Реве та стогне Дніпр широкий,
Сердитий вітер завива,
Додолу верби гне високі,
Горами хвилю підійма.
І блідий місяць на ту пору
Із хмари де-де виглядав,
Неначе човен в синім морі,
То виринав, то потопав.
Ще треті півні не співали,
Ніхто нігде не гомонів,
Сичі в гаю перекликались,
Та ясен раз у раз скрипів.
Taras Szewczenko, circa 1846
Przygotowując się do wyjazdu na Ukrainę, przyjechałem starym niemieckim Oplem z Krakowa poprzez Rzeszów, Dynów, Krosno, Sanok i Lesko w Bieszczady do niewielkiej miejscowosci Polańczyk nad Jeziorem Solina, gdzie mineralnymi wodami i zdrowym powietrzem leczą przeróżne choroby cywilizacyjne. Tak chyba można nazwać popularne dzisiaj zabolewania.
Po dwudniowym odpoczynku ruszam wprost do celu, na granicę państwową z Ukrainą, czyli na Ustrzyki Dolne i Krościenko. Czekanie na granicy trwa „tylko” około półtorej godziny, co uważane jest czas rekordowo krótki. Za granicą światła można już wyłączyć, bo tutaj nie obowiązuje nakaz jazdy na światłach o każdej porze dnia i nocy, jak to jest w Polsce.
Pierwsze wrażenia – jak zwykle – są najważniejsze. Na stacji benzynowej jeden z pracowników, kiedy dowiedział się dokąd zmierzam, wzniół ręce do góry i gestem księdza przy ołtarzu wykonał nade mną znak błogosławienia i głośno powiedział po polsku: „niech Matka Boska Częstochowska pana ochrania!”.
Zofia Potocka
Potem na szosę wybiegł kozioł, i w ostanim momencie udało się go ominąć. Na Ukrainie kozioł to symbol szczęścia… Dla dodania sobie otuchy kupiłem też butelkę wody mineralnej i butelkę wódki, pytając przy tym sprzedawcę – czy te dwa płyny można mieszać? Uśmiechnął się szeroko i powiedział: „one już są pomieszane” wskazując przy tym palcem na butelkę z wódką. Gdzie jest poczucie humoru – pomyślałem – tam też i ludzie dobrzy są. Nie zginę.
Szybko późne popołudnie zamienia się w wieczór i zapada zmrok. Widzę miasteczka, wsie, urocze cerkiewki, ale uwagę przykuwają potężne dziury w asfalcie, które sprawiają, że samochody jadą jednym tylko pasem albo też wprost po chodnikach dla pieszych czy to z lewej czy to z prawej, bo droga pomiędzy chodnikami jest pokryta głębokim błotem i jamami, jakby ktoś ją przeorał, albo też tak, jakby dopiero co przeszły tędy czołgi Czerwonej Armii. Kieruję się poprzez Stary Sambor, potem Sambor i Rudki na Lwów. Tu skręcam na wschód i już magistralą poruszam się dalej w kierunku Tarnopola… To dopiero wstęp. Punktem docelowym jest Umań, ale tam – ze względu na niemiłosierne mrozy i śniegi – docieram już pociągiem, w wagonie sypialnym.
Zjeździłem Ukrainę wzdłuż i wszerz. Byłem we Lwowie i w Kijowie, i w Charkowie, a także w Połtawie, Czerkasach i Chersonie, a nawet w niewielkim chutorze Prawdino, gdzie urodziła się Lidia Kolisniczenko, znana na szerokim świecie, nie tylko w Europie ale także w Stanach Zjednoczonych, szamanka-uzdrowiciel pierwszej klasy.
Ale o Lidii to odrębny temat. Wróćmy zatem do pytania postawionego w tytule: gdzie żyją Moskale? Na pewno nie w Moskwie, jak na pierwszy rzut oka mogło by się wydawać. Trzeba aż na Ukrainę przyjechać, tu na dawne ziemie Rzeczypospolitej sprzed rozbiorów Polski, aby poznać poprawną odpowiedź i dowiedzieć się, że „Moskale” mieszkają w Środkowej Ukrainie, w miejscowościach takich jak Czerkasy, Cherson, Umań, Tulczyn… i tak dalej. Panuje tu powszechnie język rosyjski, a ten ukraiński różni się znacznie od tego, którym ludzie posługują się na Zachodniej Ukrainie. To dlatego właśnie zachodni Ukraińcy wymyślili tę nieco pogardliwą nazwę „Moskale”, aby odróżnić od siebie i od świata cywilizowanego środkową część Ukrainy. „Kto zatem mieszka w Moskwie? – pytam. „Oczywiście, kacapy” – pada odpowiedź. „No, dobrze – a jak nazywacie swoich rodaków z Zachodniej Ukrainy?” – pytam. To są ‘Chachły’ – takie wyjaśnienie musi wystarczyć. Nazwa zawiera aluzję do wymowy litery „g”. Kiedy więc słyszę „hrafik” w miejsce „grafik”, lub też „horod” zamiast „gorod”, to wiem że mam do czynienia z Chachłami. Jeśli słyszę „goworit’”, to mówi Moskal, jeśli to samo słowo słychać jak „howorit’”, to mówi Chachoł (nie mylić z Chochołem Wyspiańskiego).
Istnieje jeszcze jedna osobliwość w języku Chachłów. Uprościli wyraz „co”, który poprawnie wymawiany powinien dźwięczeć „szto”, a został uproszczony do „szo” i stopniowo taka uproszczona wersja rozszerza się na całą Ukrainę. Różnice te najbardziej rzucają się w oczy w pobliżu granicy z Polską. Bo tam, po polskiej stronie, tych Chachłów nazywają „Szoszoni”. Przez przypadek jest to także nazwa szczepu indiańskiego zamieszkującego kiedyś środkowo-zachodnią Amerykę oraz Kanadę. A czy Ukraińcy maja jakąś nazwę własną dla Polaków. Oczywiście – tak. Nazywają ich „Prztyki”, bo w tym jednym krótkim słowie zgrupowane są aż cztery spółgłoski pod rząd, mianowicie „p”, „r”, „z” oraz „t”. Taki splot twardych i nieprzyjemnych dla ucha dźwięków wymówić potrafią tylko Polacy.
W okolicach Lwowa i Tarnopola niedbale traktuje się również język rosyjski. Zamiast poprawnie mówić „ty gde?” (gdzie jesteś?), mówią „ty de?”. Dla przybysza zza granicy jest to pułapką, z której nie sposób się wydobyć, bo tutejszy język jest przedziwną mieszanką polskiego, ukraińskiego, słowackiego a może nawet serbskiego. Bo to właśnie tutaj zbiegają się granice Ukrainy z granicami Słowacji, Węgier, Rumunii, Mołdawi i Polski. Do Rosji stąd daleko i nawet „ulica Rosyjska” napisana po ukraińsku wygląda trochę inaczej niż napisana po rosyjsku, pomimo bardzo zbliżonej wymowy. Czy taki lokalny język na Zachodniej Ukrainie ma swoją nazwę? Ma. Nazywają go „surżik”. Stolica dba jednak o to, by wykształceniem objąć młodych ludzi w całej Ukrainie, i w szkołach dzieci uczą się poprawnego języka – tego, który słyszy się w radio lub telewizji.
Najpiękniejsza odmiana tego języka, to ukraiński w poezjach Tarasa Szewczenko i w prozie pisarza Iwana Franko. Byłem w dwóch domach wiejskich, zamienionych na muzea. Jeden z nich znajduje się w wiosce Kyryliwka (dzisiaj – Moreńcy) nieco na południe od Czerkas, to dom w którym urodził się narodowy wieszcz Ukrainy Taras Szewczenko, a drugi w Nagujewyczi na podkarpaciu w Zachodniej Ukrainie, nieopodal Kołomyji. Tu, w górach, żył i pracował pisarz Iwan Franko. Zupełnie nieoczekiwanie dla mnie trochę na północ od Tarnopola, w połowie drogi do Łucka, w Krzemieńcu znaleźliśmy muzeum Juliusza Słowackiego – dom jego matki, zamieniony obecnie w muzeum. Młoda przewodniczka po tym muzeum w nienagannej polszczyźnie bez kresowego akcentu, jaki słychać na przykład we Lwowie, opowiadała o życiu polskiego wieszcza i jego bezgranicznym przywiązaniu do ziemi krzemienieckiej. Skromnego domu rodzinnego Słowackiego nie można nawet porównać do przepysznych pałaców – siedzib polskich magnatów na Ukrainie. W muzeum znajduje się kilka pokoi, każdy inaczej wystrojony i w innym kolorze, symbolizujące różne miasta Europy ważne w życiu poety. Najradośniejszy z kolorów, jasno-pomarańczowy, reprezentuje Krzemieniec, miejsce narodzin poety, a najsmutniejszy szaro-niebieski kolor symbolizuje Paryż, miejsce emigracji Słowackiego po powstaniu styczniowym. To stamtąd pisał dziesiątki i setki listów do matki, pełnych czułości, jak gdyby przeczuwał, że przyjdzie mu tam przedwcześnie umrzeć. Obok Krzemieńca leży Zbaraż, dawna twierdza, w której wojska koronne broniły się przed hordami Chmielnickiego. Na miejscu ówczesnej twierdzy dziś znajduje się restauracja „Zimowy sad”, w której pod wysokim szklanym dachem rosną palmy. Pałac Branickich, oszałamiający swą wielkością, rozmachem oraz włoską architekturą nadal stoi w Białej Cerkwi niezbyt daleko od Drohobycza.
Nie trzeba zresztą sięgać w historię aż tak daleko. Iluż to wybitnych Polaków stąd się wywodzi. Jeden przykład to śp. Kamil Dziewanowski z Żytomierza, historyk i dyplomata, profesor bostońskiego uniwersytu oraz Uniwersytetu Wisconsin, ułan, pisarz, romantyk a także potomek kapitana Jana Nepomucena Dziewanowskiego, który zginął prowadząc szarżę kawalerii pod Samosierrą, otwierając wąwóz dla piechoty Napoleona. Drugi przykład to Ryszarda Pelc, która mieszka wraz z mężem w stanie Michigan i często jest obecna jako autorka na łamach Gwiazdy Polarnej. Urodziła się w Kosowie, słynnym przedwojennym uzdrowisku prowadzonym przez doktora Tarnawskiego. „Do wód” zjeżdżała się tam cała elita towarzyska Warszawy, podobnie jak to dziś ma miejsce w Zakopanem.
Dla porównania z domem Słowackiego, wspomnę o wiosce Wiszniewiec, w odległości zaledwie kilkunastu kilometrów od Krzemieńca, gdzie pośród pustej prerii wyrasta ogromny pałac w stylu Pałacu Wersalskiego w stolicy Francji. Pałac jest dawną siedzibą polskich magnatów z rodu Wiśniowieckich. Jedynie współcześni im Potoccy, Braniccy lub też Radziwiłłowie mogli porównywać swoje posiadłości z tą w Wiszniewcu. Kilka dni później widziałem w Tulczynie siedzibę Potockich oraz ich przecudny park angielski „urodzony z miłości” w Umani. W latach 1789 – 1803 Stanisław Szczęsny Potocki wybudował ten bajeczny park za piętnaście milionów (ówczesnych) złotych. Nazwał go „Zofiówką” i ofiarował w prezencie swojej młodej żonie Zofii, nazywanej także piękną „Bitynką” – od słowa Bitynia, nazwa prowincji tureckiej, w której Zofia wyrosła jako córka biednej sprzedawczyni warzyw na targu. Jej ciotka Gelvani była stambulską kurtyzaną przy wojsku tureckim, i od dwunastego roku życia Zofia pozostawała pod jej opieką posługując się imieniem Dudu.
W wieku 17 lat Dudu została sprzedana przez ciotkę Karolowi Boscampowi-Lasopolskiemu, posłowi nadzwyczajnemu Rzeczypospolitej przy Porcie Ottomańskiej. Do kwietnia 1778 r. pełniła przy nim funkcję oficjalnej metresy, a równocześnie była w Stambule luksusową kurtyzaną. W styczniu 1779 r. piękna Dudu wyruszyła przez Rumunię do Polski. Tutaj Karol Boscamp-Lasopolski wydał ją za mąż (po pewnych perypetiach) za Józefa Witta, syna komendanta twierdzy w Kamieńcu Podolskim, Jana Witta. Józef wkrótce otrzymał nominację, zresztą kupioną przez ojca w Warszawie, na komendanta Chersona, a potem zdobył rangę generała rosyjskiej armii. W podróż poślubną państwo Wittowie wybrali się do Warszawy oraz innych dworów królewskich rodów w Europie. Odwiedzili Niemcy, Belgię, Francję i Austrię, budząc wszędzie zachwyt nad niezwykłą urodą pani Wittowej. Oczywiście, imię Dudu zostało zamienione na Zofię i wymyślono również szlachetny grecki rodowód pani Wittowej, która została okrzyknięta najpiękniejszą kobietą Europy. W czasie podróży Zofia została kochanką (między innymi) hrabiego Prowansji, późniejszego króla Francji Ludwika XVIII i jego brata, hrabiego Artois.
W 1790 roku Zofia udaje się w podróż do Stambułu. Tu zastał ją wybuch wojny rosyjsko-tureckiej. Już w niecały rok później Dudu znalazła się w obozie głównego dowódcy wojsk rosyjskich, faworyta Katarzyny Wielkiej, księcia Grigorija Potiomkina. Była jego kochanką aż do śmierci Potiomkina w 1791. Wkrótce po tym, na balu imieninowym na cześć Katarzyny II szóstego grudnia 1791 poznała hrabiego Stanisława Szczęsnego Potockiego, pana na Tulczynie. To tam właśnie odbył się bal wydany przez Potockiego, który zakochał się w Zofii od pierwszego wejrzenia. O ślubie nie mogło być wówczas mowy, gdyż zarówno pani Wittowa jak i hrabia Potocki posiadali legalnych współmałżonków. Nie zważając jednak na przeszkody rodzaju de jure Zofia zostaje kochanką Szczęsnego Potockiego de facto i towarzyszy mu w podróży po Europie. Kiedy w 1789 roku żona Potockiego Józefina Mniszek umiera, Potocki „odkupuje” Zofię od Józefa Witta, który zgadza się na rozwód bez dalszego oporu.
Ślub Zofii i Szczęsnego odbył się 17. kwietnia w 1978 r. w Tulczynie w obrządku katolickim i równocześnie prawosławnym, jako wyraz szacunku młodej pary wobec carycy Katarzyny. Ślub odbył się w skromnym kościele Dominikańskim zbudowanym przez Potockiego naprzeciw siedziby w Tulczynie. Kościół ten stoi nienaruszony po dziś dzień, tyle tylko że w 1833, po konfiskacji wszystkich dóbr Potockich na Ukrainie przez cara Aleksandra I, kościół przemianowano na cerkiew prawosławną. Widziałem tam licznych wiernych przychodzących na mszę.
Zofia urodziła Potockiemu – jeszcze przed ślubem – trójkę dzieci, Konstantego, Mikołaja i Helenę, które zmarły w dziedziństwie podczas epidemii dżumy w Umanii. Z formalnego związku urodziło się pięcioro dzieci: synowie Aleksander, Mieczysław i najmłodszy, Bolesław (który najprawdopodniej nie był synem Szczęsnego lecz Jerzego Potockiego, najstarszego syna Szczęsnego Potockiego zrodzonego przez Józefinę Mniszek) oraz dwie córki: Zofia (po mężu – Kisielow) oraz Olga (po mężu – Naryszkin).
Z wymienionych tylko dwoje było patriotami Polski: Zofia Kiesielow i jej starszy brat, Aleksander, który po śmierci Zofii Potockiej przejął park „Zofiówkę” w posiadanie.
O losach pięknej Zofii Potockiej („Dudy” lub „Butynki”) historycy spisali całe tomy; i nie sposób choćby w przybliżeniu oddać tutaj wszystkich ciekawych szczegółów jej życia. Opisy historyków znacznie różnią się między sobą; na przykład jedni twierdzą, że to właśnie ona z rozkazu Carycy Katarzyny II namówiła Potockiego do udziału w zdradzieckim dla Polski układzie Targowiczan, podczas gdy inni dowodzą, że pomimo iż Zofia niewątpliwie była szpiegiem rosyjskim, to męża przestrzegała przed politycznym układem z Rosją. I tak caryca oszukała na końcu wszystkich, i króla Polski i Targowiczan, prowadząc do zupełnego rozbioru Polski, kiedy to „dla zachowania spokoju w Europie i dla dobra narodu polskiego” (słowa Katarzyny II) Polska zniknęła z mapy Europy. Ta różnica zdań świadczy o dwóch możliwościach. Pierwsza to to, że szpieg nie zawsze musi zachować lojalność wobec strony, której służy; a druga to to, że historia nigdy nie była, i chyba nie będzie, nauką obiektywną.
„Urodzony z miłości” angielski park w Umanii zajmuje sto siedemdziesiąt osiem hektarów ziemi i znajduje się obecnie pod opieką Nacjonalnej Akademii Nauk Ukrainy jako „park dendrologiczny”. Zaiste, jest to ósmy cud świata. I ten, kto parku nie widział, może mieć jedynie mgliste wyobrażenie o pięknie przyrody wspartej fantazją i miłością człowieka. Park zbudowano w latach 1796 – 1802 na rozkaz Stanisława Szczęsnego Potockiego, do szaleństwa zakochanego w niezwykłej Greczynce z Butyni, Zofii. Powstanie parku miało być niespodzianką dla Zofii, lecz są dowody na to, że sama pani Potocka pomagała architektom Metzlowi i Oliwie w planowaniu różnych zakątków parku. Pracą zatrudnionych tam setek pańszczyźnianych chłopów kierował niejaki Zaremba. W ten sposób powstał ogromny park angielski, na wzór innych przepysznych ogrodów w Europie, takich jak Sans Souci w Niemczech, Trianon we Francji oraz Arkadia koło Warszawy, pełen egzotycznej roślinności, romantycznych altanek, alegorycznych rzeźb oraz postaci wziętych z mitologii greckiej.
Park romantyczny w Zofiówce. Widok Różowego Pawilonu na wyspie.
1870. Rys. ołówkiem podmalowany akwarelą. 19 x 27,1 cm.
Muzeum Narodowe, Kraków. III-r.a. 2864. (Teka Ukraina).
Właściciele parku zmieniali się kilkakrotnie, lecz park w całej swej okazałości zachował się do dziś, wrośnięty w niewielkie miasteczko Umań; a zwie się „Zofiówką”, lub też bardziej w duchu języka ukraińskiego – „Sofijewką”. Zwiedzają go tłumy turystów z całego świata. To także ulubione miejsce na śluby i inne uroczyste okazje w tym regionie Ukrainy. Miasteczko Humań stało się sławne dzięki „Zofiówce” oraz mogile cadyka Nachmana, założyciela ruchu Chasydów. Mogiła cadyka obudowana jest dzisiaj synagogą, do której kobiet nie wpuszczają, i odwiedzana jest co rok we wrześniu na żydowskie święta Yom Kipur prze tysiące turystów (i młodzież) z Izraela, tak jak Leżajsk w Polsce. Żydzi, którzy oprócz ortodoksyjnej religii posiadają zmysł do robienia korzystnych interesów, zbudowali w tym miejscu szeregi domów, wysokich bloków mieszkalnych a także osobniaków, które bogaci obywatele Izraela kupują albo wynajmują, aby uniknąć kosztów w miejscowym hotelu „Sofijewka”.
Fakt ten wzbudza niechęć pośród niektórych przedstawicieli lokalnej ludności, którzy głęboko w szufladach biurek w swoich domach ukrywają „part-bilet”, czyli „bilet partyjny”, lub też – mówiąc całkiem otwartym tekstem – legitymację partyjną, z utęsknieniem czekając na powrót władzy sowieckiej. Dawniej, kiedy panowała tutaj (gdzie żyją Moskale) wszechwładna moralność komunistów z Moskwy, a państwo nazywało się ZSRR, taką działalność handlową określano mianem „spekulacja” i karano więzieniem lub zsyłką do obozu w Syberii. Dziś jest to mile widziana działalność gospodarcza indywidualnych przedsiębiorców… dokładnie tak jak to ma miejsce w Polsce roku 2010.
Abstrahując od polityki, a wracając do najważniejszych spraw w życiu każdego człowieka, to o Stanisławie Szczęsnym Potockim można powiedzieć, że życie jego oscylowało między dwoma skrajnościami: wielkim szczęściem i bezdenną tragedią. O Szczęsnym Potockim mało kto dziś pamięta. Jako jedyny syn Franciszka Salezego Potockiego (1700 – 1772), wojewody kijowskiego w Rzeczypospolitej, bogatszego od samego króla Polski, Stanisław Szczęsny odziedziczył po ojcu ogromną fortunę. Myliłby się jednak ten, kto utożsamiałby bogactwo Potockiego ze szczęściem, które w życiu znalazł. Urodził się w 1753 w Krystanopolu, a zmarł 14 marca 1805 w Tulczynie. Jako marszałek Konfederacji Targowickiej, którą stworzył w białoruskiej wiosce Targowicy w maju 1972 wraz z Branickim i Rzewuskim (to tam, gdzie obecnie prezydent Aleksander Łukaszenko zamierza budować pomnik upamiętniający politycznie poprawną postawę polskich magnatów). Celem Konfederacji było przeciwstawienie się Królowi Polski a zwłaszcza postanowieniom Konstutucji trzecio-majowej i związanie swojego losu z Rosją. Wszyscy trzej przywódcy Konfederacji uważani są w Polsce za zdrajców ojczyzny. Portrety tych trzech wielkich magnatów z Ukrainy wisiały na szubiennicach, wraz z trupami innych złapanych przez powstańców sympatyków i przyjaciół Konfederacji, postawionych na ulicach Warszawy podczas powstania styczniowego (29 listopad 1830 do 21 października 1831 roku). Trudno dziś powiedzieć, czy do udziału w Targowicy Potockiego namówiła piękna żona Zofia (działając w imieniu carycy Katarzyny II), czy też on sam tak zadecydował. W wyniku takiej decyzji generał artylerii koronnej Rzeczypospolitej musiał Polskę opuścić (bo caryca wszystkich biorących udział w tym układzie politycznym oszukała) i został uznany za zdrajcę przez Warszawę.
Nie wiele lepiej miały się sprawy w życiu prywatnym magnata. Piękna Zofia spała z wieloma generałami armii rosyjskiej, a już po ślubie ze Szczęsnym 17. kwietnia 1798 spała pokryjomu z najstarszym synem Potockiego i Józefiny Mniszek, Jerzym Potockim. Jeśli o tym chwilę pomyśleć, to wielki i bogaty Szczęsny Potocki utracił i syna i żonę, a na koniec – również swoją ojczyznę. Klątwa ta jak gdyby przeniosła się na następne pokolenia Potockich, a piętno zdrady nigdy z nich nie zostało zdjęte.
Poprzednie dwa małżeństwa Stanisława Potockiego również nie miały szczęśliwego końca. Kiedy jako młody chłopak zakochał się w Getrudzie Komarowskiej, córce szlachcica z sąsiedniej miedzy, jego ojciec i matka kategorycznie sprzeciwili się małżeństwu przez wzgląd na różnicę statusu społecznego (i finansowego) rodu Komarowski. Mało kto mógł wówczas równać się z potęgą Potockich. Mimo to, Szczęsny potajemnie ożenił się w 1770 roku z Gertrudą. Kiedy jednak młoda żona zaszła w ciążę, mniej więcej rok po ślubie, na rozkaz ojca Szczęsnego została uprowadzona z domu i wywieziona saniami w kierunku klasztoru, gdzie zamierzano ją uwięzić. Po drodze okazało się jednak, że porwaną kobietę uduszono skórami i poduszkami, którymi okryto ją po złożeniu w saniach. Trupa brzemiennej Getrrudy utopiono w przerębli w przydrożnym stawie. Po tym wydarzeniu Szczęsny długo nie mógł przyjść do siebie, a rodzice Gertrudy grozili jego rodzicom sądem i wyrokiem skazującym na dożywatnią banicję. Dopiero kiedy oboje rodzice Potockiego zmarli ze zgryzoty, Szczęsny żeni się po raz wtóry – tym razem z bardzo bogatą wybranką, Józefiną Mniszkówną. Józefina rodzi mu kilkoro dzieci, ale małżeństwo rozbija szaleńcza miłość Potockiego do pięknej Greczynki, Zofii z Butynii. Potocki poznaje Zofię, tak biegłą w igraszkach alkowy jak żadna kobieta w Europie, w roku 1791 podczas balu w Tulczynie wydanym na cześć carycy Katarzyny II, a żeni się z Zofią dopiero siedem lat później, w 1798, kiedy to Józefina (dama na dworze carycy w Petersburgu) umiera, a mąż Zofii generał Józef Witt godzi się na odstąpienie żony Potockiemu za do dziś nie ujawnioną sumę.
Jerzy Potocki, najstarszy syn Szczęsnego, nigdy się nie ożenił i zmarł bezdzietny w 1809 roku w wiosce niedaleko od Barażu na Ukrainie. Jerzy był znanym hulaką i rozpustnikiem. I chociaż w owych czasach polskim panom na Ukrainie wiele wybaczano, tego Potockiego historia pamięta jako łotra. Mianem „ludzkiego pana” określano wówczas takiego pana, który nie bił po mordzie okolicznych chłopów.
Dla kontrastu przyrodni brat Jerzego, Aleksander Potocki (1798 – 1868), syn Zofii i Stanisława Szczęsnego Potockich, próbował zrehabilitować ojca w oczach swoich rodaków w Warszawie. Chociaż osobiście nie mieszał się do warszawskich wydarzeń związanych z powstaniem styczniowym, a nawet napisał z Berlina wiernopoddańczy list do cara Aleksandra I, odżegnując się od wszelkich związków z powstańcami, to jednak w końcu zdeklarował się po stronie powstańców. Za namową swej młodszej siostry Zofii Kisielow, żony generała rosyjskiego, Aleksander Potocki dał dużą sumę pieniędzy na stworzenie pułku wojska polskiego mającego wspierać powstańców przeciw Rosji. Historia jednak zrządziła, że pułkowi nie dano szansy oddać ani jednego wystrzału i powstanie 21. października 1831 roku upadło. Car Rosji potraktował akcję Aleksandra Potockiego za zdradę stanu. Wszytkie jego posiadłości na Ukrainie, włączając siedzibę rodową w Tulczynie oraz park „Zofiówka” w Umanii zostały skonfiskowane i oddane administracji rosyjskiej. Od tej pory „Zofiówce” nigdy już do Polski nie było sądzone wrócić, a dotychczasowy właściciel parku, Aleksander Potocki, syn Zofii i Szczęsnego, do kraju nie odważył się przyjechać i w 1868 roku zmarł w Dreźnie.
Podobno najmłodszy syn pięknej Zofii, Bolesław, nie był synem Szczęsnego lecz Jurija. Jakoś po latach sprawiedliwość upomniała się o swoje i starszy brat Bolesława, Mieczysław wystąpił przeciwko matce i zabronił jej przebywać w Tulczynie. Chcąc nie chcąc Zofia musiała przeprowadzić się do Umanii. Mieczysław był jedynym synem Zofii Potockiej, którego wydziedziczyła w swym testamencie zanim zmarła na przewlekłą chorobę nowotworową narządów płciowych. Było to 24. listopada 1822 roku w Berlinie.
W myśl polskiego prawa cywilnego ze względu ma brak wniesionego posagu przez Zofię niewiele jej się należało w spuściźnie po mężu. Jedynymi pełnoprawnymi spadkobiercami byli synowie z małżeństwa Szczęsnego z Józefiną Mniszek. Dlatego też Zofia sądziła się z dziećmi Józefiny i udało jej się zatrzymać dla swoich dzieci prawie cały majątek. A stało się tak a nie inaczej dzięki poparciu swojego pasierba Jerzego Potockiego, którego była kochanką oraz carskiego gubernatora Nikołaja Nowosilcowa, z którym również łączyły ją intymne związki. I w ten oto sposób właścicielem rodowego Tulczyna został jej najstarszy syn Aleksander. Czy był wówczas ktoś w imperium rosyjskim, kto mógł z Zofią Potocką wygrać? Nie sądzę.
Wróćmy jednak od wydarzeń, które przed stuleciami rozegrały się na scenie historii Polski, Rosji i Ukrainy, do czasów współczesnych, a w szczególności do rozważań lingwistycznych oraz pytania postawionego na początku. Podsumowując te rozważania, możemy powiedzieć, że kiedy z Rzeszowa podróżujemy poprzez Przemyśl i Mościska na wschód w kierunku Lwowa, to poruszamy się najpierw pośród Prztyków, potem Szoszonów, dalej Chachłów i na koniec – jeśli jedziemy aż do Kijowa, to trafiamy do Moskali. No, a gdzieś tam daleko na północ i na wschód od Ukrainy, w Moskwie, siedzą Kacapy. Trzeba przyznać, że jest to ciekawe rozwiązanie odwiecznych sporów narodowościowych, podyktowane lingwistyką a nie religią czy też polityką narodowościowych wichrzycieli i warchołów takich jak nasz Orzechowski i jego współczesnych zwolenników w Warszawie.
W drugiej połowie XXI wieku, kiedy wszystkie państwowe granice w obrębie Europy znikną, będzie to jedyny rozsądny sposób odróżnienia między nami a sąsiadami ze wschodu. Dzisiejsza młodzież stopniowo staje się jednym społeczeństwem o wspólnej europejskiej kulturze choć o bardzo różnym dziedzictwie kulturowym. Język Ukrainy jest piękny i warto się go nauczyć, choćby na tyle aby zrozumieć zabawne piosenki ludowe, takie jak oto te.
„Ty mene pidmanuła,
Ty mene pidweła,
Ty że mene mołodogo
Z uma z rozumu zweła”
Co polsku brzmi mniej więcej tak (przekład dra Mikołaja Jawdosiuka):
„Ale mnie oszukałaś,
Zrobiłaś w konia znów.
Ja młody chłopaczyna
Z rozpaczy nie mam słów”
Albo jak ta śliczna piosenka o przepióreczce! W każdym języku istnieją słowa, których najlepiej nauczyć się w oryginale… ukraińskie „detyna” to nasze polskie „dziecina” – i kto osądzi, co jest piękniejsze? Dzisiejszy Lwów żyje Polską. I wydaje się, że przyszedł już czas, aby Polska odwróciła się w tę stronę i wchłonęła w siebie tę piękną ziemię, która kiedyś była trzonem Rzeczypospolitej i z której Jej wielkość i bogactwo pochodzą. Tak, „wchłonęła”, nie w sensie terytorialnym lecz w sensie ducha i kultury. Nawet hymny narodowe Polski i Ukrainy zaczynają się od tych samych słów. Kiedy my śpiewamy „Jeszcze Polska nie zginęła…” oni w miejsce „Polska” podstawiają „Ukraina”.
A i melodia jest podobna; nic nas zatem nie dzieli, tylko przesądy i okrutna historia.
Aby odbiec od patosu, opowiem teraz o zabawnym incydencie, który zdarzył się kilka lat temu na granicy polsko-ukraińskiej w Mościskach na przejściu dla ruchu samochodowego. Reprezentując Polską Fundację Jana Paderewskiego pewnego czerwcowego dnia bawiłem z kurtuazyjną wizytą na „kresach” Polski w Przemyślu.
Do rozpoczęcia imprezy, na którą mnie zaproszono, pozostawał jeszcze niemal cały dzień. Popatrzyłem na mapę samochodową Europy i powziąłem szybką decyzję: dziś odwiedzę Lwów, którego nigdy w życiu nie widziałem
( a sporo o nim słyszałem), a na wieczór wrócę do Przemyśla. Sądząc z mapy, Lwów był nieopodal, a jedyną przeszkodą w wykonaniu planu była granica państwowa leżąca na trasie. Uwziąłem się jednak i odczekałem swoją należność w kolejce samochodów na granicy. Nie było aż tak źle jak mi w Polsce opowiadano, ale jednak granica, zwłaszcza ta, to nie żarty. Po dokonaniu wszystkich formalności związanych z odprawami paszportowymi i celnymi po obydwu stronach, rozwarła się przede mną stalowa brama imponujących rozmiarów, jakby broniąca wjazdu do ważnej twierdzy. Droga na Ukrainę stała przede mną otworem i wówczas, w ułamku sekundy, zobaczyłem długi sznur samochodów po przeciwnej stronie czekających w kolejce do Polski. Wykonałem pełny obrót i dodałem gazu. Uciekłem goniącym mnie umundurowanym Ukraińcom, udając że ich nie widzę. Zatrzymałem się dopiero przy polskim pograniczniku. Oficer obejrzał mój paszport; według pieczątek tam przed chwilą przybitych powinienem właśnie być na Ukrainie. Potem spojrzał na mnie i dosyć surowo powiedział: „czy w końcu był pan na Ukrainie, czy nie?” Odpowiedziałem: „proszę pana, jaka to Ukraina, to wszystko Polska”. Oficer lekko się uśmiechnął i po przybiciu jeszcze jednej pieczątki oddał mi paszport, mówiąc – „proszę jechać”.
Oto cała historia mojej pierwszej podróży na Ukrainę.