Ponieważ to nie nasz kłopot, więc będziemy się tym zajmować mniej. W jej przypadku, najgorsze w tym, to jednak nie tyle znajomość owych „myśli skupionych w syntetycznym skrócie”, co odwoływanie się do ich greckich i łacińskich korzeni. I to w orginale!
Mówię Wam zgroza.
W dzisiejszych czasach, tolerancji, permisywizmu (przyzwolenia), tumizwisu-tam mi łasu, miłości (mylonej z nienawiścią), zielonych wysp (kiedyś to były twierdze lub wieże co najmniej), wojen religijnych (wiem, to też już było – ale do tej rzeki, wchodzi się z butami), najnowszemu wynalazkowi doby współczesnej: „przestrzeni publicznej”, oraz (po pierwsze, drugie i trzecie) IGNORANCJI ponad jakąkolwiek miarę, odwoływanie się do rzymskich zasad, to jak urąganie Innocentemu IV w czasie jego owocnego panowania w Rzymie. Stos, od razu na stos.
Aby rozproszyć elementarne wątpliwości, musimy z pokorą przyznać, że ludzkość od zawsze, zwłaszcza ta „technologicznie wyżej zaawansowana”, cokolwiek miałoby to znaczyć, poszerzała swą przestrzeń życiową, na ogół kosztem sąsiadów ale potem i to uległo przewartościowaniu. Postępy w komunikacji i transporcie, dały tu znać wyraźnie o sobie. Kiedy więc cały świat został już praktycznie opanowany do ostatniego przydatnego komukolwiek skrawka skały, czy piachu, przyszedł czas na „przestrzeń okołoziemską”. Tu nastąpiło jakby chwilowe zatrzymanie, poprzez ostre przywalenie głową w twardszy od skały „mur technologicznej wydolności”, związanej między innymi z pokonywaniem bariery „miękkiego wchodzenia w atmosferę ziemską”, od której zamiast swobodnie wejść, można się odbić na zawsze albo spalić w podobnym trybie.
Otóż „gdzie diabeł nie może „ – tak się mówiło kiedyś. Dziś mówi się – „tam specjalistę od pijaru pośle”. Zadaniem owego specjalisty, jest wyjaśnienie nam, zwyczajnym ignorantom, jak to co niemożliwe, jest możliwe a nawet łatwe i przyjemne zarazem. Aby jakoś odwołać się do naszych wcześniejszych nieco europejskich prekursorów postępu, uzdrowienia i uszczęśliwiania zarazem przypomnijmy, że już zdaje się w latach trzydziestych ubiegłego stulecia, jeden z luminarzy pijaru, malarz z Wiednia i Monachium, przekonywał swój naród o potrzebie powiększania „przestrzeni życiowej” w orginale „Lebensraum”. Jeszcze wcześniej historia uczy, że inni specjaliści od powiększania swojej przestrzeni, czynili to nie mniej, jak na swoje możliwości skrzętnie, ale kiepsko skonstruowana dynastia, wcześniej czy później degenerowała się tak bardzo i tak intensywnie, że rzadko kiedy, nie tylko kto ale i co z tego przeżyło. Co innego więc, kiedy za „zarządzanie przestrzenią”, jak to się dzisiaj opisze w języku nowomowy, „odpowiedzialny” staje się naród. Co też ja mówię, społeczeństwo.
A zatem ostatni wynalazek, to jest „przestrzeń publiczną” uznać możemy naturalnie i bez żadnych już najmniejszych nawet wątpliwości za:
– własność społeczną
– dobro publiczne, oraz – być może to właśnie powinno być na samym początku
– hemisferę sekularną!
Mniejsza o stosunek własności, bo w dobie prywatyzacji, wyrokiem Sądu Okręgowego w mieście stołecznym Warszawie, możemy rychło dowiedzieć się, że jakiś kandydat, nigdy żadnej propozycji uwłaszczenia w tej materii nie był czynił, a ktokolwiek głosi inaczej, będzie ścigany, zakuty w dyby i wystawiony na widok publiczny, co najmniej. Wydawało się, że naturalne w takim przypadku, jak inkryminowane dobro publiczne, podlegać będzie – co chyba nie budzi najmniejszych wątpliwości – jak każde dobro publiczne, stosownej ochronie, zgodnie z przepisami „O Ochronie Dóbr Publicznych”.
No i wreszcie kapitalna strona sekularna owego „dobra”, nie pozostawia cienia złudzeń co do tego, kto nim zarządza, tym dobrem oczywiście. Nie może być tak, że jakieś „dobro publiczne” pozbawione jest zarządu. W tym najważniejszym z dóbr bo pijarowskim, zarząd obejmie Prezes Rady Ministrów. Wyznaczy swego pełnomocnika i zapanuje tu porządek. Po wpisaniu do konstytucji.
Tak nam dopomóż Bóg. Amen.
Marcisz Bielski