Praca, wypoczynek i… kobiety

kobiety

„Tylko człowiek, który pracuje, może cieszyć się z wypoczynku”

  Jerome J. Klapka

  kobiety     Na dworze zapada już zmierzch, a ja siedzę sobie w fotelu przed kominkiem i wygrzewam stare kości. Przed chwilą wróciłem do domu, aby zaznać zasłużonego odpoczynku. Podobne sceny powtarzają się od ponad dwudziestu lat, kiedy to po raz pierwszy postawiłem stopę na amerykańskim kontynencie. Przez wiele lat imałem się każdego zajęcia i harowałem jak dziki osioł, by zapewnić sobie i mojej rodzinie odpowiedni dobrobyt. Z czasem dorobiłem się młodej żony, synka i sporego mająteczku. Poszedłem w ślady ojca, który przed wojną był nadwornym stolarzem na dworze hrabiego Z. i znalazłem zatrudnienie w firmie meblowej. Z biegiem lat piąłem się powoli szczebel po szczeblu, aż wylądowałem w fotelu prezesa firmy.

 

To stanowisko zmieniło mój dotychczasowy pogląd na świat i ludzi. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszyscy pracownicy stali się niesłychanie mili i życzliwi. Z ruchu warg wyczytywali moje najskrytsze pragnienia i spełniali je w okamgnieniu. Każda moja myśl (w odczuciu żony przeważnie głupia) była poczytywana za niesłychaną mądrość, skrzętnie notowana przez mój personel i cytowana na każdym przyjęciu. Życie moje nabrało ciepłych odcieni, a i sam świat stał się różowy, nawet bez różowych okularów.

 

Siedzę więc przed kominkiem po całodziennej mozolnej pracy i od niechcenia sięgam po najbliższy słownik biologiczny, wertuję kartki i trafiam na następujące hasła:

Kochanka – roślina kwitnąca, pasożytnicza z gatunku motylkowatych. Wymaga dużo wilgoci i częstych zmian klimatycznych. Z uwagi na duże koszty trudna do hodowli domowej. Kwitnie tylko nocą.

 

Żona – pożyteczne zwierzę domowe, pociągowe, bardzo nerwowe, ale wytrwałe. Zazwyczaj żywi się odpadami. W hodowli domowej bardzo opłacalna, przynosi duże korzyści.

Ha, ha! Jak to autorzy trafnie ujęli. Nic dodać – nic ująć! A to co?

 

Mąż – zwierzę domowe z gatunku leniwców. Ze względu na dużą żarłoczność w warunkach domowych przynosi duże straty, w hodowli nieopłacalny, pochodzenie – skrzyżowanie trutnia z padalcem.

 

No, tego już za wiele! Co za bezczelność?! Każę jutro adwokatowi sporządzić pozew do sądu o znieważenie godności osobistej! Rezygnuję z dalszego czytania i odkładam leksykon. Mój zły humor poprawia żona, która przerywa mój tok myślenia:

– Wyobraź sobie, robiłam dziś zakupy, zabrakło mi pieniędzy i poszłam do twojego biura. W pokoju nie było nikogo, ale nie miałam czasu czekać, więc wzię­łam z twojej marynarki portfel, wyjęłam 200 dolarów i wyszłam. Chyba nie masz mi tego za złe?

– Ależ skąd, kochanie. Od trzech dni pracuję w innym pokoju.

 

A to ci heca! Jaką niemądrą minę ma moja Hania. Czuję przez skórę, jaką awanturę urządzi mój zastępca swojej żonie. Jak się biedaczka wytłumaczy? A swoją drogą nie będę już trzymał więcej portfela w marynarce. Całe szczęście, że nie spostrzegła w nim zdjęcia pewnej miłej Francuzeczki, którą poznałem w Paryżu podczas ostatniej podróży służbowej. Okazała się bardziej inteligentna niż moja żonka.

Otóż podczas picia kawy w przytulnej kawiarence przysiadła się do mnie taka jedna blond-bestia. Trudno nam było się dogadać, ponieważ ani w ząb nie rozumiałem francuskiego. Narysowałem więc na kartce nutę, a ta od razu zrozumiała, że chcę tańczyć. Gdy wróciliśmy do stolika ona narysowała na kartce łóżko. Do dziś nie wiem, jak się domyśliła, że jestem prezesem fabryki mebli?!

 

Będąc w Paryżu nie omieszkałem wjechać windą na wieżę Eiffla, przejść po Łukiem Tryumfalnym i zwiedzić Luwr. Aby nie pogubić się w eksponatach skorzystałem z pomocy przewodnika. W jednej z gablot spostrzegłem wystawione dwie czaszki:

– Czyja jest ta duża czaszka? – pytam swego cicerone.

– To czaszka faworyty Ludwika XV, Jeanne Pompadour.

– A czyją jest ta mała czaszka obok?

– To, proszę pana czaszka madame Pompadour, gdy była małą…

Podobnych rzetelnych objaśnień usłyszałem mnóstwo z ust mego przewodnika, więc w podzięce za solidną pracę wręczyłem mu słony napiwek.

 

Z drugiego pokoju słyszę wołanie mojej Hani, abym pomógł naszemu małemu Bartkowi w odrabianiu lekcji. Opuszczam wygodny fotel, podchodzę do synka, spoglądam mu przez ramię na otwarty zeszyt i czytam temat wypracowania – „Jak wyobrażam sobie pracę dyrektora”. Widzę, że synek nie pisze tylko siedzi bezczynnie założywszy ręce:

– Czemu nie piszesz? – pytam się Bartka.

– Czekam na sekretarkę.

Moja krew, wykapany ojciec. Ma rację. Po co ma się męczyć – od tego są przecież sekretarki!

Zamierzam odejść i nie przeszkadzać mu w koncentracji umysłu, lecz dobiega mnie pytanie:

– Tato, dziś spotkał mnie na drodze jakiś facet i mówił, że chodziliście razem do szkoły…
– Jak wyglądał?
– Miał brodę i wąsy, był gruby i łysy.
– To pomyłka! Nikt taki nie chodził ze mną do szkoły!

 

Dziwne. Szukam w myślach, lecz nie pamiętam, aby ktoś o takiej fizjonomii był w naszej klasie. Zwracam się do syna:

– Słuchaj Bartuś, mniejsza o tego faceta, lepiej powiedz mi, co robiła mamusia podczas mojego wyjazdu do Francji?

– No wiesz. Przychodził tu taki wujek.

– No i co, co?

– No wiesz… Sadzał mamę na twoim fotelu, zdejmował jej płaszczyk, bluzeczkę…

– No i co jeszcze synusiu, co?

– Zdejmował jej majteczki, staniczek. I robili coś. Nie wiem jak to się nazywa, ale to samo, co ty z ciocią, jak mama była na wczasach.

 Jasna cholera! Ale spostrzegawczy dzieciak! Widać, że moja krew. A swoją drogą lepiej się mieć w przyszłości na baczności, bo licho nie śpi… Gdyby się Hania dowiedziała, dopiero dałaby mi popalić…

 

Wracam na ulubiony fotel po kominkiem lecz nie na długo, bo wieczorną drzemkę przerywa mi dzwonek telefonu. Poznaję głos mojej Francuzeczki:

– Mam dla ciebie Jean miłą niespodziankę.

– Tak? Powiedz mi szybko, co to.

– Wiesz, jestem w ciąży. (Ale cwana, myśli, że mnie nabierze na taki numer).

– Bip bip bip… nie ma takiego numeru. Bip bip bip… nie ma takiego numeru.

 Odkładam słuchawkę i nie wiem dlaczego, ale zaczyna mnie boleć głowa. Najwyższy czas się położyć do łóżka.

 

Rankiem budzi mnie promień słoneczny, który przedostaje się do małżeńskiej sypialni. Ubieram się i spieszę się do pracy. Czekają mnie rozmowy kwalifikacyjne z kandydatkami na osobistą sekretarkę, ponieważ ostatnia akurat przekroczyła ustawowy limit wieku dla sekretarek i byłem zmuszony ją oddalić. Taka jest wersja oficjalna. Prywatnie jednak muszę wyznać z przykrością, że na jej odejście wpłynęła diagnoza lekarza rodzinnego. Spytacie Państwo, co ma piernik do wiatraka, czyli sekretarka do doktora. A jednak ma. Otóż kilka dni temu oświadczyła mi w pracy, że jest w ciąży i że mam szansę zostać szczęśliwym ojcem. Ucieszyłem się bardzo, że rodzina mi się powiększy. Każdy mężczyzna jest przecież czuły na punkcie swojej męskości. Uczeni też mawiają, że od przybytku głowa nie boli. Tak się jednak złożyło, że następnego dnia udałem się do lekarza na rutynowy przegląd. Wizyta zaczęła się od utartego pytania:

– Jak się pan czuje?
 – Nigdy nie czułem się lepiej. Mam 18-letnią sekretarkę. Jest w ciąży i wkrótce będziemy mieć dziecko.

Doktor pomyślał chwilę i mówi:
 – Niech pan pozwoli, że opowiem panu pewną historię. Otóż pewien myśliwy, który nigdy nie zapominał o sezonie myśliwskim, wyszedł raz z domu w takim pośpiechu, że zamiast strzelby wziął ze sobą parasol. Kiedy znalazł się w lesie z krzaków wyszedł ogromny niedźwiedź. Myśliwy wyciągnął parasol, wycelował w zwierzę i wypalił. I wie pan co stało się potem?
 – Nie – odpowiadam zaciekawiony.
 – Niedźwiedź padł martwy jak kłoda.
 – Niemożliwe! – wykrzyknąłem – Ktoś inny musiał wystrzelić.
 – I do tego punktu właśnie zmierzam…

 

Co miałem uczynić w tej sytuacji? Dałem sekretarce trzymiesięczną odprawę i odprawiłem ją z kwitkiem, czyli czekiem na odpowiednią sumę, a dzisiaj stoję przed dylematem wyboru odpowiedniej następczyni. W doborze świeżej siły przeszkadza mi mój kierownik, który nachalnie wpycha się do gabinetu:

– Wszystko mi jedno… Proszę wyba­czyć, panie prezesie, ale od kilku miesięcy nie dostałem pre­mii…

– Proszę się nie martwić, może pan spokojnie odejść. Wybaczam panu z całego serca.

Jestem z siebie ogromnie zadowolony. Należy być zawsze wielkodusznym. Przecież Chrystus nauczał: „Wybaczcie maluczkim, albowiem nie wiedzą, co czynią”. Nie ma to, jak odpowiednie podejście do podwładnych!

 

Przegląd odpowiedniego materiału na sekretarkę zaczynam od zapoznania się z listami motywacyjnymi:

– „Uprzejmie proszę o przyjęcie mnie do pracy w pańskiej firmie. Prośbę swą motywuję tym, że mój poprzedni pracodawca zmarł w moich ramionach na atak apopleksji. Moje wady: nie znoszę niechlujstwa, kłamstwa i zbytniej spostrzegawczości…”

 

– „Nie będę opisywała moich osiągnięć (…). Nie będę również pisała o bzdurach, które znajdują się we wzorach listów motywacyjnych…


– „Ze swojej strony oprócz młodego wieku i wysokiej kultury osobistej gwarantuję dużą aktywność i kreatywność oraz pracowitość i dokładność, jak i dyspozycyjność…”

 

Dwie pierwsze kandydatki nie zyskały uznania w moich oczach, za to ostatnia przypadła mi do gustu ze względu na długie blond włosy i wnikliwe spojrzenie, tające się w jej… dużych niebieskich oczach.


– Pisze pani na maszynie?
– Niestety, nie zdążyłam się jeszcze nauczyć.
– Zna pani stenografię i obsługę komputera?
– Ależ skąd!
– Orientuje się pani w pracy biurowej?
– Nie mam o niej zielonego pojęcia.
– Hmmmm… A mimo to mam przeczucie, że będę mógł Panią wykorzystać w pracy jako sekretarkę!

A przeczucie mnie nigdy nie myli, ponieważ jestem spod znaku Ryb, które odznaczają się wrodzoną intuicją.

Aby zrównoważyć liczbę załogi pracowniczej w firmie musiałem podjąć natychmiast drażliwą decyzję o zwolnieniu innej osoby, więc kazałem nowej sile roboczej wezwać do gabinetu personalnego:

– Proszę znaleźć w naszej firmie sprytnego, młodego człowieka z dużą wiedzą i umiejętnościami, mającego dobry kontakt z ludźmi. Jednym słowem kogoś takiego, kto mógłby mnie zastąpić.

– Czy mam go tu do Pana przysłać?

– Nie, natychmiast zwolnić.

 

Po tych decydujących dla przedsiębiorstwa posunięciach udałem się do swej bungalowu, gdzie w drzwiach powitał mnie mój przyszły następca tronu – Bartek:

– Ooo jesteś, mama bardzo się ucieszy. Właśnie przed pół godziną zatelefonowała do ciebie do pracy…

– A teraz co robi?

– Jeszcze z tobą rozmawia…

Co u licha? Może rozmawia z moim duchem? Lecz Haneczka jak zawsze znajduje szybko odpowiednie wytłumaczenie tego zjawiska:

 

– Wiesz dobrze skarbie, jaki jest wolny przesył na tych łączach satelitarnych. Widocznie zanim mój głos obiegł kulę ziemską i dotarł do ciebie, ty zdążyłeś przyjechać do domu. Lepiej będzie, jak zamiast zajmować się takimi głupstwami, pomożesz odrobić Bartkowi zadanie z zadanej lektury. Co dwie głowy, to nie jedna, więc już po kwadransie mój synalek ma gotowe wypracowanie dla pani od polskiego ze szkoły sobotniej, zaczynające się od słów: „Janka Muzykanta jak posyłano do pracy gnój wyrzucać, to mu wiatr w widłach grał i matka nawet nie wiedziała, że Janko ma taki talent do muzyki…”. Już ja dopilnuję, aby talent mego syna (który wyssał  z mlekiem ojca) nie poszedł na marne jak u małego Janka.

 

Po chwili żona odrywa mnie od syna twierdząc, że transformator w radioodbiorniku dziwnie buczy.

– Czemu się dziwisz? Jakbyś miała 60 okresów na sekundę, to też byś buczała.

Nie zdążyłem dokończyć zdania, gdy nagle w radiu coś strzeliło i w całym domu zgasło światło. Trudno w takiej chwili znaleźć próbnik, więc namacałem tylko kawałek kabla. Wołam na Hanię:

– Chodź no tu szybko!
 – Czego chcesz?
 – Potrzymaj przez chwilę ten kabel.
 – No trzymam, i co dalej?
 – A nic, widać faza jest w tym drugim…Gdyby była w pierwszym, to byś tylko szczękała zębami.

 

Wreszcie zapala się światło, wszystko wraca do normy, a ja powracam w zacisze swego gabinetu, gdzie próbuję swych literackich zdolności. Od pewnego czasu wieczorami piszę pamiętnik, aby potomni mogli brać ze mnie przykład. Pomimo, że od dzisiejszych przejść kleją mi się ze zmęczenia powieki, to jednak staram się nie uronić żadnego wydarzenia:

 

PIĄTEK: Dzisiaj moje urodziny. Dostałem od Zarządu nowy helikopter. Ten poprzedni miał już rok. Nowa sekretarka się stara, ale mówi, że paznokcie jej przeszkadzają w pisaniu. Dobrze, że nie przeszkadzają w czym innym.

 

SOBOTA: Próbny lot nad Chicago. Zwróciłem się do zarządu miasta o obniżenie Sears Tower. Za bardzo przeszkadza w lataniu.

 

NIEDZIELA: Jak to dobrze, ze dziś niedziela. Trochę wytchnienia po tygodniu kieratu.

 

PONIEDZIAŁEK: Posiedzenie Zarządu. Skandal. Chcą mi obniżyć pensję o 5 procent – wychodzi, że o 2 tysiące. Jak ja zwiążę koniec z końcem? Nawet na paliwo do jaguara nie starczy…

 

WTOREK: Zmieniłem Zarząd. Ten poprzedni był już stary. Miał już rok…

 

Pora kończyć. Oczy się same zamykają. Najwyższy czas położyć się po całodziennej katordze i odpocząć.

Alex