
„Wesele” w Teatrze Słowackiego w 123. rocznicę głośnej premiery Wyspiańskiego- Źródło: PAP/Łukasz Gągulski
Galicyjskie Walentynki
Działo się to w czasach, kiedy w czasach galicyjskich panował krakowianom miłościwie cesarz Franciszek Józef I, a o świętym Walentym jako patronie zakochanych, nikt jeszcze nie słyszał. Wprawdzie część mieszkańców miasta zdawała sobie sprawę, że w Kościele Mariackim złożone są relikwie tego świętego, lecz pokutowała powszechnie opinia, wywodząca się z XVI w., według której św. Walenty był synonimem szatana. Co więcej, urzędnicy austriaccy monarchii habsburskiej uważali dzień 14 lutego za feralny, a samego świętego za patrona epileptyków, gdyż ten świątobliwy biskup miał w swojej pieczy wszystkich dotkniętych „wielką chorobą”.
Chociaż z powyższego wywodu wynika niezbicie, że św. Walenty niewiele miał wspólnego z prawdziwym afektem (poza tym, że żenił po kryjomu chcących zażyć słodkiej niewoli), to jednak miłość, zarówno ta wielka i prawdziwa, jak i ta przelotna choć żarliwa, zdarzała się równie często jak i dzisiaj, choć skrępowana na supeł dawnymi konwenansami. Miała ona wiele wspólnego z „wielką chorobą”, ponieważ z równą łatwością powalała biedaków i bogaczy, czy też zdrowych jak rzepa i silnych jak byk mężczyzn. Znalazło to zresztą odzew w przysłowiu: „Święty Walek tych powali, co patronem go nie znali”. Ci, którzy przeżyli namiętność serca, wspominali nieraz po latach w swych pamiętnikach o tym wszechogarniającym jak fala tsunami uczuciu.
Za czasów istnienia c.k. monarchii austrowęgierskiej w grodzie krakowskim rzadko zdarzały się mezalianse, a jeśli już, to były szeroko komentowane. Przeważnie zawierano związki małżeńskie w swoim kręgu. I tak mieszczanin szukał żony pośród kupieckich czy urzędniczych nazwisk, a szlachcic wymagał od przyszłej bogdanki herbowego klejnotu. Czasem biedny jak mysz kościelna szlachcic godził się na związek z majętną mieszczanką, której posag równoważył szanownych sarmackich przodków. Niekiedy ojciec szlachcic zezwalał, by jego córka wyszła za kawalera bez herbu, za to odpowiednio wykształconego. Przykładem tego było panienka Eleonora Strzemiejanowska, która zabujała się dokumentnie w prawniku Kazimierzu Girtlerze i źle na tym nie wyszła, bo ich związek był powszechnie uznawany za nader szczęśliwy.
Lucjan Rydel z żoną Jadwigą Mikołajczykówną
Ten ustanowiony z dawien dawna porządek rzeczy zburzyli dopiero młodopolscy artyści (notowani przez policmajstrów pod kryptonimem „Bohema”), którzy zaczęli szukać wybranek swego serca pośród hożych dziewoi z podkrakowskich wiosek. Jedną z nich poślubił dramaturg i poeta Lucjan Rydel, a ich ślub opisał szczegółowo w „Weselu” Stanisław Wyspiański. Ten ostatni źle wyszedł na zdradzie odwiecznego porządku, gdyż jego żona-chłopka okazała się ksantypą i sekutnicą do kwadratu. Opisane przypadki mezaliansów były jednak nader rzadkie i dotyczyły raczej tylko sfer artystycznych, urzędujących przeważnie przy kieliszku alaszu lub absyntu w przesławnej Jamie, którą wykuł w murze miejskim niejaki Michalik.
Zaloty, czyli umizgi dawnych krakusów, choć zgoła niepodobne do dzisiejszych randek, były jednak nad wyraz romantyczne i… nad wyraz kosztowne. Ubiegający się o rękę konkurent przysyłał codziennie przez posłańca lub osobiście przynosił swej bogdance bukiet kwiatów i drobne upominki, którymi zjednywał kobiece serduszko, tak łase na wszelkie błyskotki. Same spotkania odbywały się pod czujnym okiem rezydujących ciotek-przyzwoitek, które zdawały później dokładną relację swym chlebodawcom. Przeważnie ich czujność dawało się uśpić jakimś bibelotem lub brzękiem srebrnych grajcarów, po których to zabiegach „panie do towarzystwa” zapadały jak misie w twardy zimowy sen.
Były wtedy w dobrym tonie zagraniczne wojaże przyszłych żonkosiów „do wód” na przedmałżeńską kurację w celu nabrania odpowiedniego wigoru. Z pomocą osobistych pielęgniarek relacjonowali w listach dokładnie swoje wojaże i doznania, a szczególnie wzruszali się pięknem obcych „widoków”. Liściki miłosne słali – dla przyzwoitości – na ręce przyszłych teściów, którzy pedantycznie cenzurowali wszystkie listy, wykreślając z nich bardziej nieprzyzwoite wyrazy w rodzaju: subretka, kokotka czy kabaret. Widocznie przeciągająca się kuracja wymagała częstych wizyt w paryskich kabaretach, które (jak wspomina Boy-Żeleński) w potocznym pojęciu nobliwych ojców i matron były „jakąś Sodomą i Gomorą, gdzie szampan leje się strugą i gdzie tańczą półnagie bachantki”
Po skonsumowaniu odpowiedniej ilości „wód” i szczęśliwym powrocie w domowe pielesze przyszły żonkoś składał wizytę w domu oficjalnej narzeczonej. Aby uwiecznić swoje gorące uczucie, wpisywał się jej do „sztambucha”. Podobnie uczynił też bez chwili wahania pewien poeta Kazimierz Tetmajer, który na poczekaniu palnął wybrance serca taką przemiłą fraszkę:
Dobranoc, cudzie kochany,
Obróć się, czym chcesz, do ściany…
Jerzy Kossak- Wesele Krakowskie
Miłość dwojga osób znajdowała swe uwieńczenie w ceremonii ślubnej. Ówczesny gród podwawelski miał wiele kościołów, które otaczała fama, sprzyjająca szczęśliwym zaślubinom. Rodzi się w tym miejscu pytanie, czy namaszczone sakramentem małżeństwa pary żyły szczęśliwie. Chyba tak, no może z wyjątkiem krótkotrwałego pożycia pisarza Henryka Sienkiewicza z młodszą o 28 lat Marynuszką Wołodkiewiczówną, czy burzliwego związku malarza Jana Matejki z żoną Teresą. Rozwody w tamtych niemal baśniowych czasach były instytucją zaledwie raczkującą, więc niezadowolenie z pożycia małżeńskiego dyskretnie przemilczano; panie cierpiały w ukryciu, a panowie szukali pokrzepienia w tzw. zamtuzach. Na pocieszenie pozostawało wychowywanie dzieci, smażenie konfitur, gra w wista, czytywanie „Czasu”, plotkowanie (panie żony) w salonikach czy politykowanie (panowie mężowie) w licznych knajpkach i kawiarenkach przy małej czarnej z rumem.
Kraków galicyjski był w tych czasach sennym i mrocznym niewielkim miastem, gdzie ciszę nocną z rzadka przerywał zgrzyt konnego tramwaju, kwik znarowionej dorożkarskiej kobyły, czy nader rzadki klakson automobilu. W takich to sprzyjających warunkach kwitła miłość „z rozsądku”, wieńczona dziecioróbstwem, czyli „porubstwem”, wylansowanym przez skandalizującego Stanisława Przybyszewskiego, a ośmieszonego przez Boya-Żeleńskiego w Jamie Michalikowej. W wyniku zalecanego przez niego „dusz czystych obcowania” krzywa przyrostu naturalnego w tych czasach pięła się górę… oj, pięła!
Kto z poddanych cesarskich mógł wówczas przypuszczać, że wkrótce jakiś amerykański producent kartek świątecznych, stojąc na skraju bankructwa, wyciągnie z lamusa na światło dzienne niejakiego Św. Walentego i umieści na swoich pocztówkach z życzeniami do ukochanych osób.
Jednak co miało się stać, to się nie odstało i wkrótce fala tzw. Walentynek zalała nie tylko Amerykę, lecz opanowała i rynek europejski i dalej ma tendencję wzrostową. Tak więc Dzień Zakochanych stał się nie tylko świętem miłości partnerskiej, małżeńskiej i rodzicielskiej, ale przede wszystkim świętem osób zakochanych w biznesie i dźwignią handlu. Ciągną zyski z tego święta rzesze ludzi, poczynając od cukierników i handlowców, a kończąc na pocztowcach i masmediach. Nie bez kozery powstało przysłowie, że „na św. Walenty uciekają z domu centy”. Wszyscy robimy bokami przez cały rok, aby wyznając miłość uczcić godnie ten jeden… jedyny dzień w roku, bo na więcej nas nie stać i… nie ma czasu. I pomyśleć, że nasi dziadowie bez protekcji Św. Walentego miłowali się na potęgę przez cały okrąglutki rok.
Dawne bilety wizytowe, karneciki balowe czy dziewicze sztambuchy zastąpiła kartka z życzeniami. Przed chwilą i ja dostałem takową, wzruszającą do łez i będącą objawem niekłamanego uczucia:
Nie jem śniadania – bo myślę o Tobie.
Nie jem obiadu – bo myślę o Tobie.
Nie jem kolacji – bo myślę o Tobie.
Nie śpię w nocy – bo chce mi się jeść!!!
Mater. wł.PN