No ale na całe szczęście, coś takiego po głowach naszych się nie kołacze, a Ci ktόrzy się tym zajmują i przejmują, są w tak drastycznej mniejszości, że instytucja demokracji o ktόrą przecież tak bardzo walczymy, pozwala nam na zupełne ignorowanie fenomenu. Zresztą co tu jest do lubienia czy nie lubienia, nie głosujemy i to jest fakt.
A ponieważ ponad 74% populacji ma w nosie głosowanie, politykę jej wybrańcόw i to kto nami rządzi, stąd wniosek będący oczywistą oczywistością: my mamy rację, nie oni. My ktόrym to wisi, my ktόrym to dynda, my ktόrym to lata, my ktόrych nikt do tego nie namόwi.
Kalkulacja, jakkolwiek wredna jest mniej więcej taka: to, czy pόjdę głosować czy nie, ani niczego w moim życiu nie zmieni, ani niczego mi nie przysporzy, ani tak, ani owak a przynajmniej uniknę wstydu i mitręgi wałęsania się po jakichś wyborach. Politycy zresztą zrobią i tak jak zechcą, czy jak im kto powie, że mają właśnie chcieć, a ja ani oddawaniem głosu ani dawaniem tegoż i tak wpływu na nic nie mam. I mieć pewnie nie chcę, skoro nic w tym celu nie uczynię.
Medialnicy udają czasem, że się tym frasują i opowiadają coś o społeczeństwie obywatelskim. Da się nawet usłyszeć dumę z tego, że ktoś jest obywatelem. Rzadziej, że ktoś czuje się z tego powodu dumny no chyba że jest się „dumnym obywatelem amerykańskim” a to proszę bardzo przy rόżnych okazjach para patriotycznych takie coś można usłyszeć. Czy to poczucie dumy dotyczy tylko tych ktόrzy głosują, tego nie udało się jeszcze nikomu ustalić, bardziej natomiast prawdopodobnie wygląda wersja zwana „zaangażowaniem kibica”. Polega to na tym, że osobnik taki sam udziału w zawodach nie bierze, ale bardzo emocjonuje się tym, że ktoś to robi a czasem nawet wydaje mu się, że on czy ona, czyli όw kibic właśnie, sam lepiej by zagrał od zawodowca. Stąd więc winnemu są wtedy zawsze sędziowie, zwani „kaloszami”.
W Ameryce wymyślono także coś takiego: „nie głosowałeś, nie powinieneś teraz narzekać”. W takiej bardzo odległej od rzeczy samej translacji językowej domyślnej (ale niedopowiedzianej), mogło by to ewentualnie oznaczać: „głosowałeś, no to masz prawo do narzekań”. Albo może nawet tak: „głosowałeś, to morda w kubeł, bo sam żeś tego chciał głupcze”. Jak by więc tego nie wykręcać, zawsze jesteśmy w tym samym punkcie: nie głosować – to bardzo źle, głosować – to też jakby niedobrze. Co robić?
Otόż w tak zwanym społeczeństwie obywatelskim (to jest takim, gdzie obywatele troszczą się o swoje państwo – w domyśle, nie jest im obojętny rόwnież los innych wspόłobywateli), PRAWO GŁOSOWANIA traktowane jest tak, jak prawo do wolności, rόwności wobec prawa, a nawet prawo do szczęścia! W społeczeństwie obywatelskim, jego członkowie obu płci, mają i dbają o szereg innych ważnych praw, wprawdzie nie tyle nakazanych prawem ile będących bądź spadkiem kulturowym społeczeństwa w ktόrym żyją, bądź ich prawem naturalnym, szanowanym powszechnie.
Co zatem mόgłby powiedzieć przybysz z Marsa, ktόry zapytany by został co sądzi o frekwencji wyborczej w Chicago AD 2010? Gdyby był dyplomatą, odpowiedział by dokładnie tak, jak to codziennie słyszymy z rόżnych złotoustych źrόdeł władzy w naszym kraju. Załόżmy na chwilę, że taki przybysz z Marsa nie potrafi niczego wyrazić inaczej, jak poprzez nazwanie rzeczy po imieniu. Powiedziałby pewnie tak: ta wasza za przeproszeniem demokracja, to jakiś niesamowicie kulawy pomysł, nieskończenie za każdym razem spaprany a tak zwani obywatele, to doprawdy najlichsza zgraja maruderόw, ktόrym nie chce się ani po sobie pozamiatać ani dla siebie o coś zadbać. A na dodatek wszystkiego, wszystkie te jak najmarniejsze obyczaje, przenoszą na swoje Bogu ducha winne dzieci.
Jest jeszcze na podorędziu tak zwana „hipoteza apatyczna”, tłumacząca zachowania społeczne w czasie wyborόw. Jest oczywiste, że sama hipoteza apatyczna być nie może, bo nie jest uosobieniem czegokolwiek. Kiedy społeczeństwo staje się apatyczne, jego reakcje charakteryzują się brakiem uczestnictwa, zaniechaniem, obniżeniem poziomu wrażliwości, odgradzaniem się od rzeczywistości, obniżeniem witalności oraz rozwijaniem endemicznej niechęci (a nawet wrogości) do innych. Społeczeństwo takie nie może się rozwijać natomiast bardzo szybko pojawiają się odznaki cofania w rozwoju. Pojawia się się silnie tłumiony strach, przed czymś nieznanym i wtedy quasi-wyzwoleniem jest każda okazja, ktόra pozwala nam się bać z powodu zagrożenia podpowiadanego i bliższego znanym nam wyobrażeniom.
Niektόre dinosaury usiłują nawiązywać do tradycyjnych form organizowania się społeczeństw wokόł silnej osobowości, ktόrej przypisuje się cechy charyzmatyczne, o dużych zdolnościach przekonywania, komunikowania się z tak zwanym „tłumem”. Mamy wtedy do czynienia z przywόdztwem. Otόż bieda z przywόdztwem polega na tym, że jest w sposόb naturalny sprzeczna z istotą demokracji. No chyba, że mamy demokrację z jakimś zręcznie dobranym przymiotnikiem wtedy i demokracja ocaleje i jej rozwόj może być nawet zapewniony. Istotą demokracji wyposażonej w sprawnego przywόdcę, jest dynamiczny wzrost gospodarczy i w pozostałych dziedzinach. O dziwo, społeczeństwo pod takim przywόdztwem wcale nie musi być apatyczne, wręcz przeciwnie – złośliwi dodają, że społeczeństwo czerpie wtedy wzόr z wodza. Frekwencja w wyborach nie jest wtedy problemem, ponieważ obywatele, prześcigają się w tym akcie uczestniczenia w procesie dynamicznego wzrostu, z ktόrym się utożsamiają.
Malkontenci zauważają jednak, że nie lubią kiedy ktoś im mόwi co trzeba robić, bo sami wiedzą to dobrze. Problem w tym, że oni sami nie biorą w tym udziału, choć doskonale wiedzą, że bez nich – nic się nie powiedzie.
Kiedyś nie tak dawno temu (w rόżnych miejscach i pod zupełnie rόżnym oflagowaniem), porwano się na namawianie obywateli do poczucia odpowiedzialności za kraj, prόbowano pobudzić ambicje. Pomysł zapewne świetny, przede wszystkim na koszt własny wyborcόw i jakże obiecujący. Kiedy już wypaliły się wszystkie podłożone ładunki rozpalające ambicje, okazało się, że bez podtrzymywania płomienia z zewnątrz, ogień zwyczajnie gaśnie.
Ktόryś z amerykańskich prezydentόw miał powiedzieć, że: „można bardzo wielu oszukać na krόtko albo tylko niewielu na dłużej”. Coś w tym jest, ale kto by się tam przejmował, tym co gadali byli amerykańscy prezydenci. Nawet Ci, ktόrzy mieli rację. A zwłaszcza oni.
Przypisy:
Politycy od samego początku do ostatniego końca walczą pijarem. Pokazują się gdzie się tylko da, gdzie tylko możliwe jest, że ich zobaczymy. My wyborcy, mamy tylko jedną szansę na to, żeby Ci ktόrych wybieramy nas w ogόle zauważyli. Ta szansa na zrobienie sobie (to jest wyborcom) silnego pijaru, polega na udziale w głosowaniu. Tak dla rόwnowagi w przyrodzie. Czy za to co dla nas robią, nie powinniśmy się im zrewanżować głosując: za (tym czego sobie życzymy) albo przeciw (tym, ktόrych mamy dosyć). To naprawdę powiadam wam, tylko to, ma dzisiaj jeszcze jakąś wartość. Dopiero byłby wypas.
Marcisz Bielski