Każdy ma takie wakacje, na jakie sobie zasłużył, a ja w tym roku – najwyraźniej – bardzo byłam grzeczna! Dwadzieścia jeden lipcowo-sierpniowych, upalnych dni w podróży z bagażem podręcznym. Od Istrii po Dalmację i z powrotem, lądem, morzem, przestworzem, z trzema niezapomnianymi przystankami w miejscach organizacji aż trzech kilkudniowych, rewelacyjnych, jazzowych festiwali Bale-Murter-Vela Luka. Widzę jak żółta zazdrość przesłania oczy czytającym. I słusznie.
Przygoda nie doszłaby do skutku, gdyby nie współpraca ze Stowarzyszeniem Kulturalnym „Kamene Priče” (Kamienne Opowieści)
w istriańskim Bale, a szczególnie z jej dyrektorem, wielbicielem i niestrudzonym promotorem muzyki jazzowej w Chorwacji, artystą fotografikiem, gitarzystą i mistrzem kuchni, hedonistą Tomislavem Pavleką.
Banialuczanin o polsko-galicyjskich korzeniach po raz szósty w maleńkiej, oddalonej od turystycznych szlaków, średniowiecznej miejscowości, dzięki sile swojej osobowości, bez pomocy sponsorów, ale i bez biletów organizuje wielkie, muzyczne wydarzenie, skupiające sławy światowej sceny jazzowej i setki słuchaczy z różnych kontynentów.
„Bez sponsorów” to filozofia prężnej grupy jego utalentowanych przyjaciół, skupionych wokół międzynarodowego stowarzyszenia „Akademija Svega”, którego członkiem miałam zaszczyt zostać. Od lat pracują w ramach wolontariatu. Chcą przez to udowodnić, że z miłości do jazzu, muzyki, sztuki, dzięki pozytywnej energii, samozaparciu i zwykłym chęciom możliwe są przedsięwzięcia na bardzo dużą skalę. Jak mówi sam Pavleka: „Banki nie mają nic do roboty przy muzyce, a muzyka w bankach. Ludzie grają dla ludzi. Dlatego tu wszyscy jesteśmy. Z miłości do jazzu.”
Ta filozofia sprawdza się, jak widać, świetnie. Tam, gdzie inni plajtują, gdzie pieniądze na kulturę są reglamentowane lub wcale ich nie ma, gdzie kolejne festiwale padają lub tną koszta, Last Minute Open Jazz Festival ma się świetnie i rośnie w siłę z roku na rok. A cierpliwości, kreatywności, radości tworzenia i atmosfery, na przekór trudnościom można tylko pozazdrościć.
„Kada je najteže i kad ti se čini da ne napreduješ tad treba posegnuti za strpljenjem. Strpljenje je mudrije od cilja.”
1-5 sierpnia, VI Last Minute Open Jazz Festival, Bale/Valle, Istria
Niewielki dziedziniec, wciśnięty między historyczne, kościelne mury, weneckiego lwa i arabskie łuki podcieni, oświetlony pełnią księżyca mieści prawie pół tysiąca słuchaczy w każdym wieku. Siedzących, stojących, leżących i wyglądających z okien. Na scenie… dwa potężne motory Ducati. Pod nią sześć innych. To ukłon klubu motocyklistów w stronę organizatorów, którzy od dawna propagują opinię, że muzyka silnika to jazz cywilizacji ludzi drogi.
Istria jest krainą dwujęzyczną, przez wiele lat będącą pod panowaniem Włoch, co wyraźnie odzwierciedla muzyka tego regionu. Śpiewna, oparta na kantylenie, taneczna. Taki też jest chorwacki jazz. Ale cechą najbardziej charakterystyczną jest jej wielokulturowość. Naznaczeni historią i wojną domową lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku Chorwaci, Bośniacy, Macedończycy wyjeżdżali poza granice swojego kraju, szukając spokoju, godnych warunków życia i tworzenia. Wracając, przywozili ze sobą nowe doświadczenia, a wielokrotnie całe muzyczne składy, w których przyszło im grać na obczyźnie. Ten miks wpłynął znacząco na dźwięki, jakie dzisiaj słyszymy.
Tak brzmi Anke Helfrich Group złożona z gitarzysty – Ratko Zjača, Chorwata z Rotterdamu, basisty – Macedończyka, mieszkającego w Kolonii – Martina Gjakonovskiego, perkusisty (tu niespodzianka) Chorwata z Chorwacji – Ratko Divjaka i liderki, pianistki, Niemki z Frankfurtu. To precyzyjne, rytmiczne granie z porywającym groovem, oparte na motywach kulturowych wszystkich jej członków.
Jazz przybył na festiwal również spoza chorwackich granic, zapowiada Davor Hrvoj, chorwacki odpowiednik Pawła Brodowskiego, chodzący słownik jazzu, autor wielu jazzowych książek i artykułów. Z drugiej strony basenu morza śródziemnego przypłynął włoski, bardzo ciekawy, etno-free-jazzowy Luca Ciarla Quartet, w składzie: Luca Ciarla – skrzypce i skrzypce barytonowe, Vincenzo Abbracciante – akordeon, Nicola Di Camillo – akustyczna gitara basowa
i kontrabas oraz Francesco Savoretti – perkusja i perkusjonalia. To nadal nuta bałkańska naznaczona historycznym wpływem muzyki wschodniej i cygańskiej, przedstawiona przez kwartet wirtuozów o klasycznym wykształceniu. Z Francji, zaproszony przez Agencję Artystyczną „GRAgencja”, afro-jazzrockowy Su La Take z liderem, basistą Etienne’m Mbappe i wspaniale zapowiadającym się, młodym skrzypkiem Clement’em Janinet.
Fusion z Węgier – niezwykle energetyczny zespół Djabe w kompozycjach lidera-basisty Tamása Barabása, Vasko Atanasovski Trio i wielu, wielu innych.
Strawa duchowa nie byłaby pełna, gdyby nie poezja smaków autorstwa Mašy Štrbinić i francuskiego kucharza gwiazd Jan Ive’a, którą karmiono nas i pojono w Jazz Konobie „Kamene Priče”. Propaguje się tu slow food i korzysta wyłącznie z domowych i lokalnych produktów, reklamowanych tablicą „Jazz Food and Drinks”. Dom, w którym mieszkał sam Giacomo Girolamo Casanova de Seingalt zobowiązuje do spotkań z historią i tradycją dolce vita.
„Kada se pred čovjekom ispruži put i on odluči njime poći tada je samo jedno važno, a to je: održati ritam i smjer.”
Oj, ciężko się rozstać, ale zza horyzontu wyłania się już moja ukochana Dalmacja. Właściwy rytm złapany, kierunek obrany. Więc w drogę. Przecież wrócę. Bladym świtem, przez Adriatyk katamaran wiezie mnie do Zadaru, gdzie na brzegu fale grają na jedynych na świecie morskich organach. Potem Jadranska Magistrala i… nowe miejsce, nowi ludzie, kolejne wydarzenie.
5-6 sierpnia, IV Free Music Festival (Festival Slobodne Glazbe), Murter
Murter. Wyspa połączona z lądem, z widokiem na Park Narodowy Kornati (archipelag stu dwudziestu sześciu, przeważnie bezludnych wysp, otoczonych otwartym morzem, gdzie fauna i flora wprost przytłacza bogactwem oraz różnorodnością gatunków i barw, a woda jest krystalicznie lazurowa). Czekają tu na mnie organizatorzy corocznego spotkania jazzującej braci, Mate Skračić, Tino (Valentino) Barešić, Mateja Šeneta i Darko Živković. Muzycy – hobbyści, organizujący czwarty już festiwal dla własnej przyjemności. Czeka też pogoda jak dzwon i kąpiel w ciepłym morzu, ale nie będę nikogo denerwować i skupię się na jazzie.
Scena na plaży, morze tłem, widownia w piniowym zagajniku. Cykady, szum fal… Słuchamy.
Właściwie nie tylko słuchamy, ale i patrzymy w zachwycie na Raphaela Wressniga, szalonego hammondzistę z Wiednia z zespołem Party Factor, w którym, między innymi Harry Sokal na saksofonie, Lukas Knoefler za perkusją
i nieprawdopodobny brazylijczyk, Luis Ribeiro przy przeszkadzajkach wszelkiej maści. B-3 płonie żywym ogniem (dosłownie), tańczą na jego pudle dziewczyny, a sam Raphael w uniesieniu gra wszystkimi kończynami. Solidaryzuje się
z ośmiornicami, czy jak?! One też chyba pląsają w głębinach, zwabione porywającym rytmem. Show.
Dla uspokojenia Chui. Rodzimy, dalmacki skład prezentujący eksperymentalny free jazz, daleko wykraczający poza wyobraźnię prostej słuchaczki. „Morska suita” na różnego rodzaju gębofonach w ustach kompozytora i lidera Toni Starešinića z towarzyszeniem Andreja Jakuša na trąbce (w koszulce z napisem Kraków) i Đuro Dobranića na perkusji
i instrumentach perkusyjnych przeniosła mnie w świat opowieści o syrenach i korsarzach… dwudziestego pierwszego wieku. Rock, jazz, ambient, elektronika, d’n’b, hip hop, funk i sama nie wiem co jeszcze. Pięknie grali chłopcy. Wart uwagi był też jazzrockowy, amatorski zespół z funkowym zacięciem, o wpadającej w ucho nazwie Ti Ritu Piri Pit, której niekompletnie ubrany, acz niebrzydki wokalista porwał do tańca i zachęcił do śpiewu szczególnie damską część publiczności.
Na kolację lignjie na žaru z kieliszkiem dobrze schłodzonego wina i ahoj, przygodo! Już około czwartej nad ranem (choć nie koniec grudnia to, a środek sierpnia) mogłam spakować mój hand-luggage, żeby przed szóstą wyruszyć
w sentymentalną podróż Jadranską Magistralą w kierunku „mojego” Splitu. Stąd promem, po siedmiu godzinach dotarłam do serca Dalmacji, wyspy Korčula, na której urodził się i żył Marco Polo. Co będę spać? W domu się wyśpię!
„Potrebno je kretati se i ne stati. Nikako stati.”
7-9 sierpnia, Last Minute Open Jazz Festival cz.II, Vela Luka, Korčula
Wielokrotnie czytałam o tych bajkowych hotelach na plaży, z palmami za oknem i szumem morza zamiast kołysanki… Pokpiwałam sobie z ludzi, którzy takie miejsca na wakacyjne siedziby wybierają. I co? W jednym z nich, mnie, zagorzałej przeciwniczce luksusu, przyszło teraz zamieszkać. Nie będę wybrzydzać, choć Dalmacja, od kiedy pamiętam, była dla mnie prawdziwym domem nieturystycznym, dalekim od zagranicznych tłumów.
Miejscowość Vela Luka przywitała mnie więc komfortem i dobrze znanymi twarzami w nowym otoczeniu. Organizacją festiwalu zajął się bowiem ponownie Tomislav Pavleka z przyjaciółmi, na prośbę lokalnych muzyków i mieszkańców. Gospodarzami byli Željko Glaser, Marijana Knezoći i Vanda Dragojević.
Po raz pierwszy międzynarodowy jazz zawitał w te strony, po raz pierwszy też istriański festiwal zaprezentował swą drugą, oddaloną o 500 km, opaloną twarz i niebieskie, dalmatyńskie oko.
Debiut, a żadnej prowizorki nie było. Soundcheck zapowiedziany na szóstą był o szóstej, koncert na dziewiątą, o dziewiątej.
Dźwięk, dzięki braciom Sašy i Goranowi Farkaš z etno-zespołu „Veja”, najwyższej jakości, scena i scenografia na szóstkę z plusem. Elementy układanki zapięte na ostatni guzik bez stresu.
Pavleka, przez 16 lat pracujący w Amsterdamie jako manager (m.in. Buena Vista Social Club) hołduje zasadzie „holenderska precyzja, chorwacki luz”. I to się czuło.
Na kościelnym patio, niewiele większym od męskiej, beżowej chustki do nosa w dużą kratę, na które wiozły nas z hotelu maleńkie łódko-taksóweczki, zmieściło się bez tłoku ośmiuset miłośników jazzu. Wysłuchaliśmy między innymi rewelacyjnej, nagrywającej dla Blue Note wokalistki z Surinamu, Denise Jannah i jej New Quartet, a także Goran Ilić Quartet, gdzie odgłosy morza naśladował audiowizualnie znakomity, „cichy” perkusista Kruno Levačić. Do tańca przygrywał, kreśląc jednocześnie z gawędziarską swadą tło historyczne powstawania kompozycji Django Reinhardt’a, cygański Damir Kukuruzović Gypsy Swing Quartet.
Napięcie rosło, ale prawdziwa gwiazda Chorwacji zaświeciła ostatnia. Po raz pierwszy w swoim rodzinnym mieście wystąpił artysta, który dla kolejnej generacji Chorwatów jest niekoronowanym królem sceny. Nie tylko dla nich zresztą. Sama słucham go od lat, teksty znam na pamięć i nie mogłam uwierzyć, że tym razem zobaczę na żywo, a nawet porozmawiam. Idolem tym jest Oliver Dragojević. Starszy, niepozorny, przesympatyczny i szalenie otwarty człowiek, intuicyjny pianista, wokalista o niezapomnianej barwie głosu i wielkiej muzykalności. Dragojević od dawna łączy elementy ludowej muzyki Dalmacji ze współczesnością i z płyty na płytę dojrzewa. Łączy też pokolenia i miłośników przeróżnych gatunków. Znają go i śpiewają tu wszyscy. W ostatnim, zarejestrowanym koncercie, towarzyszyła mu orkiestra symfoniczna i już widać było, że improwizacja się w tym wiecznie poszukującym człowieku gotuje.
W Vela Luka wystąpił z doskonałym składem Elvis Stanić Group i pokazał prawdziwą, jazzową, wokalno-instrumentalną klasę. Wprawdzie, jak mi powiedział, żeby zostać muzykiem jazzowym należy zapuścić włosy, przestać się czesać, nie prasować koszul, sypiać w autobusach, albo i wcale, zmieniać kobiety i pić do rana, a on… wnuki bawi, łodzią pływa i wielki świat go już nie ciągnie, nie mniej jednak koncert zagrał jazzowy, bisom do późnej nocy nie było końca, a nowa, jazzowa płyta już się w studio wyśpiewuje. Czekam.