. Ono już sobie kupiło cały elektorat lewicowy. Samej lewicy zostały tylko superekstrema, Jachiry i Wielgusy, polityczne performerki, które – jak ostre sosy u Prusa, podniecać mogą nie tyle stare, ale zepsute żołądki. I zobaczcie – ileż tu wersji ustrojowych, a demokracja jedna. Ta vonderleyenowska. A więc potwierdza się teza – żadne tam prawo lewo, demokratyczne wartości. Jak my rządzimy to jest demokracja, choćbyśmy mieli pakt z diabłem, z wyjątkiem – na razie – prawicy. Jak nie rządzimy to demokracji nie ma, bez względu na lokalną sytuację w danym kraju.
Uzurpatorzy demokracji
O tym co jest demokracją i kto jest demokratą decydują… depozytariusze demokracji, czyli jej uzurpatorzy. To przypomina znaną definicję antysemityzmu, kiedy o tym kto jest zaliczany do antysemitów decydują Żydzi. A właściwie zinstytucjonalizowane formy rozdawania etykiet i przywilejów, częściej – ostracyzmu. I tyle tych ustrojowych postaci, w każdym kraju, a tu demokracja jedna. Zaś tę różnorodność jest w stanie zdetektować jedynie rządząca elita, wrzucić tę tęczę możliwości do jednego wora, zaś innych z niego wyrzucać. Nie wyrzucić, tylko wyrzucać. Każdy ma się pilnować, że proces przeglądu poprawności jest ciągły i wystarczy tylko zejść z krętej ścieżki a strażnik demokracji zacznie strzelać. A jako że demokracji stosowanej ścieżki kręte są, to trzeba się wciąż przypatrywać w obroty ciał politycznych i na tym schodzi rządzenie.
Były jeszcze niedawno czasy, gdy mieliśmy przymiotnikowe demokracje, czyli jej rodzaje. O socjalistycznej demokracji wspominać nie wypada. Dla jednych to dinozaury polityki, dla drugich – zbyt duża trauma, dla trzecich – resentyment, kiedy się dobrze (bo młodo chyba) żyło. Ale ostatnio królowała demokracja liberalna. Też mocno oksymoryczna, bo przecie każdy porządny, czyli prawdziwy liberał, wielbiący jednostkę i jej prawa, zżymałby się na rządy w sumie kolektywistycznej większości. Ale nich jej tam będzie. To był fetysz ostatnich lat, głównie z powodów wzrostu gospodarczego. Liberałowie, ci prawdziwi, realizowali się głównie w gospodarce, lud demokratyczny zaś głosował na pracodawców. Układ był stale rosnąca w górę spiralą napędzającego się dobrobytu, aż lewica zrozumiała przeczuwaną przez Marksa ewidentnie maksymę, że najszybszą drogą do wprowadzenia socjalizmu jest demokracja. I ta zaczęła przegłosowywać mniej liczny liberalizm. Liberałowie więc musieli się jakoś do tego odnieść i zaczęli się… demokratyzować. Czyli popadać w socjalizm. I tak już zostało.
I taką mamy teraz demokrację. Tak toto przezwali, ale szczelnie jak widać. Jak jest bez przymiotnika to już jedyna taka jest. Reszta to populiści, lub dokładniej: faszyści, czyli podzbiór mylnie określany jako prawicowy. Nie wiem dlaczego właśnie faszyzm został uznany za prawicowy. Pewnie to jeszcze z czasów II wojny Światowej. Związki Stalina i Hitlera, głównie ideologiczne, były tak duże, że trzeba się było odróżnić od niespodziewanego wroga w 1941 roku, kiedy był najlepszym „lodołamaczem” zachodniej Europy, paputczykiem używanym do rewolucyjnego fermentu wojennego. No, bo przecież apoteoza państwa jaką jest w sumie faszyzm to raczej domena włoskiej wersji ustrojowej, która ma mało wspólnego z prawicą. Językowo świadczy o tym choćby to, że kiedy Mussolini wrócił do władzy po przewrocie, to nazwał swe państwo Włoską Republiką Socjalną. Tu z tym faszyzmem też mamy naabarot, jak z tą demokracją, ale wróćmy do podziału świata na my-wy.
Kryteria demokratyczności
Mamy przecież i Ursulę demokratyczną, mieliśmy – to były czasy – i u nas „demokratyczną opozycję”, zaś przeciwko Trumpowi stają „demokratyczni kandydaci”. To, żeby się załapać na demokratę wcale nie oznacza, jak już wiemy, że trzeba wygrać wybory, nawet – zgromadzić większość. Co więc trzeba? Dlaczego taki PiS, który dwa razy z rzędu, w wyniku wygranych wyborów, rządził Polską nie był demokratyczny? Popatrzmy się na zarzuty.
Pierwszy to był taki, że „nie trzyma się demokratycznych procedur”, stąd ten, upadły już ruch, na obronę Konstytucji. Państwo tego pewnie nie pamiętają, jak toto czytali na głos w tramwajach, dzieciom do snu, aktorzy zaś w roli chóru greckiego intonowali recytatywy artykułów ustawy zasadniczej. Kurcze, że ja na coś takiego nie trafiłem, tak doczekać do końca, do takiego powiedzmy rozdziału XIII, dajmy na to Art. 241 ust. 7: „Obowiązujące w dniu wejścia w życie Konstytucji akty prawa miejscowego oraz przepisy gminne stają się aktami prawa miejscowego w rozumieniu art. 87 ust. 2 Konstytucji”. To musiało by być niezłe przeżycie, dla dziecka czy widza teatru. No, ale ponoć jak mówią nienawistni, PiS nie łamał prawa, tylko je naginał, zaś co do dzisiejszej polski uśmiechniętej to konstytucjonaliści, albo bełkoczą, albo nabierają (czystej) wody w usta. Ale to Polska Tuska robi w tym kontekście za demokratów.
Kolejny zarzut, wiem, że się Państwo obśmiejecie, to było, że PiS niszczy instytucje. Tu powróćmy na chwilę do roli instytucji w kiedyś liberalnej demokracji. Ten jej rodzaj już antycypował zamiary elit, które uważały, że całą zabawę może popsuć przypadkowy naród i na staży ciągłości steru nawy państwowej pozostawiły instytucje demokracji. Te zaraz się przekształciły w synekury nieweryfikowalnej i kooptacyjnej władzy, gdyż pozbawione waloru trójpodziału władzy (większość bierze i tak wszystkie trzy, o czym zaraz) stały się wyalienowanym zaprzeczeniem woli suwerena, za to twardą kotwicą monopolu elit. I nie dziwota, że PiS, a tak on postrzegał ten problem, za takie instytucje się zabrał. Tyle, że popełnił ten błąd, iż uważał, że jak obsadzi stare instytucje swoimi, to się wszystko zmieni. Nie, zmieniły się tylko stołki, nie system, zaś lud nie zauważył żadnej różnicy.
Mówiłem, że się będziecie śmiać z tego zarzutu, bo PiS jakoś tam z instytucjami jechał po bandzie. Za to nowa władzuchna to już bez krępacji. Rozwalenie silnymi ludźmi telewizji publicznej to nie tylko wymiana stołków, ale zagłada tej instytucji. Atak na KRS, Prokuraturę Krajową, Sąd Najwyższy – gdyby to robił PiS za swoich czasów, to by Jurova z Brukseli chyba musiała rozbić sobie namiocik w Alejach pod KPRM-em. A tu – nic. Ale to nowe robią za bezprzemiotnikową, a więc bezalternatywną władzę.
Trzeci zarzut co do niedemokratyczności PiS-u to słynna sprawa praworządności. Dla wszystkich co mają „dobry wzrok i słuch” nie powinno rodzić wątpliwości, że cała sprawa z brukselską „praworządnością” to był humbug, obliczony na nękanie PiS-u aż do utraty władzy. Ten eksperyment udał się na tyle, że obecnie pani Ursula ogłosiła na swym expose, że reguła praworządności będzie złotą zasadą uwzględnianą priorytetowo przy przydziale środków unijnych. Spodobało się tak mieć taki gumowy regulacyjnie bat na każdego członka. Praworządność definiuje się jako zachowanie trójpodziału władzy, tu – jako się rzekło – i PiS miał za koszulą, ale i nowi ich przebili na wskroś.
Pastuchy Monteskiusza i tarcza Ursuli
Trójpodział władzy to trzech pastuchów, którzy trzymają na sznurach systemu pod kontrolą byka władzy. Jeden z tyłu, dwóch po bokach i bydle musi iść w nakazaną stronę. Jak któryś z pastuchów przeciągnie w swoją stronę, a drugi popuści, to byk zboczy. Najgorzej, że najbardziej ciągnie wiatr większości. Po dwóch kadencyjnych obrotach, przynajmniej w polskiej konstytucji, wszystkimi trzema pastuchami rządzi już większość. Wtedy byk zawraca i nie idzie do przodu, tylko do zagrody patronów większości. PiS z tego też korzystał, choć mógł więcej, wszak miał z prezydentem całkowity monopol do 2019 roku. Teraz Tuski nie mają prezydenta i muszą się jakoś obejść ze smakiem, no chyba, że będą stosować prawo, tak jak je będą (chcieli?) rozumieć.
Tak, że – jak widać – nie ma się tu co pultać, że PiS nie był demokratyczny, zaś my owszem. Figę prawda. No, chyba, że – i tu wracamy znowu do źródeł – uznamy, że demokracja jest tylko wtedy jak to my rządzimy. To wtedy tak, ale to trzeba powiedzieć wprost. Również swemu suwerenowi. Nie ma się co wstydzić. On zrozumie taką definicję demokracji, bo tak samo ją traktuje. Mamy rządzić nad pastuchami. Pojawił się ciekawy fenomen, na który wskazał szef pracowni IBRiS. Ten z wyników wyborów wysnuł wniosek, że PiS stracił władzę przez wyborców, którzy bardziej niż to, że PiS dał Polakom więcej kasy, cenił swoje przekonanie, że tę (ich!) kasę dostał pisowski plebs. A na to nie ma (również demokratycznej) zgody. To nasza, bida wersja polskiej „elity na kredyt.” I takim to można powiedzieć, że demokracja to jest wtedy jak my (czyli wy) wygramy. Śmiało więc.
Kolejny raz wróćmy do pani Ursuli z tą jej demokracją. Ta w swym wystąpieniu zapowiedziała powołanie Tarczy Demokratycznej. Znowu więc mamy tarczę, to chyba jakiś polski import z czasów kowida. Co będzie onaż robić, tarcza ta? Ano bronić Europy przed zewnętrznymi aktami dezinformacji i agentami wpływu Putina. No, to też demokracja przedefiniowana. Bo tam w tej definicji to była chyba też i wolność słowa, a więc mamy kolejny oksymoronowy fikołek: w obronie wolności słowa będziemy je (rzecz jasna odpowiedzialnie) ograniczać. Młotkiem rozbijającym zaś wszelkie próby będzie oskarżanie o Putinowski onucyzm. Znowu dystrybuowany bez żadnych zasad, zaś za to z pełną surowością nieweryfikowalnych elit. Pomoże w tym europejska policja, która zaraz będzie dowolnie sobie szaleć z (europejskimi rzecz jasna) nakazami aresztowania za transgraniczne przestępstwo fejknewsowania. I ktoś mi powie, że demokracja nie nabiera innych, całkowicie hermetycznych znaczeń? Z łagodzenia w kompromisie sporów zostaje ekstremum – my i oni. A właściwie: my albo oni. My, jako, że nie jesteśmy (chyba?) nimi, to demokratyczni być nie możemy. Jakby – i tu herezja mam nadzieję, że nie wyłącznie moja – demokracja była jakimś bożkiem, wiecznie żyjącym wśród ludu, do końca świata. Albo ludu, albo świata.
Bo już na pewno nie elit.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.