Co kryje latarnia w Nowym Porcie?

W laternie, najwyżej położonym pomieszczeniu latarni w Nowym Porcie, jest przytulnie i sucho, choć za oknami oberwanie chmury. Na ścianie wisi wiekowy barometr, a dalej zabytkowy telefon marki Adler&Co. Potrafił dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Na linii kapitanat gdańskiego portu z kolejnymi dyspozycjami.

– Na przykład, że trzeba wywiesić sygnał flagowy: tor wodny wolny. Po czym oczekujący na wejście do portu statek mógł wpływać. Tak wyglądało to wiele lat temu – wyjaśnia Jacek Michalak, właściciel latarni przy ul. Przemysłowej  w Nowym Porcie, który, pływając przez lata po morzach i oceanach, poznawał tajniki zawodu nie tylko marynarza, ale i latarnika.

Dlatego o mechanizmie wysyłającym sygnał świetlny, czyli o sercu latarni opowiada z błyskiem w oku. – Jedna sekunda światła i cztery sekundy przerwy. Każdy kapitan, nawet we mgle lub podczas burzy, wiedział, że tylko jedna latarnia w rejonie Morza Bałtyckiego wysyła taki sygnał – zaznacza Michalak i spieszy wyjaśnić, jak skonstruowane są urządzenia w gdańskiej latarni. Mechanizm na pierwszy rzut oka wydaje się prosty: jest źródło prądu, spora żarówka i soczewka. Jednak gdański latarnik przekonuje o wyjątkowości zastosowanego w gdańskiej latarni systemu.

– Latarnia w Nowym Porcie była jedną z pierwszych na świecie, która wykorzystywała światło elektryczne do wysyłania sygnału. Generowany jest on przez żarówkę o mocy 500 W. Dzięki soczewce Fresnela, która znajduje się przed żarówką, wzmacniany był 40 razy i w ten sposób uzyskiwano moc użyteczną 20 tys. watów. Sygnał widoczny był za Półwyspem Helskim – gdański latarnik kończy drobiazgowe wyliczenia.

Dobrej jakości żarówki działały przeważnie przez kilka lat i pomagały statkom wpływać do gdańskiego portu. W końcu jednak przepalały się. Latarnicy pracujący w XIX i XX wieku mogli jednak liczyć na pewne ułatwienie – automatyczny mechanizm, który w przypadku przerwania obwodu wymieniał żarówkę elektryczną na gazową. Ułatwień nie było za to przy obsłudze ważącej 75 kilogramów kuli czasu – urządzenia, które przed pojawieniem się radiostacji używano do nastawiania chronometrów na pokładach statków. Dzięki temu możliwe było dokładne określenie na mapie pozycji jednostki.

– Codziennie tuż przed godziną 12 latarnik, kręcąc korbą, podnosił kulę czasu na szczyt masztu i dokładnie w samo południe, na sygnał telegraficzny z Królewskiego Obserwatorium Astronomicznego w Berlinie, następował jej spadek, po czym obserwujący to kapitanowie statków nastawiali pokładowe chronometry – tłumaczy Michalak.

Morskie wiatry nie oszczędzały jednak gdańskiej kuli czasu. W 1929 r. została zerwana podczas sztormu. Po czym zapadła decyzja, że montażu nowej nie będzie. Sygnał czasu podawała gdańska radiostacja. Statki korzystały jednak nadal z innej funkcji budowli wysokiej na ponad trzydzieści metrów – pomocy pilotów. Swoje stanowiska mieli w pomieszczeniu znajdującym się pod laterną. Wyposażeni w lornetki obserwowali przez okna lub z balkonu statki znajdujące się w pobliżu. Kiedy tylko jeden z nich wywieszał odpowiedni sygnał flagowy, pędzili w dół schodami do pobliskiej przystani, wsiadali do łodzi i wiosłowali w kierunku jednostki.

– Piloci wchodzili na pokład takiego statku i prowadzili go przez portowe kanały. W żadnym porcie świata nie wolno bowiem kapitanowi samodzielnie prowadzić statku wewnątrz portu – wyjaśnia Jacek Michalak, siedząc w oknie latarni, po czym postanawia zejść schodami w dół do innego okna, które zapisało się na kartach nowożytnej historii.

O godz. 4:45 z okna latarni w Nowym Porcie obsługa niemieckiego ciężkiego karabinu maszynowego otworzyła ogień do polskiej placówki na Westerplatte, która znajdowała się po drugiej stronie portowego kanału. Jak zaznacza Jacek Michalak, to stanowisko ogniowe w latarni ostrzelało jako pierwsze Westerplatte, nie zaś, jak podawano przez lata, pancernik “Schleswig-Holstein”. Jako dowód przedstawia zapis w dzienniku pokładowym okrętu. – Podaje on jednoznacznie, że pancernik rozpoczął ostrzał trzy minuty później, o godz. 4:48 – przekonuje gdański latarnik.

Latarnia z bogatą przeszłością historyczną była także wykorzystywana po zakończeniu II wojny światowej. Działała do czasu uruchomienia nowej latarni w Porcie Północnym. Od 1984 r. ceglana budowla niszczała pozostawiona bez opieki. – Okien nie było, a w dachu takie dziury, że głowę można było wystawić – wspomina Jacek Michalak, którego można przedstawić na kilka sposobów. Z uwagi na pochodzenie: syn dr Stefana Michalaka, który jako lekarz służył m.in. na “Piłsudskim”, “Batorym” i “Darze Pomorza”, a po wojnie tworzył Akademię Medyczną w Gdańsku. Z uwagi na zawód i pasje: inżynier zajmujący się radiotelekomunikacją, fizyk, rzeźbiarz i marynarz, który przez kilka lat pływał po morzach i oceanach.

Niespodziewanie latarnia w Nowym Porcie zyskała w nim mecenasa. Michalak po długich staraniach został właścicielem niszczejącego obiektu. Zainwestował własne pieniądze, zwrócił się do sponsorów. Po latach remontów otworzył obiekt jako muzeum. Na maszcie pojawiła się nowa kula czasu. – Na świecie było ich kiedyś z dwieście, a teraz jest może pięć czy sześć. Gdańska jest wyjątkowa, bo ażurowa – mówi z dumą w głosie marynarz, który stał się kolejnym gdańskim latarnikiem. Można go spotkać siedzącego w malutkim pomieszczeniu u wejścia do latarni, gdzie widnieje tabliczka z napisem “Zabytek zadbany” nadawana przez Generalnego Konserwatora Zabytków. Uśmiechnięty gdański latarnik chętnie odpowiada na pytania zwiedzających, zwłaszcza na jedno: ile stopni trzeba pokonać, aby dostać się na samą górę latarni. Tyle że najpierw trzeba to samemu sprawdzić.

Źródło: trojmiasto.pl