Walentynki w grodzie krakowskim

Józef Chełmoński, Sielanka

Aleksander Wietrzyk

Działo się to w czasach, kiedy to Kraków i jego mieszkańców miał pod swoją pieczą zgrzybiały i stetryczały cesarz Franciszek Józef I, a o świętym Walentym jako patronie zakochanych nikt jeszcze nie słyszał. Wprawdzie część mieszkańców miasta zdawała sobie sprawę, że w Kościele Mariackim złożone są relikwie tego świętego, lecz pokutowała powszechnie opinia, wywodząca się jeszcze z XVI w., według której św. Walenty był synonimem szatana. Co więcej, urzędnicy austriaccy monarchii habsburskiej uważali dzień 14 lutego za feralny, a samego świętego za patrona epileptyków, gdyż ten świątobliwy biskup miał w swojej pieczy wszystkich dotkniętych „wielką chorobą”.

Chociaż z powyższego wywodu wynika niezbicie, że św. Walenty niewiele miał wspólnego z prawdziwym afektem (poza tym, że kojarzył po kryjomu pary chcące zażyć słodkiej niewoli), to jednak miłość, zarówno ta wielka i prawdziwa, jak i ta przelotna, choć żarliwa, zdarzała się równie często jak i dzisiaj, choć skrępowana na przysłowiowy supeł towarzyskimi konwenansami. Miała ona wiele wspólnego z „wielką chorobą”, ponieważ z równą łatwością powalała biedaków i bogaczy, czy też zdrowych jak rydz i silnych jak tur przedstawicieli męskiego rodu. Znalazło to zresztą odzwierciedlenie w przysłowiu: „Święty Walek tych powali, co patronem go nie znali”.

Ci, którzy przeżyli namiętność serca, wspominali nieraz po latach w swych memuarach czy sztambuchach (czytaj: pamiętnikach) o tym wszechogarniającym jak fala tsunami uczuciu.

Za czasów istnienia cesarsko-królewskiej monarchii austrowęgierskiej w grodzie krakowskim rzadko zdarzały się mezalianse, a jeśli już, to były szeroko komentowane w salonach mieszczańskich. Przeważnie zawierano związki małżeńskie w swoim kręgu społecznym czy kulturowym. I tak mieszczanin szukał żony pośród kupieckich czy urzędniczych nazwisk, a szlachcic wymagał od przyszłej bogdanki herbowego klejnotu. Czasem biedny jak mysz kościelna zagrodowy szlachetka godził się na związek z majętną mieszczanką, której posag równoważył szanownych sarmackich przodków. Niekiedy szlachetnie urodzony tatuńcio łaskawie zezwalał, by jego ukochana córunia wzięła sobie za męża kawalera bez herbu, za to wykształconego i piastującego wysokie stanowisko lub mającego dostęp do kasy miejskiej.

Alfred Wierusz-Kowalski - Gorąca sanna / https://commons.wikimedia.org

Ten ustanowiony z dawien dawna porządek rzeczy zburzyli dopiero młodopolscy artyści, notowani przez policmajstrów pod kryptonimem „krakowskiej Bohemy”, którym znudziły się panienki ściśnięte fiszbinowymi gorsetami jak przysłowiowe śledzie w puszce i którzy poczęli szukać wybranek swego serca pośród hożych i biedrzastych dziewoi z podkrakowskich wiosek, dla których pantalony czy dessous były pojęciem wręcz abstrakcyjnym. Jedną z nich poślubił dramaturg i poeta Lucjan Rydel, a ich ślub opisał szczegółowo w „Weselu” Stanisław Wyspiański. Ten ostatni z kolei źle wyszedł na zdradzie odwiecznego porządku, gdyż jego żona-chłopka okazała się okropną sekutnicą i ksantypą do kwadratu. Opisane przypadki mezaliansów były jednak nader rzadkie i dotyczyły raczej tylko sfer artystycznych, urzędujących przeważnie przy kieliszku alaszu lub absyntu licznych kawiarniach lub w przesławnej „Jamie”, którą w pobliżu rynku prowadził niejaki p. Michalik.

Zaloty, czyli umizgi dawnych krakusów, choć zgoła niepodobne do dzisiejszych randek, były jednak bardzo romantyczne i… nad wyraz kosztowne. Ubiegający się o rękę konkurent przysyłał codziennie przez posłańca lub osobiście przynosił swej bogdance bukiet „złocistych chryzantem”, stawianych nieodłącznie na fortepianie i drobne upominki, którymi zjednywał kobiece serduszko, tak łase na wszelkie błyskotki i łakocie. Same spotkania odbywały się pod czujnym okiem rezydujących ciotek-przyzwoitek, które zdawały później dokładną relację swym chlebodawcom. Przeważnie ich czujność dawało się uśpić jakimś bibelotem lub brzękiem srebrnych grajcarów, po których to zabiegach „panie do towarzystwa” zapadały w twardy zimowy sen.

W tych niepamiętnych czasach były w dobrym tonie wojaże przyszłych żonkosiów „do zagranicznych wód” na przedmałżeńską kurację w celu nabrania odpowiedniego wigoru. Z pomocą osobistych pielęgniarek relacjonowali w listach dokładnie „kurcyję” i doznania, a szczególnie wzruszali się pięknem obcych „widoków”. Miłosne liściki do swych bogdanek słali – dla przyzwoitości – na ręce przyszłych teściów, którzy pedantycznie je cenzurowali, wykreślając z nich bardziej nieprzyzwoite wyrazy w rodzaju: subretka, kokotka czy kabaret. Widocznie przeciągająca się kuracja wymagała częstych wizyt w paryskich kabaretach, które (jak wspomina Boy-Żeleński) w potocznym pojęciu nobliwych ojców i matron były „jakąś Sodomą i Gomorą, gdzie szampan leje się strugą i gdzie tańczą półnagie bachantki”

Po skonsumowaniu odpowiedniej ilości „wód” i szczęśliwym powrocie w domowe pielesze przyszły żonkoś składał wizytę w domu oficjalnej narzeczonej. Aby uwiecznić swoje gorące uczucie, wpisywał się jej do „sztambucha”. Podobnie uczynił też bez chwili wahania pewien poeta Kazimierz Tetmajer, który na poczekaniu palnął wybrance serca taką przemiłą fraszkę:

Dobranoc, cudzie kochany,

Obróć się, czym chcesz, do ściany…

Miłość dwojga osób znajdowała swe uwieńczenie w ceremonii ślubnej. Ówczesny gród podwawelski szczycił się wieloma kościołami, które otaczała fama, sprzyjająca szczęśliwym zaślubinom. Rodzi się w tym miejscu pytanie, czy namaszczone sakramentem małżeństwa pary żyły szczęśliwie. Chyba tak, no może z wyjątkiem krótkotrwałego pożycia pisarza Henryka Sienkiewicza z młodszą o 28 lat Marynuszką Wołodkiewiczówną, czy burzliwego związku malarza Jana Matejki z żoną Teresą. Rozwody w tamtych niemal baśniowych czasach były instytucją zaledwie raczkującą, więc niezadowolenie z pożycia małżeńskiego dyskretnie przemilczano; panie cierpiały w ukryciu w swych buduarach, a panowie szukali pokrzepienia w tzw. przybytkach rozkoszy i zapomnienia. Na pocieszenie pozostawało wychowywanie dzieci, smażenie konfitur, pogawędki z przekupkami, gra w wista, czytywanie od czasu do czasu „Czasu”, plotkowanie w salonikach (panie żony), czy politykowanie (panowie mężowie) w licznych knajpkach i kawiarenkach przy małej czarnej gęsto zakrapianej arakiem lub rumem.

Kraków galicyjski był w tych czasach sennym i mrocznym prowincjonalnym miastem, gdzie ciszę nocną z rzadka przerywał zgrzyt konnego tramwaju, kwik znarowionej dorożkarskiej kobyły, czy nader rzadki klakson automobilu. Czasami z oddali dało się słyszeć zawołanie straży miejskiej: „Już dziesiąta na zegarze, gasić światło gospodarze?”. W takich to sprzyjających warunkach kwitła miłość „z rozsądku”, wieńczona dziecioróbstwem, czyli „porubstwem”, wylansowanym przez skandalizującego Stanisława Przybyszewskiego, a ośmieszona przez Boya-Żeleńskiego w tzw. Jamie Michalikowej. W wyniku zalecanego przez niego „dusz czystych obcowaniem” krzywa przyrostu naturalnego w tych czasach pięła się górę z dnia na dzień… oj, pięła!

Kto z poddanych cesarskich mógł wówczas przypuszczać, że wkrótce jakiś amerykański producent kartek świątecznych, stojąc na skraju bankructwa, wyciągnie z lamusa na światło dzienne zapomnianego Św. Walentego i umieści na swoich pocztówkach z życzeniami do ukochanych osób.

Jednak co miało się stać, to się nie odstało i wkrótce rosnąca w oczach fala tzw. Walentynek zalała nie tylko Amerykę, lecz opanowała także rynek europejski i dalej ma tendencję wzrostową. Tak więc Dzień Zakochanych stał się nie tylko świętem miłości partnerskiej, małżeńskiej i rodzicielskiej, ale przede wszystkim świętem osób zakochanych w biznesie i „dźwignią handlu”.

Dzisiaj ciągną zyski z tego święta niezliczone rzesze ludzi interesu, poczynając od cukierników i handlowców, a kończąc na pocztowcach i masmediach. Nie bez kozery powstało przysłowie, że „na św. Walenty uciekają z domu centy”.

Wszyscy robimy bokami przez cały rok, aby wyznając miłość drugiej osobie uczcić godnie ten jeden… jedyny dzień w roku, bo na więcej nas po prostu nie stać i… nie ma czasu. I pomyśleć, że nasi dziadowie bez protekcji św. Walentego miłowali się na potęgę przez cały okrąglutki rok.

Dawne bilety wizytowe, karneciki balowe czy dziewicze sztambuchy zastąpiła kartka z życzeniami. Przed chwilą i ja dostałem takową, wzruszającą do łez i będącą przejawem niekłamanego uczucia:

Nie jem śniadania – bo myślę o Tobie.

Nie jem obiadu – bo myślę o Tobie.

Nie jem kolacji – bo myślę o Tobie.

Nie śpię w nocy – bo chce mi się jeść!!!