Do niedawna ustalony przez administrację porządek był powszechnie szanowany,
a reguły społecznego bytowania skrupulatnie przestrzegane. Na strzyżonych regularnie skwerach nie widziało się nigdy śmieci, a właściciele psów wyprowadzając na wieczorną rundkę swoich podopiecznych, jak jeden do smyczy mieli uwiązaną czarną plastykową torebkę. Było cicho i spokojnie, a jeśli z jakiejś okazji urządzano w wyznaczonym do tego miejscu spotkanie z grillem i muzyką, stosowano się do żelaznej zasady tyczącej bezwzględnego wymogu ciszy po godzinie dziesiątej. Na mniejsze rodzinne uroczystości wynajmowano przeznaczony na te okazje stojący na uboczu i wyposażony we wszystko co trzeba do zorganizowania przyjęcia domek. Klatki schodowe nie były miejscem przechowywania niezliczonej ilości wózków dziecięcych i rowerów, a przed drzwiami do owych klatek nie straszyły zwaliska śmieci, których komuś nie chciało się przenieść do znajdującego się dwadzieścia metrów dalej zsypu.
Tak było.
A jak jest?
Jest nieco inaczej.
Przede wszystkim powstała nowa społeczność złożona w bezwzględnej większości z czarnoskórych muzułmanów. Mówiących podniesionym tonem czy wręcz krzyczących na siebie w nieznanym mi języku z gardłowymi dźwiękami. Noszących tradycyjne stroje, co u kobiet oznacza, że są zakryte od stóp do głów z wyjątkiem wąskiej szpary na oczy. Małe dziewczynki, też okutane w chusty i długie suknie, próbują radzić sobie z jazdą rowerem, graniem w piłkę czy korzystaniem z innych jeszcze dziecięcych atrakcji na bogato wyposażonym osiedlowym placu zabaw. Dziwne, ale jakoś im się to udaje.
Jeśli zapytałby mnie ktoś, jak reaguję na tę zmianę najbliższego mi otoczenia, odpowiedziałbym szczerze, z serca, otwarcie i politycznie niepoprawnie: drażni mnie to wszystko, wywołuje nie tylko niechęć i agresję, ale również swojego rodzaju pogardę. Wstydzę się swoich uczuć, lecz są one całkowicie poza kontrolą mojego intelektu. Jak bym się nie starał, jak bym sobie nie tłumaczył, że przecież wszyscy jesteśmy bożymi stworzeniami niezależnie od stroju, języka i koloru skóry, to i tak zachowuję się jak rasowy rasista. Świadom grzechu i ułomności nie mogę na to nic poradzić. Kiedy chmara dzieciaków drąc się w niebogłosy, zamiast na boisku obok kopie zaciekle piłkę pod moim oknem do sypialni, nie potrafię się wyciszyć, uspokoić, powiedzieć sobie „no przecież to dzieci, zatkaj uszy stoperami, przed nocą na pewno skończą”. Nie. Nie i koniec. Zwłaszcza jeśli w tym samym czasie zepsuta pralka u sąsiadów piętro wyżej zaczyna akurat fazę odwirowywania, co wprawia wibrację betonowy strop oraz ściany. Dziesięcioosobowa rodzina kurdyjskich muzułmanów z Iraku to sporo, jak na jedną pralkę, więc chodzi ona na okrągło.
Na szczęście w sprawie boiska pod oknem do sypialni udało mi się wymyślić sposób polegający na przekupstwie. Wychodzę na dwór, zwołuję drużynę i pytam: „Chcecie zarobić na lody? Chcą. „Dam wam dwadzieścia koron, jeśli przeniesiecie mecz z mojej sypialni o, tam, trochę dalej.” Propozycja zwykle bywa przyjęta. Na szczęście w oczach muzułmańskich dzieci lody poważaniem się cieszą podobnym do wszystkich innych.
Nie umiejąc sobie poradzić z odpowiedzią na pytanie, dlaczego drażni mnie i wprawia w podły humor sąsiedztwo murzyńskiej rodziny
z siedmiorgiem rozwrzeszczanych dzieci po drugiej stronie płotu, jak zwykle szukam pomocy u znajomego profesora D.J. Goldberga, wybitnego antropologa, behawiorysty i filozofa kultury.
– Panie profesorze, czy istnieje jakieś proste wytłumaczenie moich reakcji mających bez wątpienia cechy nagannego rasizmu?
– Zaskoczę pana pewno, ale interpretacja tego typu postaw nie jest przesadnie trudna. Pod warunkiem, że wyjaśnienia szuka się na jungle level.
– A gdyby komuś przyszło do głowy powiedzieć po polsku?
– Zjawiska społeczne można rozpatrywać na wielu poziomach. David Roster zdefiniował dwa z nich jako narzędzie upraszczające analizę zagadnień fenomenologicznych tak w aspekcie antropologii jak i behawioryzmu. Nazwał je mangle level i jungle level, co dosłownie oznacza poziom magla i poziom dżungli. Rozróżnienie jest dość proste i najłatwiej można je opisać jako rozważanie tego, co poddaje się percepcji zmysłami – magiel – oraz tego, co zostało ze zmysłów przeniesione do sfery emocji. Dwie panie w owym symbolicznym maglu dzielą się spostrzeżeniami: „Pani nie wie, pani Kowalska, jak mąż bije tę spod dwunastki?” Dalsza wymiana spostrzeżeń ogranicza się do „jak” ją bije. Czyli następuje opis czynności z owym nagannym niewątpliwie zachowaniem męża tej spod dwunastki związanym. Być może poza szczegółowym opisem faktów pojawią się wyrazy współczucia, krytyki i… na tym by się kończyło. Na poziomie jungle level pierwszym podstawowym i najważniejszym pytaniem jest „dlaczego”. Dlaczego ją bije? I tutaj należy zacząć od cofnięcia się do czasów, kiedy żyliśmy w rzeczywistej dżungli, zachowując się zgodnie z tym, co nam podpowiadały geny.
– Dobrze, ale trudno mi się dopatrzyć związku z moimi sąsiadami a dżunglą.
– Związek ten jest bliższy, niż się panu wydaje.
– No to, jeśli można, proszę detalicznie i po kolei. Dlaczego przeszkadza mi inny kolor skóry sąsiadów?
– Ponieważ świadczy on o przynależności do innego plemienia. Najczęściej wrogiego, które w każdej chwili może się z panem obejść
nie za grzecznie.
– Zaraz, zaraz, ale ja przecież rozumiem, że sąsiad nie napadnie mnie znienacka, proponując pojedynek na śmierć i życie.
– Zgadza się. Rozum podpowiada panu taką konkluzję, zapewne słuszną i zgodną z rzeczywistością.
– A zatem…?
– Zapewne zgodzi się pan ze mną, że jako istota ludzka składa się pan nie tylko z intelektu, ale i z emocji. Dla ułatwienia rozważań pozwólmy sobie na uproszczenie, mianując emocje zwierzęciem. Zwierzęciem istniejącym w nas od zawsze, reagującym jak na zwierzę przystaje, dbającym wyłącznie o to, byśmy przeżyli swój czas jako poszczególne jednostki, a w konsekwencji jako gatunek. Aby przeżyć, trzeba umieć znaleźć pożywienie, w razie potrzeby odgrodzić się od nieprzychylnych zewnętrznych warunków otoczenia oraz znaleźć sposób na przeniesienie swoich genów do kolejnych pokoleń, czyli innymi słowy rozmnożyć się. Jeśli chodzi o te cechy, nie różnimy się w najmniejszym stopniu od reszty bożego stworzenia.
– Nadal nie mogę skojarzyć, co to ma wspólnego z niechęcią do sąsiada. Poza tym, że – jak pan powiedział – należy do innego, być może wrogiego wobec mojego plemienia.
– Mówiłem, powtórzę: zwierzę, z którym mieszkamy razem we wspólnej zagrodzie naszego ciała, reaguje, jak powinno. Znalazłszy się w sytuacji, która wymaga działania, ma zwykle dwa sposoby do wyboru: atakować lub uciekać. Są to oczywiste obecnie sprawy nie tylko dzięki Hansowi Seyle, który wprowadził do nauk biologicznych pojęcie stresu. W tym wypadku rozumianego jako mobilizacja organizmu do realizacji którejś z dwóch wspomnianych opcji. Zarówno do ataku jak i do ucieczki potrzebne jest maksimum energii. Pański sąsiad, jak wspomniano, mówi niezrozumiałym dla pana językiem, mówi inaczej: głośno, w pańskim odczuciu z agresją, do tego wygląda inaczej niż pan, jest obcy. Zwierzę próbuje się zachować, jak mu pan bóg nakazał, a geny zmuszają. Jeśli sąsiad jest nie za duży, wyglądający na słabszego od pana, a pańskie zwierzę należy do gatunku dominujących, zerwie się niewątpliwie do ataku. Na co pan, obejmując sytuację intelektem, nie pozwala. Rodzi się frustracja. Frustracja czyli dyskomfort psychiczny wynikający z faktu niemożności osiągnięcia celu swoich działań. To tłumaczyłoby pańskie złe samopoczucie, irytację
i tłumioną agresję, co z powodzeniem wystarcza na dobrą chwilę fatalnego samopoczucia.
– No dobrze, z tym bym się zgodził, ale co mi wadzą okutane w długie szaty kobiety? Które pozwalają mi widzieć wyłącznie ich oczy?
– Tutaj sytuacja jest nieco bardziej złożona. Po pierwsze czuje się pan (czytaj zwierzę) urażony ukrywaniem się przed panem. Kobiety w naszej kulturze zachowują się odmiennie. A ostatnio nawet bardzo odmiennie. Schowanej całkowicie przed pańskim lokatorem z dżungli nie da się ocenić, czy jest przydatna do – powiedzmy mało delikatnie – zapłodnienia. Jak wspominaliśmy, jednym z podstawowych (jeśli nie pierwszym
z podstawowych) zadań zwierzęcia jest troska o przetrwanie gatunku. W kontakcie z samicą (bo tak to trzeba nazwać) wyzwala się w nim nieokiełznana potrzeba dokonania oceny jej zdolności rozrodczych. Składa się na to wiele elementów doskonale czytelnych dla samca, jak na przykład szerokość bioder wskazująca na odpowiedni do rodzenia wymiar miednicy czy rezerwa zgromadzonego na udach tłuszczu przygotowanego do wykarmienia dziecka w pierwszym okresie po jego urodzeniu. W dżungli nie było jeszcze mleka w proszku, a i z dostępem do pożywienia bywało różnie.
– Aha, rozumiem: nie widząc szczegółów, znów czuję się nieswojo.
– Zgadza się. Pomijając fakt, że pod tą obszerną szatą może się ukrywać groźny wróg. Na przykład obwieszony granatami muzułmański terrorysta samobójca. Zwierzę lubi wiedzieć, z kim ma do czynienia.
– No dobrze, to były szczegóły, ale nadal nie pojmuję, dlaczego wzbudza mój sprzeciw fakt samej imigracji jako takiej. Rozumiem, że Unia Europejska, że nie ma granic, wolno każdemu w tę i we w tę, ale przecież Etiopia, Somalia czy Uganda do Unii jeszcze zdaje się nie należą.
– Ta kwestia wykracza poza możliwości znalezienia prawdy w dżungli. Tutaj chodzi o coś zupełnie innego, czego można się tylko domyślać.
– A konkretnie?
– Nie da się wykluczyć założenia, że obecna sytuacja migracyjna poza ekonomicznymi aspektami ma bardzo poważny wymiar polityczny. Teza mająca cechy teorii spiskowej nie wyklucza, że chodzić tutaj może o zamierzony proces likwidacji państw narodowych przez stworzenie nowej, jednej na całym świecie rasy. Globalne wymieszanie genów umożliwiłoby stworzenie jednego światowego organizmu rządzonego z jednej centrali panującej nad każdą dziedziną życia człowieka. Centrali mającej możliwość sterowania gospodarką oraz ekonomią całego globu, a nawet ilością jego mieszkańców. Już w tej chwili istnieją skuteczne mechanizmy regulowania populacji w wybranych rejonach świata, ale o tym możemy porozmawiać przy innej okazji.
– No, zaczyna mi się to układać w dość logiczną całość. Chociaż są jeszcze szczegóły, których nadal nie mogę zrozumieć. Na przykład żebracy. Kiedyś policja strasząc mandatem, przeganiała studenta konserwatorium, który w handlowym pasażu dorabiał do stypendium, grając dla zebranego tłumku słuchaczy Bacha na wiolonczeli. Teraz na każdym rogu ulicy, przed sklepami, na chodnikach co sto metrów spotyka się śniadych Rumunów lub Bułgarów z wystawionymi kikutami zdeformowanych kończyn, niewidomych, brudnych, odrażających, prowokujących do męczącej rozterki: Nie wrzucę monety do papierowego kubka – jestem bezduszny, chytry, pozbawiony współczucia samolub; wrzucę – czuję się nabijanym w butelkę idiotą. Obie opcje wywołują poczucie wzgardy wobec samego siebie. Co pan sądzi, profesorze, skąd ta zmiana?
– Tutaj mamy z kolei do czynienia z psychologiczną kwestią mającą pozytywnie oddziaływać na społeczeństwo.
– To znaczy?
– Rządzący (ale nie lokalni, lecz gdzieś wysoko ponad nimi)… no więc zarządzający porządkiem społecznym wiedzą, co robią. Znają doskonale reakcje i nastroje obywateli związane z intensywnym napływem obcych. Innych, wrogich, utrzymujących się dzięki zapomogom wypłacanym
z podatków uczciwie pracujących obywateli, jako że pozorne dochody z żebraniny mają się nijak do środków koniecznych na zakup jedzenia choćby
i opłacenie czynszu.
Sytuacja wygląda na dramatyczną, ale tylko w kilku pierwszych pokoleniach. Później, kiedy dzieci obecnych imigrantów nauczą się miejscowego języka, ich dzieci zrzucą tradycyjne stroje i wymieszają się z nieznaczną liczebnie resztą autochtonów, będzie łatwiej. Pozwolenie na import siły żebraczej ma w zamyśle polepszać samopoczucie pokazywaniem krzywdy, jaka nas nie dotyczy. W odróżnieniu od spotykanych na każdym kroku kalekich i niewidomych żebraków my mamy co jeść, jeździmy eleganckimi samochodami, mamy gdzie mieszkać – czegóż potrzeba więcej?
Naturalnie widziana tak sytuacja jest tylko przypuszczeniem, ale zapewne niedalekim od prawdy. Wystarczy sobie przypomnieć jak przed laty, co tydzień, niezmiennie w niedzielę wieczorem telewizja na jednym z dwóch kanałów pokazywała umierające z głodu dzieci w Bangladesz, a w tym samym czasie na drugim reportaż o uciekinierach z Erytrei. Ten repertuar z całą pewnością nie był przypadkowy. Teraz, nie mogąc zapełnić stu osiemdziesięciu kanałów obrazami konających pod gruzami bombardowanych domów niewinnych dzieci i kobiet, epatuje się wyobraźnię obywateli brudnymi, odrażająco nieszczęśliwymi, ułomnymi, kalekimi żebrakami. Nie dającymi żadnego koncertu na wiolonczeli, a jedynie wystawiającymi nam przed oczy swoją nędzę, krzywdę, chorobę i ból.
– Dziękuję panu profesorowi za te uwagi. Mam nadzieję, że teraz łatwiej mi będzie polubić moich afrykańskich sąsiadów.
– Na pewno?
– Zobaczymy. Zadzwonię do pana i opowiem.
– Trzymam za słowo.
AND
Foto: www.fronda.pl