Po jakimś czasie okazało się, że to nie działa tak tylko całkiem inaczej, w związku z czym władze doszły do wniosku, że tłumaczeniem z tzw. „polskiego na nasze” zajmą się tak zwani dziennikarze. Niektórzy z nich byli obdarzani nawet tytułem dziennikarza dyżurnego. Jak to działało? Mniej więcej w ten sposób: Lektor czytał wiadomości na przykład o nalotach na Hanoi w dniu, kiedy to ohydne B-52 zrzuciły na miłujący pokój stolicę narodu wietnamskiego kilkaset ton bomb burzących. Strącono w danym dniu tyle to a tyle maszyn (ogółem w czasie wojny ok. 3500) i tylu to pilotów i lotników wzięto do niewoli. Strat własnych na wszelki wypadek nie podawano, tak jak by te straty dla narodu wietnamskiego i innych narodów miłujących pokój nic nie znaczyły. Po takim komunikacie i pokazaniu zniszczonych amerykańskich superfortec następował komentarz owego redaktora dyżurnego, który tłumaczył wszystkim, którzy jeszcze nie zdążyli ogarnąć o co toczy się ta wojna i kto z kim się tam potyka i jak wygląda pole walki. Taki komentarz do tego jak należy rozumieć uprzednio podany komunikat o zbiorach, siewach, wyczynach produkcyjnych i reprodukcyjnych, spotkaniach przywódców państw i mocarstw dla utrwalania przyjaźni i światowego pokoju, spływał na słuchaczy jak olśniewające wszystkich światło wiedzy i świadomości proletariackiej zarazem. Ludzie tak przyzwyczaili się do tego, że kiedy nie było komentarza do jakiejś wiadomości, gotowi byli przysiąc, że to redakcyjna niedoróbka, potknięcie, ba czasem nawet sabotaż.
Jednak twórczego podejścia do kształtowania tak zwanej polityki informacyjnej nic i nikt nie może zatrzymać. Toteż przyszło nowe a wraz z nowym nowe treści, nowe formy i nowy sposób traktowania tym razem już nie obywateli, ale konsumentów. Rynek ma swoje prawa i w związku z tym wszyscy czy tego chcą, czy nie stają się konsumentami.
Kiedy w Polsce bieżącej dekady do głosu doszły dwie naraz partie prawicowe w zgodzie z modą na urynkowienie i sprywatyzowanie wszystkiego i prawie że wszystkich, podejmować zaczęto nieśmiałe próby wyhamowania tego trendu, uznając, że budżet jednak wymaga jakiegoś stabilnego zasilania i sprzedaż „rodowych włości” przynoszących skądinąd budżetowi niezłe dochody, kłóci się cokolwiek ze zwykłą logiką. Jedna więc z tak zwanych opcji politycznych zaproponowała odłożenie na jakiś czas dalszej prywatyzacji, narażając się tym samym wszystkim tym, których apetyty wciąż pozostały nienasycone, etc. etc.
Jedną z gałęzi proponowanych do prywatyzacji stała się infrastruktura tak zwanej służby zdrowia: szpitale, przychodnie, pogotowie ratunkowe, sanatoria, zakłady rehabilitacyjne, itp. Przykład ten jest najgorszy z możliwych, bowiem akurat specjalnie dochodowy, przynajmniej jak dotychczas to on nie był. Ponieważ w rękach sprawnych zarządców – jak głosi propaganda – każdy szpital zamienia się w żyłę złota, etc. Zwykły w tym wypadku scenariusz doprowadzenia danego zakładu do bankructwa a następnie jego odsprzedanie „inwestorowi strategicznemu” już nie wystarczał, ponieważ nawet najmniej zorientowany konsument już się był na tym mechanizmie dochodzenia do duuuuużych pieniędzy poznał. Ludzie więc patrzą drugim na ręce, odwiedzają prokuratora, znoszą dokumentację i sprawy tak łatwo już nie idą. Zbyt wiele osób interesuje się tym, z czego żyją a co więcej, wiedzą nawet dlaczego. Dbają o swoje, choć wcale nie prywatne szpitale, zakłady opieki, itp.
Jedna więc z opcji politycznych, zamiast prywatyzacji, zaproponowała przekazanie pewnej kategorii zakładów opieki zdrowotnej w zarząd samorządom a dopiero owe samorządy mogłyby, gdyby chciały, sprzedać taki zakład komuś lub coś z tym zrobić wedle uznania a zwłaszcza wedle kasy, którą na utrzymanie owych jednostek samorządowcy byliby w stanie wydębić od tak zwanego NFZ. Jest to więc na zasadzie panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek, czyli dla każdego coś miłego. Dla tych co to sobie prywatyzacji majątku narodowego nie życzą – zgoda na odejście od tej przebrzydłej i podejrzanej prywatyzacji. Dla tych co to wymądrzają się, że jedynie prywatne zadba należycie o konsumenta i o majątek i jego wykorzystanie – ukłon jak najgłębszy zgodnie z zasadą – nie kijem go, no to pałką.
W toczącej się walce wyborczej owe dwie opcje starły się ze sobą właśnie w sporze o prywatyzację służby zdrowia, jednak nie na zasadzie co będzie lepsze dla konsumenta lub jak zarządzać bardziej ekonomicznie, lecz na płaszczyźnie zupełnie odległej od konsumenta, a nawet ową odległość powiększając znacznie. Otóż jedni drugim zarzucili rozpowszechnianie kłamstwa o sobie, porywając się na imputowanie nieprawdy o jej stosunku do służby zdrowia w kontekście prywatyzacji. Skoro tak, a na dodatek, skoro nikt z „wypowiada czy” owych „kłamstw” nie chciał się poddać bez walki, sprawą na wniosek „bardziej dotkniętego do żywego” musiał zająć się sąd w mieście stołecznym Warszawie. Nie wystarczył ni jeden sąd, ani nawet dwa sądy. Mało tego, wyrokiem jaki usłyszeliśmy, zostaliśmy ponownie oświeceni, objaśnieni, nawet pouczeni a kto wie czy i nie nauczeni, że to co jest napisane, nie tylko waży, nie tylko mierzy ale na dodatek trzeba rozumieć literę po literce to, co i jak tam w tym piśmie stoi.
Jak wszyscy dobrze wiemy, w ciągu ostatnich 4 lat na Wiejskiej odbyło się co najmniej kilkadziesiąt potyczek o to, aby do prywatyzacji majątku – którego właścicielem jest skarb państwa, zapewniający funkcjonowanie m.in. służby zdrowia – nie doszło. Ustawodawcy spierali się ze sobą zażarcie a publiczność co raz dowiadywała się tym, że jedni chcą prywatyzacji a drudzy jej nie chcą i wobec braku zgody odnośne ustawy nie mogą zostać przeprowadzone. Dzięki wykładni, trzeźwości i stoickiemu spokojowi warszawskiego sądu, dowiedzieliśmy się nareszcie o co tam szło. Ale to wszystko jeszcze nic, ponieważ dzięki uzasadnieniu wysokiego sądu dowiedzieliśmy się, że przecież przekazanie szpitali samorządom, czego autorem był sam marszałek sejmu i wspierająca go partia, nic przecież wspólnego z prywatyzacją nie ma. Aż żal ściska, że wysoki sąd ani nikt inny nie był w stanie wpaść na ten pomysł, kiedy toczyła się sejmowa debata. A przecież to takie proste: zarzuca się oponentowi kłamstwo; sąd rozstrzyga kto kłamie, lub raczej jak należy rozumieć co kto chce powiedzieć a wyrazić nie umie. Wyrok kończy sprawę i ustawę mamy zaklepaną. Czyż to nie jest zbawcze?
Wysoki Sąd, jak wolno nam się teraz domyślać, nie badał tego czy samorząd może czy nie sprzedać potem komuś tak oczywiście znienacka otrzymane dobro. Sąd nie musiał tego badać, ba wyszedłby przed szereg, gdyby badał możliwość, która pozostaje w mocy do wykonania, jeżeli tylko komuś będzie na tym zależało, ponieważ sądy badają fakty i stany faktyczne a nie te, które dopiero kiedyś nastąpią. Wprawdzie sędziom i sądom znane są zasady procesowej ostrożności a nawet kodeksy, w których mowa o tym, że już samo planowanie przestępstwa jest przestępstwem, ale przecież co jest w kontekście omawianych okoliczności, sprzedaż szpitala przez samorząd jest czynnością jak najbardziej zgodną z prawem, wobec czego domniemywanie iż może to być przedmiotem planowanego działania przestępczego, jest nieuprawnione. Skoro tak, tym bardziej nieuprawnione jest pomawianie kogoś o popieranie prywatyzacji, skoro samorząd żadnym prywatnym folwarkiem nie jest.
Zapyta ktoś, no to jaka jest tutaj różnica? Skoro szpital tak czy owak stanie się instytucją prywatną? W biurokracji mówiło się kiedyś o „bocznej arabesce” a w Polsce znanej pod swojsko brzmiącym „wpuszczaniem w maliny”. W latach siedemdziesiątych na „rynku” w Polsce zaczęły znikać niektóre produkty, po to aby po paru tygodniach pojawić się w nowym opakowaniu, zmienionej ilości i co przede wszystkim, w znacznie podniesionej cenie. Dyżurni redaktorzy, prześcigali się w tłumaczeniu, jaki to postęp i ile z tego wynika korzyści dla obywateli. Nikt zdaje się nie zwrócił się o rozstrzygnięcie do instancji sądowych. No w każdym razie, nic o tym nie przebiło się do prasy. Po tym wszystkim nastąpił polski Sierpień i tak dalej aż po dzień dzisiejszy. Nie wiem jak to jest. Na tłumaczenie ludziom, że tak jest lepiej wydaje się masę kasy, zużywa tony farby drukarskiej i angażuje się całą elektronikę medialną. A konsumenci wciąż swoje. Aż dziw, że się ta zabawa w ciuciubabkę tak udomowiła i dobrze z tym wszystkim, no w każdym razie tej „demokratycznej” większości.