Wielki kryzys gospodarczy lat 1929-1933 o którym mówi się, że został zakończony dzięki wprowadzeniu interwencji rządu USA w dziedzinę dotychczas zupełnie prywatnej domeny, jaką była gospodarka amerykańska, poprzedzony był latami „przygotowań”, symptomami nadchodzącego spadku popytu i zapowiedzią tego, co się potem wydarzyło. Ekonomiści (nie wszyscy) w jakiś sposób dostrzegali tę prognozę, jednak ze względów pragmatycznych, związanych z regulacją, stanowieniem, manipulacją i sterowaniem wielkim kapitałem, zalecenia ich nie mogły być stosowane. Nie dlatego, że nie były trafne ale dlatego, że były tak „odstraszająco” precyzyjne. „Giełdy” kierują się własnym rozsądkiem, co mogliśmy dokładnie obejrzeć na własne oczy w ostatnich 10 latach ich funkcjonowania. Precyzja takiej prognozy nie określa niestety daty i godziny, kiedy rozpocznie się krach; jej dokładność zawiera się gdzieś w przedziale jednego lub dwóch kwartałów wskazywanego roku i to pomimo zastosowania najnowszych technologii obliczeniowych i wymyślnych modeli symulacyjnych.
Interwencja rządu USA w pokonaniu kryzysu lat 1929-33 została w sposób absolutnie skrajny uwypuklona, opisana, ba sfilmowana i do dziś naucza się jej w szkołach, jak sobie radzić w takim przypadku. Oczywiście ten medal też posiada swój rewers. A teraz przyjrzyjmy się mu przez chwilę i odpowiedzmy na kilka niewygodnych pytań.
Główny kierunek natarcia rządowego programu pobudzenia gospodarki amerykańskiej w zakresie infrastruktury komunikacyjnej, wodnej i częściowo energetycznej odbył się poprawnie, słusznie i zupełnie wzorcowo. Zrealizowano więc inwestycje, które były nie tylko potrzebne gospodarce amerykańskiej dla jej dalszego szybszego rozwoju. Były to inwestycje, w które kapitał prywatny nie bardzo chciał się angażować, nie dostrzegając tamże szybkiego zwrotu nakładów. Potrzebny był więc ktoś głupi, kto te koszty poniesie, po to aby ktoś inteligentny mógł z owoców tych inwestycji wyciągnąć ile wlezie. I tak się to dokładnie stało. Najwięcej korzyści z interwencji rządu USA w latach Nowego Ładu wyciągnęli prywatni inwestorzy oraz prywatny kapitał, który dzięki tym sprzyjającym okolicznościom mógł się o wiele szybciej i taniej rozwijać!
Zauważmy teraz, że inwestycja w cokolwiek ma na celu pomnożenie zainwestowanego kapitału, w przeciwnym razie nie miałaby żadnego uzasadnienia, sensu i racji bytu. Rząd USA zainwestował ileś miliardów dolarów w celu pobudzenia gospodarki, wydając na ten cel określoną ilość $$. W przypadku, gdyby to był prywatny kapitał, to w sposób oczywisty powinien wrócić do swoich prawowitych właścicieli (udziałowców), czyli płatników podatku dochodowego w postaci takiej czy innej dywidendy wyrażonej w dolarach. O ile pierwsza część twierdzenia, że interwencja rządu odbyła się poprzez zainwestowanie rządowych funduszy w pobudzenie gospodarki jest prawdziwa, o tyle jej część druga dotycząca dywidendy wracającej do swoich udziałowców, już z prawdą rozmija się całkowicie. Mówiąc brutalnie – inwestycje zostały rozpaprane i nigdy nie zostały zakończone, ponieważ nigdy nie zostały rozliczone. Niektóre na dodatek zmieniły właściciela i to w największej zgodzie z prawem, wobec czego nie pozostawiły po sobie żadnego śladu. Niektóre np. zbudowane autostrady służą do dziś, jednak ze względu na opłakany sposób, w jaki się nimi zarządza, ulegają stopniowej degradacji „robiąc” koszty, ale nie generując zysku. No więc co to jest za inwestycja i jaki to inwestor? Tym, którzy twierdzą, że „takie” inwestycje nie mają na celu przynoszenia zysku, można z jak największym spokojem polecić kontestowanie dokonań w ekonomii rewolucji bolszewickiej i jej odpowiedników w postaci „vive la revolucion”.
Od połowy lat trzydziestych ub. wieku rząd USA „zmuszony był” wielokrotnie do interwencji w gospodarkę na wiele różnych sposobów oraz na wiele różnych sum. Mam powody przypuszczać, że wszystkie „inwestycje rządowe” miały podobny cel (pobudzenie gospodarki, przeciwdziałanie upadkowi, etc), podobny do opisanego przebieg oraz podobny rezultat. Był to raczej rodzaj pożyczki bezzwrotnej w gospodarkę, podlegającej raczej „korzystnemu umorzeniu” niż generowaniu zysku.
Nacjonalizacja (przejściowa albo chwilowa) największych banków w USA w 2008 roku, to nic innego jak interwencja państwa przy pomocy pożyczki, która dla bankowców okazała się nie tyle pętlą na szyję (jak na to zasłużyli), ile pętlą na kieszeń, czego zwyczajnie znieść już nie mogli. Ci najbardziej agresywni oddali pieniądze już po paru miesiącach, aby tylko uwolnić się spod ozdrowieńczej opieki rządowych „sznupaczy” (inspektorów) . Ciągle niejasnym pozostaje, czy zwrócili także stosowne sumy odsetek, które rząd jako reprezentant narodu amerykańskiego powinien był uzyskać z tytułu inwestycji kapitałowej. Można domniemywać, że w obliczu istniejącego prawa, gdyby jakiś bank zechciał uczciwie dokonać takiej wpłaty, rząd nie mógłby zaksięgować takich dochodów pozabudżetowych, ponieważ nie ma ważniejszej ustawy niż budżetowa i nie ma – jak sądzę – w administracji urzędnika, który miałby odwagę i w taki sposób zechciał ustawę ową naruszyć.
Tymczasem popatrzmy sobie na to wszystko tak, jakbyśmy słyszeli o tym po raz pierwszy w życiu i żadne inne informacje ani obciążenia ideologiczne czy metodologiczne nas nie dotyczyły.