Antyglobaliści. Zmiana ról.

Miałem ciekawe spotkanie z grupą ludzi aktywnych, którym się chce, zbierają się od dawna, głównie w mediach społecznościowych, widząc zły bieg świata tego, i chcą coś zrobić. Rozmowy były ciekawe i inspirujące, ale zaskoczył mnie pewien fakt. Wszyscy mieli poglądy raczej konserwatywne, niż lewicowe, co zmienia paradygmat antyglobalizmu.

Bo ja dotąd pamiętałem, że jak się gdzieś zbierali globaliści na swoje konwektykle bezwstydnego zasiadania biznesu z polityką, to głównie dym w danym miejscu robili lewacy, jakieś wtedy, zalążki Antify. Rozwalali miasta, nawalali się z policją, byli mocno zdeterminowani i wyraźnie przeszkoleni w ulicznych burdach. Dzisiaj zniknęli i ich miejsce zajęli ulicznie potulni konserwatyści. Była i jest tu pewna sprzeczność, gdyż do tej pory przeciwko globalistom protestowali progresywiści, a przecież i jedni i drudzy chcieli zmienić świat od nowa, a więc ich wzajemny konflikt był dość dziwaczny. Konserwatyści, wiadomo – ze swej natury będą się opierać progresywnej inżynierii społecznej, ale zniknięcie konfliktu globalizmu z lewactwem zmusza do zastanowienia.

Skoro więc było im po drodze a bić się przestali, to znaczy, że doszło do porozumienia, że jednak cele mamy wspólne i po co dymić. Doszło do historycznego dealu pomiędzy lewicą a globalistami. Może ci pierwsi zobaczyli, że element kapitalistyczny w ruchu globalistów ma już pomijalne znaczenie? Może globaliści zauważyli, że lewicowe postulaty nadadzą im się taktycznie do rozwalenia starego porządku, nad którym ma zapanować nowy ład światowy, zwłaszcza po resecie kowidowo-wojennym?

Ten drugi wątek wydaje mi się ciekawszy. To znaczy użycie lewactwa w interesie globalizmu w wydaniu korporacyjnego kapitalizmu. Jest to duża zmiana, ale pokazująca, że liczy się osiągnięcie celu, a droga do jego urzeczywistnienia jest taktycznym, pomijalnym szczegółem. A więc lewica zamilkła, co zdaje się sugerować, że jest to milczenie wysoko opłacane. No bo lewica ma przecież wszystko na stole: gnębienie ludzi przez kapitał, jego konflikt z pracą, rosnące bezrobocie i biedę, wreszcie przejawy swojej ulubionej motywacji do walki – rządy trustów i karteli. I lewica to nawet werbalnie odpuszcza, co świadczy o historycznym dealu. Ale ostrze tej sprzeczności tępi już fakt, że to inny kapitalizm. Tu nie jest tak, że naiwny grubas w meloniku obłaskawia dla swego spokoju proletariusza. Tu mamy do czynienia z zamierzeniami progresywnego kapitalizmu, który chce zmienić świat, ratując go przed jego największym wrogiem – człowiekiem.

Wydaje mi się jednak, że ten deal jest dla obu stron taktyczny. Lewica nie zawiera innych przymierzy niż taktyczne, to znaczy – do porzucenia przy zbliżającym się celu. Globaliści traktują narrację lewicową narzędziowo. I w pewnym punkcie te drogi się rozejdą, ba – nawet myślę, że obie strony to wiedzą, licząc tylko, że to oni przechytrzą chwilowego sprzymierzeńca.

Dziś antyglobalizm jest konserwatywny. A to oznacza, że mniej kolektywny, nieuliczny i mało widoczny. W dodatku przerobiony w czasach pandemii na płaskoziemny, a w czasach wojny na onucowy. W kowidzie ludzie o umiłowaniu wolności i świadomości szkodnictwa rewolucyjnego progresywizmu siłą rzeczy lokowali się po stronie obrony wolności, którą kowidowe harce wzmożonych władców im odbierały. Po drugiej stronie miały większość nie tyle pogodzonych, co ślepych na ten proces mas. W istocie kupujący w pojęciach i języku

lewicowe narracje. I siłą rzeczy środowiska konserwatywne były tu uwrażliwione na brak logiki i postępy obostrzeń. W związku z tym były oskarżane o wszelkie zło – od zaprzeczania nauce, logice i „ogólnemu przeświadczeniu”.

To łatwo przeniosło się na automatyzm oskarżeń o putinizm. Konserwatyści, nie chcący się poddać mainstreamowej logice i narracji, ze swoimi dwoma filarami – wartości i logiki – stali się łatwym łupem nagonki z wszelkich stron. I tylko oni zostali na polu bitwy z globalizmem. Ten, pożeniony w tymczasowym związku, z lewicą nie ma już innych znacznych przeciwników niż konserwatyści.  

I tak, jak w II wojnie światowej Hitler i Stalin byli taktycznymi sprzymierzeńcami, to jak doszło do tego, kto ma na końcu rządzić światem, to stali się największymi wrogami. I rzucili się sobie do gardeł w walce o łup, którym był wtedy świat. I przypomnę, że była taka koncepcja, żeby poczekać aż się pozabijają i wtedy wejść na te gruzy i odbudować świat, ale nie na modłę progresywną, tylko taką, w której zdobyte i pielęgnowane, a w konflikcie naruszone, wartości przywrócić, by ich erozja nigdy więcej nie przyczyniała się do powrotu sprzeczności, które generowały konflikty o inżynierię losów świata. I takiego scenariusza dzisiejszemu globalizmowi życzę.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”