

Dlaczego wygrał Karol NAWROCKI?
Michał KŁOSOWSKI
Wynik wyborów prezydenckich w Polsce nie jest zwykłym rozstrzygnięciem politycznym. To coś więcej: społeczna sejsmografia, która ujawnia głębokie pęknięcie przebiegające nie między partiami, lecz między klasami.
Bunt mas, starcie klas
Minione wybory prezydenckie w Polsce to były wybory, w których zmierzyły się nie tyle programy, ile dwie wizje Polski: Polska ludowa i Polska elit. I to właśnie w tym starciu ujawniła się prawdziwa stawka — mandat do rządzenia i statu umowy społecznej. Bo, że jest to żółta kartka wystawiona tym, którzy reprezentowali system, nikt chyba nie ma złudzeń.
W ostatnich latach narastało bowiem wrażenie, że elity polityczne, medialne i gospodarcze funkcjonują w oderwaniu od realnych problemów zwykłych obywateli. Retoryka o europejskich wartościach, zielonej transformacji, konieczności „modernizacji” Polski była często niezrozumiała dla tych, którzy wciąż walczą o przetrwanie, o godność pracy, o równość szans a także o to, żeby Zachód po prostu dogonić, pozbywszy się kompleksów i złudzeń, że jest to coś jakościowo lepszego, niż kraj nad Wisłą. Ci ludzie właśnie poczuli, że zostali opuszczeni – i to oni postanowili w tych wyborach przemówić najgłośniej. Pokazała to już pierwsza tura. elektorat zmęczenia wyniósł prawie 40%.
W tych wyborach prezydenckich doszło też do klasycznego starcia: centrum kontra peryferie, wielkie miasta kontra prowincja, beneficjenci transformacji kontra jej ofiary. Kandydaci i środowiska utożsamiane z elitami mogły liczyć na poparcie dobrze wykształconych, wielkomiejskich wyborców, zorientowanych na Zachód i symbolicznie odseparowanych od „reszty kraju”. Tymczasem druga Polska, ta „nieopowiedziana”, „niedoreprezentowana”, „przemilczana” odpowiedziała mobilizacją, gniewem i nadzieją na zmianę stawiając na kandydatów, którzy reprezentowali zgoła inne niż „warszawka” wartości. Nawet jeśli ich przeszłość była tym, co miało być ich największym obciążeniem. Historia od chuligana do męża stan okazała się jednak wygraną,.
To nie był po prostu wybór osoby na najwyższy urząd w państwie. To był akt buntu. Kolejny, wobec kolejnej władzy. Akt niezgody na to, by mandatem do rządzenia posługiwały się elity, które – w odbiorze społecznych dołów – utraciły z nim jakikolwiek związek. Wyborcy powiedzieli „dość” nie tylko konkretnym twarzom, ale całemu modelowi sprawowania władzy, który ignorował społeczne napięcia, uciszał głosy sprzeciwu i tworzył wrażenie zamkniętego systemu bez alternatywy: medialnego, politycznego, społecznego. Polacy nie chcą być rządzeni przez „warszawskie salony” i taka jest prawda, niezależnie od tego, kto na tychże salonach zasiada.
W tym sensie wybory prezydenckie 2025 roku są kontynuacją większego trendu, który obserwujemy globalnie — od Brexitu po wybory Donalda Trumpa, od protestów Żółtych Kamizelek po sukcesy populistów w Europie czy erozję zaufania do międzynarodowych instytucji. To ten sam mechanizm: bunt przeciwko klasie zarządzającej, która utraciła kontakt z rzeczywistością, pełna wiary we własną nieomylność złamała społeczny kontrakt. I to nie jest koniec tej historii – to dopiero jej nowy rozdział.
Michał Kłosowski
Źródło: Wszystko co najważniejsze • Referencyjne opinie, poważne rozmowy, dyskusje o tym, co najważniejsze.