Ego Kasperowicz

Ranek rzeczywiście zaczynam od zielonej herbaty, niestety tutaj nie smakuje zgodnie z powinnością – podobnie jak wszystko inne – do tego jest droższa niż powinna i, co najgorsze, nie mam odpowiedniego towarzystwa do delektowania się jej smakiem, nawet tym identycznym z naturalnym. Dobrze przynajmniej, że dzieci kupiły sobie plejstejszyn, więc mam tu zabijanie na śniadanie, ale przynajmniej cała kuchnia tylko dla mnie i nie widzę już błąkających się, mało pociesznych pociech z miną z cyklu: tatusiu, nudzi mi się, kurwa mać. Zapomniałem dodać, dzieci grzeszą znajomością interpunkcji i znają dużo ozdobników. Są również niereformowalne sposobem watahy starych koni pomimo tego, iż szczęśliwie reforma szkolnictwa ich ominęła. Nadaremno. Mieli szansę nauczyć się więcej. Czasem mam wrażenie, że równie dobrze mógłbym sobie pogadać o sensie życia z kartonem mleka. Nie od dziś przecież wiadomo, produkty UcHaTe nigdy nie słuchają tego, co się do nich mówi. Powinienem się chyba od nich intensywnie uczyć, bo ja taki wiecznie nie zaadaptowany, nabijam sobie pamięć byle słowem zamiast być wolnym od opinii oraz sterty zaszłości. Po co rozmawiać o sensie życia, gdy można zabić potwora gołymi rękami(?). Można mu głowę urwać, złamać kręgosłup, przestawić szczękę, zbroczyć się jego krwią… Smerfastycznie! Dawniej patroszyło się kurczaki i skórowało króliki, więc chyba nie ma powodu do panikowania, póki co(?). Wyłącznie ja łażę nie wyżyty od rana i jeszcze nożem w kuchni się bawię. Po kilku miesiącach spędzonych tutaj radziłbym zacząć się mnie bać. Bo zupa była za słona! I zdawało mi się, że jeden potwór się w niej jeszcze rusza.


Śniadanie trwa u mnie albo piętnaście wyjątkowo szybkich minut, kiedy pracuje na rano lub trochę dłużej, jeśli ranek mnie nie pogania i bezczelnie mogę tracić czas na spokój. Zazwyczaj jest syte, bez delektowania się, bo nie ma czym. Przygotowując dokładnie to samo co tysiące razy wcześniej w identyczny sposób, tutejszo uzyskany smak zawsze będzie gorszy. Zauważyłem, że jedynie masło smakuje tak samo. Czyli typowo dla najtańszego, ocsetowego produktu zbliżonego do masła z dodatkiem oleju, za to kosztuje tutaj tyle, co prawdziwe, polskie osełkowe. Słowo: prawdziwe, jest ostatnimi czasy przedziwnie abstrakcyjne. Tak, jak prawda. Prawdę obecnie dzieli się na tą, którą chcesz usłyszeć oraz tą, która nie jest dźwiękowo przewidziana dla twoich uszu. Prawdziwe produkty natomiast rozgraniczają tutaj na: naturalne, bioaktywne, tudzież organiczne. Ma się to nijak do mojego jadłospisu generalnie i ściśle uzależnionego od aktualnie dostępnej promocji albo szczęścia przy półce z produktami o zredukowanych cenach. O wcześniej zaplanowanej liście zakupów nie ma co marzyć. Sklerozie powiedz nie! Podobno postępuje od masła, ale ja w to nie wierzę. Jak mawia moja przyjaciółka, Mikusia, dobrze móc sobie wybrać od czego ma się umrzeć. Szkoda, że została w Polsce, teraz nie wiem od czego bym wolał. Póki co, trzeba korzystać z tego, co jest dostępne poniżej ogólnie przyjętej stawki żywieniowej, aby mało komfortowy pobyt tutaj miał jakiś materialny przelicznik będący obecnie wyznacznikiem sensu i jedynym motorem do dalszego działania na polu marzeń, obecnie bez marzeń. Większość mojego pokolenia musiała sobie odłączyć tak uciążliwą funkcję życiową. Pomijając marzenie o powrocie do niczego konkretnego z resztą. Fakt, że moje tutejsze życie, powiedzmy kuchenne, jest bez większego smaku, to na pewno tylko zbieg okoliczności w momencie wybiegu w ślepy zaułek losu. Jakoś wątpię w jakiekolwiek obroty fortuny we własnym kierunku na obczyźnie, ponieważ moja papilarna linia życia nie będzie się tu głębiej wrzynać. Wystarczy wrzynania się płaszczaków w moją endemiczną niszę ekologiczną. Nawet nie ma z kim hedonizmu rozwijać, bo trzeba oszczędzać. Dużo oszczędzać.

 

Tak, czy inaczej pomijając niedopieszczone kubki smakowe i resztę odcisków na żywocie Kasperowicza, nie ma czasu z rana na właściwe wejście żółtka. I dobrze, nie ma obijania! Jedynie wejście smoka podczas zabijania na śniadanie, ale to mnie akurat nie tryka. Powiedzonko mojego opcjonalnego dziadka ma się więc nijak. Może dobrze, tutejsze żółtka kolorystycznie wyglądają bardzo mało swojsko. Podobnie większość jego powiedzonek. Jakoś straciłem do niego poważanie jeszcze w czasach zerówki,  kiedy to zaszczycił mnie kolejną mądrą myślą w stylu mniej więcej, że jak się baby nie uderzy, to nie będzie się słuchała. Myślę tu oczywiście o mojej własnej, osobistej zerówce, bo on swobodnie ominął niejeden szczebel edukacji. Nie wspominając o wymysłach psychologii masowej typu: mądrość życiowa. Byłem wtedy wystarczająco mały, aby nie całkiem zrozumieć, o co i o kogo konkretnie mu chodziło, ale na tyle już pokarany charakterem, by wyrobić sobie zdanie o tym starym pierniku na resztę jego życia. Zabieranie mnie do kościoła, czytanie modlitewnika i pokazywanie świętych obrazków wcale mu nie pomogły. Wszystkie dzieci uwielbiają takie mroczne, ciemne i patetyczne miejsca w formie grobowców. Może stało się tak dlatego, że pokazywał mi też karty z paniami nieco niedbałymi o ekwipunek garderoby. Chyba wtedy w ogóle znalazłem przegródkę dla ludzi nadużywających modlitewników. Na pewno nie można ich zaliczyć do posiadaczy fotograficznej pamięci do tekstu. Zdjęcia pań, to co innego.

 

Każdy rodzic czyta dziecku! Poranna prasa wygląda tu marnie. Nie ma żadnej prasy, kto ma wydawać najukochańsze pieniążki na gazety(?). Może gdyby były po naszemu, to zmalałaby populacja zabitych stworzeń w świecie wirtualnym(?). Ale kto wie(?). Gazety na pewno są droższe od jajek, których jest tu ostatnio wysyp. Rozdawali w markecie za darmo, bo ich ważność stawała się nie zdatna do spożycia. Tym sposobem Wielkanoc mamy za sobą. Widocznie nie tylko ja mam problemy z wchodzeniem żółtka. Tak się złożyło, zupełnie przypadkowo, że około sto dwadzieścia tych zaczątków życia trafiło do naszego garażu, gdzie mamy obecnie chłodnie. Zamierzamy go co prawda niedługo przekształcić w śmietnik, gdyż nasz pośredni, ulubiony pracodawca zapomniał nas wyposażyć w kosz na odpadki, więc śmieciarze szerokim łukiem omijają nasz podjazd. Mamy za to kosz na ściętą trawę, ale nikt nie chce dać się nabrać, kiedy ukrywamy w nim odrzuty komunalne. Generalnie mają tu trzy rodzaje koszy, nasz upragniony jest czarny, nasz posiadany jest brązowy, a dysponują jeszcze niebieskim na makulaturę. O nim nawet nie marzymy. Największa ironia tego wszystkiego polega na tym, że nawet nie możemy się nacieszyć tym brązowym, bo nie mamy kosiarki i jako jedyni na osiedlu hodujemy płożący się trawnik. Dzięki temu pasuje do upstrzonego ptasimi odchodami domu. Wracając jednak do porannej prasy. Jedyną atrakcję stanowią niechciane listy informujące o akcjach charytatywnych lub sterty rachunków do poprzednich mieszkańców. Mnie ostatnio bank rozpieszcza. W ciągu jednego tygodnia przesłał mi aż cztery listy. Pierwszy z kartą do bankomatu. Drugi z czekami. Trzeci z pinem do karty. A czwarty z wyciągiem z konta. Nie oszczędzają na klientach i papierze to im trzeba przyznać. Dziwne, skoro jestem Polakiem zarabiającym najniższą stawkę… Dziwne tym bardziej, że lasów mają tu mało, a papieru listonosz przynosi mnóstwo. Większość bezużyteczna. Jak ja po pracy. Niezależnie od ilości wchłoniętych jajek.

CDN.