Czy jesteśmy przygotowani?

 

 

Prześledźmy po kolei. Czy jesteśmy my lub nasze dzieci przygotowani do życia?

Jednym się coś udaje, a coś innego nie. I to jest norma. Są oczywiście osoby szczególnie obdarowane talentami, urodą i czym kto chce, ale to raczej szczęśliwe wyjątki. Są także szczególnie dotknięci jakiegoś rodzaju impotencją (a to nie umieją czytać, a to mają dwie lewe ręce, itp.) i tym koniecznie trzeba nie wiadomo dlaczego pomagać „wyrównywać szanse”. To, że ktoś sznse marnuje, żadnej legitymacji procesowej do zaniechania pomocy (udzielanej zwłaszcza przez państwo) nie czyni.

Reasumując: do życia przygotowani raczej nie jesteśmy, uczymy się tego przez całe nasze życie (albo i nie uczymy się wcale, bo nas to nie obchodzi) a życie  jak to życie – jakoś je przeżyć trzeba.

 

Czy jesteśmy przygotowani do pracy?

Tu dopiero mamy zagwozdkę. Wg. najnowszych teorii praca jest coraz rzadszym dobrem – przywilejem, niczym tytuł szlachecki 500 lat temu, lub partyjny jeszcze nie tak dawno. Czy z tego wynika, że aby stać się beneficjentem przywileju, musimy być aż przygotowani? No w każdym razie nie wszyscy jednakowo.

Poszukiwania „odpowiednich pracowników”, przypominają bieg z przeszkodami w Amazonii. Poszukiwania pracy, przypominają stanie w bardzo dłuuuuugiej wcale nie kończącej się kolejce, ze świadomością, że tam gdzieś, gdzie w końcu z kandydatami ktoś jednak przecież rozmawia, jest drugie, trzecie a może i więcej dodatkowych wejść, do których akurat my dostępu nie mamy. I mieć nigdy nie będziemy – co najpewniej. No ale szanse, wszyscy mamy równe, bo te szanse właśnie gwarantuje nam demokracja. Czasem ktoś potrzebujący pracownika podchodzi do tej kolejki z boku i wybiera jednego czy kilku, wg upodobania fizycznego raczej. Potem jak mu się nie nada, może w każdej chwili pracownika zwolnić. Najczęściej dlatego, że nie jesteśmy do tej właśnie pracy wystarczająco przygotowani: pod względem fachowym, psychologicznym, mentalnym, socjalnym, fizycznym, etc. etc. Celem bowiem przedsiębiorstwa jest osiąganie zysku a nie działalność dobroczynna.

Reasumując: do pracy przygotowani jesteśmy źle albo jeszcze gorzej i na dodatek nikt tu nie zawinił!

 

Czy jesteśmy przygotowani do małżeństwa lub wychowywania dzieci?

Okazuje się, że do tego też nie jesteśmy przygotowani. Ale kiedy zachce się nam dziecka, to urodzimy, i będziemy mieli, choćby przez podstawioną matkę-słup. A co z tatusiem – chciałoby się zapytać? On, najczęściej dowiaduje się na samym końcu. Biedaczek! dał się wrobić? No to niech teraz bierze się do roboty. Na poważnie a nie przez podstawianie.

Podsumujemy? Kiedy urodzi nam się kolejne dziecko, popełnimy mniej błędów. Nie chodzi o błędy wychowawcze, bo tych na pewno popełnimy jeszcze więcej, ale będziemy już wiedzieć, jak zmienić pieluszkę. Kto dziś zresztą jeszcze używa pieluszek, skoro na rynku mamy tyle wygodnych rodzajów pampersów.

 

Czy jesteśmy przygotowani do uprawiania polityki?

Przepraszam najmocniej, a co to takiego? Bo Ci, którzy twierdzą że są politykami, wyglądają na szczególnie dotkniętych „znajomością każdego tematu”. No skoro znają się tak doskonale na wszystkim, to może by w końcu zauważyli, że „owoce ich pracy” są cokolwiek nieudane.

Podsumujmy: do polityki jesteśmy przygotowani jak najgorzej, ale ponieważ polityk z założenia musi zajmować się wszystkim, a więc podejmować decyzje zarówno w sprawach mu znanych, jak i takich o których nie ma zielonego pojęcia. Przyznanie mu „licencia poetica” jest po prostu jedynym wyjściem. Niczego to wprawdzie nie załatwia, ale gdzie jest powiedziane, że ma coś zmienić?

 

Czy jesteśmy (byliśmy) przygotowani do recesji?

Nie, nie byliśmy. Za to jesteśmy zanurzeni w niej po uszy a nawet bardziej i końca nie widać. To znaczy w latach 2000-2003 kierownictwa szeregu dużych firm amerykańskich, rozumiejąc to co się dzieje, wydało dyrektywy swoim managerom, aby opracowali i zaczęli wdrażać plan, który zakładał pojawienie się ekonomicznego kryzysu i recesji. Jednym z głównych posunięć zapobiegawczych stratom firm, była ich restrukturyzacja, szeroko pojęty program oszczędności oraz redukcja zatrudnienia. Tak więc jedni byli przygotowani inni nie, ale recesja jest i cieszyć się nie ma z czego, chociaż optymizm musimy – to oczywiste – zaszczepiać nawet tym, którzy jakimś cudem jeszcze nie oszaleli.

Podsumujemy? Nie, tego nie da się zrobić wcześniej niż po zakończeniu recesji i wyjściu z kryzysowego dołka, a na to jeszcze się nie zapowiada. Oznacza to po prostu, że nie jesteśmy na to przygotowani.

 

Czy jesteśmy przygotowani do wojny?

Po pierwsze, jesteśmy ludźmi światłymi miłującymi pokój i spokój, i po głowach nie chodzi nam żadna wojna, a co dopiero przygotowanie do niej.

Rzymianie twierdzili wprawdzie, że „skoro miłujesz pokój, szukuj się do wojny”. No ale to było ze dwa tysiące lat temu i od tej pory…  niewiele się zmieniło.

Pytanie o to czy jesteśmy do wojny przygotowani, polega wyłącznie na ocenie zdolności naszego (narodowego) potencjału wytwórczego (i kapitału), do prowadzenia i wygrania z innym potencjałem, który od momentu wybuchu wojny będzie naszym celem do zwalczenia. W rachunku tym należy oczywiście uwzględnić tak zwane interesy państw niezaangażowanych w konflikcie bezpośrednio, co oznacza dla nas jakieś odpłatne wsparcie; podobnie zresztą oznacza to wsparcie dla naszego wroga jednocześnie, przy czym „odpłatność” może być skompensowana rozmaicie. A tak na marginesie, warto pamiętać, że wolność i demokracja nie mają ceny, bo są bezcenne.

Parę dni temu oznajmiono, że sekretarz obrony, zaoszczędzi ok. $100 mld na budżecie wojskowym w ciągu 5 lat. Nie jest to specjalnie dużo ani mało. Biorąc pod uwagę dotychczasowe wydatki na różne operacje wojenne w ciągu ostatnich 20 lat, jest to w sam raz tyle, ile trzeba wydać na jedno uderzenie prewencyjne. Potem zobaczy się jaki będzie ciąg dalszy. Jak wszyscy wiemy, technologia wojskowa USA dysponuje zupełnie niezłym i przekonującym potencjałem uderzeń prewencyjnych (por. „Pustynna Burza” i następne). No ale, jak ktoś bardzo chce się przekonać, że się tak wyrażę „osobiście”, albo jeszcze się naprasza, to wyjścia nie ma i wojna owszem jest.

 

Po tak zwanym szturmie, trzeba jeszcze opanować teren, ale nie jestem pewien czy ten scenariusz wymagać będzie tego rodzaju zabiegów, bo może po prostu nie będzie to miało istotnego znaczenia dla całego ciągu dalszego. Dla zdziwionych obrotem sprawy dodam, że bardzo rozpowszechniony „remote controll” oddać tu może nieocenione usługi.

Podsumujemy?

Jak by to ująć? Hm, z przeglądu podsumowań wynika jednoznacznie, że czegokolwiek tkniemy to okazuje się, że nie jesteśmy przygotowani wcale. Tutaj tymczasem niespodzianka. Czy refleksja nad tym nie przywodzi państwu na myśl, że być może militaryzacja gospodarki wyprowadzi nas z recesji i zagwarantuje, że nie wpadniemy w następny dół? (Nie, biurokracja – wszystko jedno jak się nazywa – tłamsi rozwój ekonomiczny).

Wynika z tego, że jeśli chcemy mieć się czym bronić, musimy mieć przodującą gospodarkę. zaś ta rozwinie się tylko wtedy, jeżeli będzie dysponować nieograniczoną ekonomiczną wolnością pomnażania businessu, co udowodniły wszystkie poprzednie recesje.

Trzeba coś jeszcze odpowiedzieć tym, którzy nie chcą się bronić. Na szczęście to mniejszość, a jak wiadomo demokracja zapewnia przyszłość.

 

P.S.

Nie pytam o to, czy jesteśmy przygotowani do niesienia krzyża (jako literackiej choćby metafory ciężaru), aby nie urazić tych osób, których wrażliwość, mogłaby zostać wystawiona na próbę. Katolików i chrześcijaństwa się nie boję, bo wiem że wszyscy oni są cierpliwi i niezwykle tolerancyjni. Zresztą, każdy z nich swój niesie w pokorze.

Rzecz nie w tym, że inni tego nie chcą nosić bo i tak dźwigają, ale w tym, że mieliby się do tego przyznawać? Przecież nie muszą.