Wieszczęta II

Część II

 

W czasach, kiedy wszyscy, którym przyszło do głowy uciec z miejsca, w którym nie było im powiedzmy najwygodniej, droga do wolności mogła stać zatorem, ale idea pozostawała żywa jak najbardziej. Zdecydowanie od mniej więcej XVIII wieku miejscem takim była Ameryka, a następnie przez jakieś ostatnie 100 lat miejscem docelowym na pewniaka stała się jej część północna. Wynalazek ruchomych obrazów, zwany w Europie filmem, nie tylko przypieczętował, ale powiększył to wyobrażenie do niemierzalnych wręcz rozmiarów, kreując celuloidowy dobrobyt i utrwalając na całym świecie stereotyp najwyższego celu, albo ostatecznego przeznaczenia cywilizacji, jakim może być stworzony przez Amerykanów beztroski świat „Ameryki”. Tamże więc „amerykański styl”, „amerykański sen”, „amerykański samochód” (jak mówią gdzieniegdzie „pijar”) etc. stały się samonapędzającymi propagatorami mody, metody, celu, ba postępu. Nie obyło się przy tym bez różnych malkontenckich wynurzeń, czy postaw w stylu Steinbecka choćby, ale tym akurat publiczność chciała się jakby przejmować najmniej. Dało to bystrym podglądaczom rzeczywistości naturalnej powód do tego, aby oceniać, że publiczność słucha, nadsłuchuje, wypatruje, poszukuje w wiadomościach tego, czego sama pragnie a niekoniecznie tego, co jakiś przekaz niesie ze sobą. W tych więc warunkach całe pokolenia Europejczyków, Azjatów, Afrykanów a następnie „środkowych” i „południowych” Amerykanów, wyrosło z lepszym lub gorszym przekonaniem, że na świecie istnieje miejsce, do którego warto się udać, albo w razie konieczności wyższej należy uciec, bo tam da się żyć i przeżyć. Wystarczy pracować a osiągnie się to, o czym każdy marzy, a nawet o czym mu się nie śniło, jeśli się tylko wysili. Reasumując: było dokąd uciekać.

 

Pod koniec XX stulecia na wolnym od skaz krysztale marzeń pojawiły się pierwsze rysy. Ci, którzy już w Ameryce Północnej zdołali się jakoś urządzić, zaczęli nawet twierdzić, że życie tutaj jest wprawdzie inne, ale pracować trzeba więcej, za osiągany standard płacić trzeba drożej, a nowi emigranci to po prostu zaraza i zgroza, której należy położyć zdecydowany kres. Nie wiemy, kto tu zawiódł, a zwłaszcza co zawiodło, faktem jest, że na promocję prostej wiadomości: „nie przyjeżdżajcie już tutaj, tu nie ma dla was miejsca, pracy, niczego – nie chcemy was tu znać!” nie znalazła się żadna organizacja rządowa, prorządowa lub pozarządowa, nie znalazły się środki na antyreklamę w celu zapobieżenia dalszej emigracji do USA. W zamian na granicy z Meksykiem wybudowano jakiś mur. Być może po to, aby się jednak odgrodzić, nikomu o tym wprost nie mówiąc.

 

Specjaliści od pijaru Stanów Zjednoczonych na świecie nie mogli sobie przecież wyobrazić, że będą opowiadać wszystkim: „Słuchajcie ludzie, tam nie ma po co jechać, celuloidowy świat to hucpa, a o dobrobycie w USA nikomu już się nawet nie śni” – no bo jak by to wyglądało. Różne rządy od skrajnie proamerykańskich po skrycie przeciwnych polityce USA, także nie wykazały zdolności do tego, aby problem ten sprofilować, a wszelkie podejmowane próby odebrane zostały jako antyamerykańska propaganda lub chęć zatuszowania własnych niepowodzeń. Co bystrzejsi przedstawiciele i przywódcy różnych krajów wychodzili z tego obronną ręką, wmawiając swoim obywatelom, że jeśli się tylko trochę wysilą, to mogą Amerykę nawet prześcignąć, a dlaczegóżby nie. Chcąc czy nie, potwierdzali otwarcie, że amerykańska droga do sukcesu wiedzie poprzez powielanie tego, na razie tylko niedościgłego modelu.

 

Tak więc amerykański sen niósł się w świat sam na fali niczym niepowstrzymywanej nadziei na lepsze.

Nadziei, z którą pod koniec XX wieku rodzili się już praktycznie wszyscy. A czy należy albo wręcz czy można komuś odbierać nieraz jedyną nadzieję, jaka jeszcze mu została? Ci, którzy to wcześniej zrozumieli, przestali więc obnażać „amerykański system”, analizować jego ułomności czy przekręty. Poszli za ciosem i sami starali się prześcignąć Amerykanów w swej nowej amerykańskości. W takiej na przykład Rosji, dosłownie z dnia na dzień nie tylko zmieniono ustrój, wprowadzono instytucjonalnie (czytaj na rozkaz z góry) prawo do prywatnej własności, ale także ku zdumieniu szczególnie bogatych Amerykanów, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wykreowano kilkudziesięciu multimiliarderów i największą na świecie liczbę multimilionerów. To co Amerykanom zajęło 200 lat, Rosjanie wykonali w ciągu bodajże pierwszej pięciolatki tuż po upadku Związku Radzieckiego. Podobne transformacje („przepławianie majętności” jak mówią Rosjanie) miały miejsce w pozostałych tzw. „demoludach”. Trudno jest wyobrazić sobie kapitalizm bez kapitalistów, a jak już wspomnieliśmy o tym wcześniej, ambicją zacofanych gospodarczo krajów i ich przywódców jest pokazanie Jankesom, kto jest bardziej amerykański. No i czyż są jakieś wątpliwości co do tego, że można to lepiej pokazać? Albo mówiąc inaczej, czy Chińczycy, Rosjanie i inni nie pokazali jednoznacznie, że w wyścigu z Jankesami gotowi są do każdego rodzaju poświęceń?

 

W ciągu ostatnich dwóch lat w metropolii chicagowskiej, znanej z dużej liczby polskiej diaspory, po raz pierwszy zanotowano nie tylko spadek zainteresowania się osiedlaniem w USA na stałe członków tej społeczności, ale co więcej, systematyczny ubytek spowodowany wyjazdami na stałe wraz z mieniem do Polski. Ma to oczywisty związek nie tylko z „niezwykle przyjaznymi” warunkami emigracyjnymi dla Polaków, jakie im oferują Stany Zjednoczone, ale również ze spadkiem ekonomicznym i pogorszeniem się warunków zarobkowania w USA. Liczba połączeń lotniczych między Chicago i Polską spadła zdaje się czterokrotnie, co naturalnie zupełnie o niczym nie świadczy.

 

Upadek mitu o tym, że jest takie miejsce na świecie, gdzie zawsze można uciec lub schronić się przed jakąś zawieruchą, powoli jak na razie przenika do świadomości zwłaszcza osób, których krewni żyją w USA. Efekt jest tyleż zaskakujący i drastyczny, co i traumatyczny: przypomina reakcję dumnej żony, która dowiaduje się, że jej małżonek zainteresowany jest poważniej kimś innym. Dumne byłe żony z powodu poniesionej „porażki” są nie tylko wściekłe. Nie tylko żądają rekompensaty i pokazują swoją wyższość nad innymi. Mają przecież do tego wszystkiego prawo.

 

To, że utraciły nadzieję, nie powinno umykać uwadze polityków. Nie tylko tych, których amerykańskość jest sezonowa. No tak, ale który z amerykańskich polityków zada sobie trud, aby nadzieja na lepsze nie przepadła wraz z nim w Waszyngtonie?

 

Marcisz Bielski