Się mądrzyłem o gotowaniu żaby, to znaczy o opisie procesu, w którym niepostrzeżenie przyzwyczajamy się do rzeczy kiedyś dla nas nieakceptowalnych. A sam się dałem podgotować. To znaczy coś tam czułem, jak mnie podpiekało, ale to bagatelizowałem. Teraz w chwili refleksji zobaczyłem, że jednak coś mnie soidnie podparzyło. Trzeba być ciągle czujnym, bo ten mechanizm żaby działa inaczej niezawodnie.
Właściwie zaczęło się coś z tą żabą jak zanotowałem, że taki Facebook i Twitter postanowiły blokować wpisy urzędującego prezydenta Trumpa. Obserwowałem jego medialną taktykę, która polegała na tym, że poprzez media społecznościowe starał się on ominąć nieprzychylne mu media i zwracał się ponad nimi bezpośrednio do odbiorcy. A media społecznościowe – przypomnę dla beki oczywiście – miały być kiedyś ideałem wolnego dostępu do opinii publicznej, bez wcześniejszych barier kosztownego „progu wejścia” zarezerwowanego do tej pory dla dużych przedsiębiorstw medialnych. Miał się liczyć nie argument (finansowej) siły, tylko siła argumentów. Wiem – dziś to brzmi jak bajka o Żelaznym Wilku.
A więc pierwszy przypieczenie żaby było wtedy, tylko to trochę zlekceważyłem, co prawda ubolewając nad tym, że wolność wypowiedzi padła ofiarą (łudziłem się, że chwilowo) taktycznej walki politycznej. Okazało się, że „deep state”, utrzymania starego, ponadustrojowego porządku w USA jest dobrze ugruntowany i taki pojedynczy kozaczek jak Trump będzie miał ze wszystkimi, łącznie ze społecznościowymi, mediami pod górkę.
Temperatura w akwarium ze mną jako żabą podniosła się dla mnie już w widoczny sposób, kiedy telewizje amerykańskie (solidarnie, a jakże) przerwały transmisję wystąpienia urzędującego prezydenta USA. Było to dla mnie wydarzenie niebywałe, ale najbardziej fascynujące było to, że numer został przyjęty… ze zrozumieniem. Oczywiście przez tę część publiczności, która Trumpa nie lubi. I tu zapaliło mi się poważne czerwone światełko.
No bo zdaje się, że zaszliśmy już za daleko. To znaczy zaczynamy sami sobie usprawiedliwiać cenzurę. I co mnie szczególnie zdziwiło robione jest to w tak zaślepiającej niechęci do przeciwników politycznych, że usprawiedliwia ona naruszanie podstawowych zasad demokracji, w imię… demokracji. Bo okazało się, że mam w swoim towarzystwie kilku znajomych z czasów stanowojennej konspiracji, którzy usprawiedliwiają takie poczynania. Cóż oni mówią, uzasadniając przerywanie transmisji wystąpienia np. prezydenta Trumpa, czy jego rzeczniczki prasowej? Otóż oni walczą o… prawdę. To znaczy doszliśmy do tego momentu, że uważamy, iż jeśli ktoś naszym zdaniem nie mówi prawdy, to trzeba mu zatkać usta. Ale nic innego nie mówiła komuna, jak skazywał nas na więzienie, za naszą (mylną dla władzy) prawdę drukowaną po piwnicach. A teraz ci sami, którzy to robili i szli za to do więzienia pochwalają taki sam przecież proceder. Dlaczego? A no dlatego, że jak Kali drukować to dobrze, a jak Kalemu coś wydrukować co mu nie w smak – to źle.
Bo przypomnieć należy pewne podstawowe zasady, które obowiązują (chyba?) bez względu na nasze polityczne sympatie. Bo jeśli te sympatie uchylają te zasady, to żyjemy w świecie bez zasad, a jak już pozwolimy na cenzurę we własnym sumieniu, to możemy się kiedyś zdziwić, że to wróci do nas i sami zostaniemy wedle tych zdekonstruowanych zasad ocenzurowani. A więc zasady. Istnieją dwa rodzaje podejścia do wolności słowa. Jedno – opresyjne, czyli prewencyjne, drugie – odpowiedzialne, czyli zajmujemy się kwestią prawdy ex post, czyli jak już dojdzie do jej sformułowania.
Pierwsze podejście to prosta droga do cenzury prewencyjnej. Oznacza ona, że – oczywiście w imię obrony prawdy – dbamy o to, by nie doszło do jej naruszania, zanim ono zostanie wyartykułowane. Kiedyś za PRL-u na ul. Mysiej zajmował się tym cały urząd, z delegaturami po całym kraju, który ZANIM opinia została wyrażona dbał o to, czy nie narusza to przyjętej wersji prawdy. Jak był z tym kłopot – publikacja nie ukazywała się. Zatrute ziarno nieprawości nie dostawało się do menu opinii publicznej, bo mogłoby dojść do szkodliwej infekcji. Takie podejście zabijało jakąkolwiek debatę, bo krytyczne glosy były tłumione zanim wyszły z ust medialnych, mieliśmy jedną słuszną linię i podziemny obieg opinii krytycznych, penalizowany.
Potem po upadku PRL wróciliśmy na tory cywilizowane. To znaczy – brak podejścia prewencyjnego, tylko każdy mógł pisać i mówić co chce, zaś za swe poglądy odpowiadał przed opinią publiczną, a jak kogoś znieważał – to odpowiadał przed sądem, gdzie musiał dowieść, że jego twierdzenia są oparte na faktach a nie na czystych kalumniach. W związku z tym dyskusja kwitła, a każdy ważył swoje sądy nie ze względu na kryteria jakiegoś zideologizowanego cenzora, ale ze względu na kryterium obiektywnej prawdy.
Teraz obserwujemy odwrót od takiej postawy. Powodem jest kompletne zideologizowanie świata w postaci zglajszachtowanej. To znaczy sprowadzonej do jednej miary. Bo gdyby ta ideologizacja polegała na ścieraniu się różnych poglądów, to pal licho. Ale ona polega jedynie na wrzucaniu wszystkiego do dwóch worków – czarnego i białego. I skoro uważamy w taki jednorodnym namagnesowaniu, że coś jest niesłuszne – stąd już tylko mały kroczek do eliminowania takich szkodliwych miazmatów z życia publicznego. Oczywiście by to wykonać potrzebna byłaby kontrola nad środkami masowego przekazu. I jest ona rozwinięta w sposób niewiarygodny. No bo popatrzcie:
Jeśli ideałem obiektywizmu mediów jest założenie, że prawda, różne poglądy i pluralizm idei mają wśród publiczności najlepsza oglądalność, to jak można sobie wyobrazić kiedyś, że stacja telewizyjna przerywa wystąpienie na żywo prezydenta USA? Przecież to moment najlepszej oglądalności, czyli łowisko komercyjne. A tu ciach! Widać, że nie chodzi o kasę tylko o ideolo. I co dziwne dotyczy to jeszcze bardziej mediów społecznościowych, gdzie zarządzający wyłączają z obiegu całe wątki czy profile. No bo zamykanie takich profili jak Korwina-Mikke, które miały steki tysięcy zasięgów może być motywowane wyłącznie ideologicznie, skoro platforma pozbawia się takimi poczynaniami ruchu generującego dochody.
Przypomnę, że obiektywizujący mechanizm wpływu komercji na wolność słowa polegał na tym, że mediom zależało na ruchu generującym przychody, a więc szerzenie pluralizmu, debaty, ścierania się różnych poglądów, brak ideologicznego ujednolicenia generowały lepsze zyski niż jednostronny przekaz. Oczywiście pod warunkiem, że widz tego chce. Ale widz tego chce coraz rzadziej. Zamknięty w swej plemiennej twierdzy nie chce by jakieś wraże siły podgryzały mury obronne jego komfortu trwania w ideolo porządkującym mu cały świat. I z jednej strony media kreują takie twierdze a z drugiej – odpowiadają już na tak ukształtowane gusta odbiorców jeszcze większym zamknięciem. I taki Trump nie będzie nam walił w bramy naszej twierdzy, a jak się będzie sadził, to się mu podniesie most zwodzony i niech sobie tam krzyczy zza fosy, ale wtedy już tylko do swoich. Nasi nie chcą (nie powinni – niepotrzebne skreślić) słuchać takich kłamliwych wrzasków.
Z tym, że przyjmuje już to formy zinstytucjonalizowane. Bo tym jest kwestia tzw. „mowy nienawiści”. Ano intencje niby słuszne, bo miałyby eliminować z obiegu publicznego nienawistników. Ale tu otwiera się od razu cała prewencyjna przepaść. Bo kto i wedle jakich kryteriów będzie określał co jest „mową nienawiści”? Do niedawna była to obrona – a jakże – sprofilowana na eliminację ataków na mniejszości, która wedle zasad dyskryminacji pozytywnej zakładała o dziwo możliwość atakowania… większości. Wtedy faktyczna mowa nienawiści nie była mową nienawiści. Dziś nie jest to już tylko eliminowanie mowy nienawiści w stosunku do gnębionych mniejszości. Dziś może to być „mowa nienawiści do prawdy”, rzecz jasna – do naszej prawdy. Tak się przecież motywuje „wyłączanie” Trumpa. On tam przecież nie obraża żadnych mniejszości (spróbowałby!), on obraża NASZĄ prawdę, a więc my – prewencyjnie – nie dopuścimy do szerzenia szkodliwych poglądów. Rzecznik przyszłego (?) prezydenta Bidena już określił, że tego rodzaju prewencyjne zachowania będą systemowo stosowane w obiegu publicznym, co zaraz podchwyciły dziesiątki telewizji, jako słuszną walkę z działaniami „extremely dangerous to our democracy”, bo to w obronie demokracji jest robione. W internecie ciekawy filmik jak to wolne, zatroskane media jak jeden mąż w ciągu jednego dnia używają jakby gotowego refrenu o zagrożeniu demokracji, jakby mimo mnóstwa przekaziorów skrypt pisał jeden scenarzysta.
To, że ten mechanizm tak działa to już jego zbójeckie prawo. Ale to, że coraz więcej ludzi się na to godzi, a większość tego nie zauważa to już zgroza. Zwłaszcza jak temu przyklaskują niektórzy moi kumple z stanowojennej konspiracji, która, jeśli czymkolwiek w ogóle zagroziła komunie, to tylko wolnym słowem. Wielu dzisiejszych kombatantów z resztek powielaczy z chęcią zrobiłoby pały by nawalać inaczej myślących i przyklaskiwać nowej medialnej zmianie nie widząc, że powiela ona stare strategie z ulicy Mysiej.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.