Z Leszkiem Bończukiem, emerytowanym urzędnikiem, ale przede wszystkim społecznikiem, rozmawia Renata Ochwat
– Panie Leszku, jakiś czas odebrał pan bardzo prestiżową nagrodę za działania na rzecz mniejszości narodowych oraz za działalność na rzecz upowszechniania kultury. Co to za nagroda?
– Muszę powiedzieć, że sam byłem mocno zaskoczony, że ją dostałem. Próbowałem pytać znajomych, czy ktoś mnie aby nie nominował. Ale nikt się nie przyznał. Okazuje się, że to jest nagroda Fundacji POLCUL z Australii, która przez wiele lat nagradzała i wspierała ludzi, którzy działali na rzecz społeczeństwa obywatelskiego. Jak się w naszym kraju zmienił system, fundacja postanowiła nagradzać ludzi kultury. Wybór odbywa się w taki sposób, że jest w kraju pięciu konsultantów fundacji, i tylko oni mają prawo zgłaszać kandydatów do nagrody. Usiłowałem się dowiedzieć od tej mojej konsultantki, jakim sposobem ja się znalazłem, ale nie chciała powiedzieć. W sumie to bardzo sympatyczne, że ktoś dostrzegł to, co ja robię cały czas. Razem ze mną tę nagrodę dostało osiem osób za różne działania, jak pomoc społeczna, działania na rzecz wyciągania ludzi z narkomanii, działania w kulturze, na styku różnych kultur. Te nagrody są przyznawane dwa razy do roku, wiosną i jesienią.
– I to było docenienie pana działań na rzecz mniejszości narodowych?
– Nie tylko, bo za działania społeczne, kulturalne oraz właśnie na rzecz mniejszości narodowych.
– Ale w Gorzowie jest pan znany głównie z tego, że współpracuje pan z mniejszościami, a właściwie z Cyganami. Jak to się zaczęło?
– Zaczęło się dosyć dawno. Jeszcze kiedy dyrektorem wydziału kultury w Urzędzie Wojewódzkim był pan Edward Korban. Któregoś roku przyszedł do nas Edward Dębicki i powiedział memu szefowi, że chciałby przenieść tabor na scenę. Mówił o swoich słynnych wujkach, harfistach taborowych i takie inne historie i dlatego chciałby zrobić festiwal. Edward Korban odesłał go do mnie. Usiedliśmy razem, zaczęliśmy rozmawiać. W pierwszej chwili powiedziałem, że trzeba się jakoś zorganizować, a nie zaczynać od festiwalu, że trzeba powołać stowarzyszenie. Napisałem wówczas przez jedną noc statut stowarzyszenia. Edward wziął ten statut i pojechał do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, bo wówczas w gestii tegoż ministerstwa leżały sprawy mniejszości. Wrócił za dwa dni, pytam jak było, a Dębicki na to, że pierwszą rzecz, jaką usłyszał w ministerstwie, to pytanie, kto mu taki dobry statut napisał. A potem usłyszał, że tu się wszystko zgadza, za wyjątkiem jednego, w statucie nie może być zapisane, iż stowarzyszenie będzie prowadzić zespół artystyczny profesjonalny. Bo stowarzyszenia muszą działać społecznie. Na co Dębicki powiedział mu, że on po to żyje i tworzy oraz ma swoich artystów, żeby zarabiać, bo to jest jedyny jego sposób na zarabianie pieniędzy, jedyne źródło utrzymania. No i dzięki temu zapisowi nic Dębicki wówczas w Warszawie nie załatwił. To chyba była jakaś końcówka lat 80. A kiedy zaczął się czas schyłku minionej epoki, czyli 89 rok, znów wróciliśmy do idei festiwalu. Statut był gotowy, zmieniliśmy tylko nazwę i sąd w Gorzowie zatwierdził stowarzyszenie. No i można było robić festiwal. Zresztą z tym pierwszym, to były same śmiesznostki.
– Czyli na przykład co?
– Ciągle jakoś nie można było go zacząć. Wszyscy dyrektorzy instytucji mówili, że później i później. Któregoś dnia przyszedł Dębicki i znów zadał pytanie – to co, robimy festiwal, i w końcu usłyszał, tak, tak, robimy. No to ja znów zasiadłem do maszyny do pisania i dawaj wypisywać zaproszenia. Edward podał mi trzy cztery adresy, w tym obecnie bardzo dobrze znany w Gorzowie Kaly Jag z Budapesztu. W międzyczasie jeszcze pojechaliśmy do Pragi szukać czeskich Cyganów. No i poznaliśmy zespół Khamoro, który zresztą przyjechał. Ale musieliśmy mu pod granicę podstawić autokar, bo tak sobie zażyczyli. W każdym razie było tych zespołów kilka. Jak wysyłaliśmy te zaproszenia, to ustaliliśmy datę na od 15 do 18 sierpnia. W każdym razie Kaly Jag miał wystąpić w niedzielę. Festiwal się zaczyna, a węgierskich Cyganów nie ma. Przyjechali w poniedziałek rano. Okazało się, że ja się w dacie pomyliłem, bo popatrzyłem na kalendarz i owszem, ale na lipcowy. Koniec końców był taki, że Kaly Jag wystąpił w Jazz Clubie Pod Filarami. Koncert wyszedł znakomicie. Ludzie się bawili, zespół też był zadowolony. I tak to się zaczęło, no i tak to trwa.
– Panie Leszku, ale pan zajmuje się nie tylko kontaktami artystycznymi. Pan ma z Romami stały kontakt, taki codzienny. Jak trzeba, to pan za nimi staje, bywa pan w ich domach. Zaprzyjaźnił się pan z nacją, która raczej trudno się zaprzyjaźnia. Jak się to panu udało?
– Fakt. Oni mają odrobinę inną duszę. Bo jak się im zaufa, to oni zaufają temu komuś. Prawda, bywałem w kilku romskich domach, lody rzeczywiście zostały przełamane, ale faktycznie, bardzo trudno się z Romami zaprzyjaźnia. Oni są bardzo często zamknięci we własnych kręgach. Trochę w przełamaniu barier pomógł i festiwal, bo jak już zaczęliśmy robić ten festiwal, to obudowaliśmy go imprezami towarzyszącymi, które pokazały, że Cyganie to nie tylko śpiew i taniec, czyli tabor na scenie. Okazało się, że są poeci, których całkiem sporo jest. Wcale nie jest tak, ze oni nie piszą, nie malują. Było tych imprez towarzyszących festiwalowi sporo. Potem doszła Papusza, bo się jednak okazało, że ona swoje wiersze zapisywała. Co prawda Zdzisław Morawski twierdził, że widział jej tylko taki koślawy podpis.
– Kiedy wyszło, że Papusza jednak pisała?
– Podczas filmu pt. „Papusza”. To tam pokazały się kartki z zapisanymi wierszami. Okazało się, że twórcy filmu trafili na nie w Muzeum Literatury. No to pojechaliśmy do Warszawy, ja, Sławomir Jach i Marian Łazarski. W papierach, które zostały po Julianie Tuwimie zachowała się też teczka z papierami po Papuszy. Tam były listy pisane do Tuwima właśnie oraz wiersze, w tym ten najsłynniejszy „Z Papuszy głowy ułożony” po cygańsku napisany. Pracownicy muzeum byli na tyle uprzejmi, że odbili na ksero te wszystkie papiery. Trafiły one do gorzowskiej biblioteki. Pomyślałem, że skoro są te listy, to może być coś więcej i zacząłem szukać. Napisałem też do pana Jerzego Ficowskiego (odkrywca i pierwszy tłumacz Papuszy – red.), poprosiłem też Dębickiego, żeby wystąpił do Ficowskiego, bo oni się przyjaźnili. I pan Ficowski przysłała kilka stroniczek pamiętnika Papuszy i coś tam jeszcze.
-Po co pan to robił? Z zainteresowania?
– Ano nie wiem. Tak wyszło. Z zainteresowania. Kiedy pracowałem przy organizacji festiwalu, poznawałem kolejne zespoły, kolejnych artystów. Byliśmy nawet w Monachium na największym festiwalu świata. I tam się wydarzyło coś niebywałego. Pogoda była piękna, słońce, coś cudownego. Jak tylko Dębicki wszedł na scenę z zespołem i powiedział słowo Papusza, nagle się piekło rozpętało. Błyskawice, grzmoty, ulewa…
– Klątwa Papuszy…
– Tak. Wtedy napisałem „Duch Papuszy na festiwalu”. To była świetna impreza, miała mieć kontynuację, ale nic z tego nie wyszło. Na drugiej edycji Cygan zastrzelił Cygana, policja całą noc przesłuchiwała uczestników, organizatorzy się wycofali z organizacji i tak to się skończyło.
– Ale wróćmy do Gorzowa. Pan w tym romskim świecie tkwi już bardzo długo. Jak pan ocenia gorzowian, ich podejście do mniejszości tak romskiej, jak i innych? Są spolegliwi i tolerancyjni wobec innych?
– Tak. Tak jest. Zresztą mam taką socjotechnikę, że kiedy tylko mówię o Cyganach, czy też piszę, to zawsze podkreślam, że tu żyją tolerancyjni i otwarci ludzi. I powtarzam to do bólu. Ludzie sami się przekonywali, że Romowie są spokojni, życzliwi, nie piją, nie krzyczą. No i zwyczajnie trzeba ich szanować. Pamiętam, jak w początkach lat 80. Odeon i Terno jechały na koncerty na Ukrainę. No i znana gorzowska dziennikarka Irena Adamczuk też miała jechać. Ale nie chciała z Cyganami. Wzbraniała się mocno. Okazało się jednak, że nie miała wyjścia. Jak wrócili, to nie mogła się nachwalić całej trasy i Cyganów, którzy zachowywali się bez zarzutu. Opowiadała, że było fantastycznie. A Odeon ledwo wyjechał z Gorzowa, a już wszyscy pijani byli… (śmiech). Ten stereotyp złego Cygana jednak nadal mocno tkwi, ale można go złamać. Mnie się udało trochę wcześniej. Najpierw z obowiązków zawodowych wszedłem w kontakty z mniejszościami, a potem to już się przyjaźnie ponawiązywały.
– A mówi pan w romani?
– Parę słów mówię, witam się z nimi w ich języku…
– Czy Cyganie to jedyna mniejszość, z którą pan współpracuje?
– Nie, jeszcze dochodzi Litwa. Z Litwinami współpracuję chyba nawet dłużej, niż z Romami. Nazywa się to Stowarzyszenie Litwinów w Polsce. I ten kontakt też się wziął z tego, że pracowałem w wydziale kultury Gorzowskiego Urzędu Wojewódzkiego. Ale zacząć trzeba, że w Pszczelniku pod Myśliborzem 17 lipca 1933 roku rozbili się litewscy lotnicy, którzy lecieli z Nowego Jorku do Kowna. Cała trasa liczyła ponad 4 tys. km, a im zabrakło raptem 650. I oni, czyli Steponas Darius i Stasys Girenas, są dla Litwinów prawdziwymi bohaterami. Ich wizerunki są wszędzie, na banknotach, zdjęciach, wszędzie. Przyjeżdżali do nas do wydziału kultury delegacje z Sejn, aby wyrazić zgodę na otwarcie izby muzealnej w Pszczelniku. I to trwało dosyć długo. Aż w końcu wszystkie władze się zgodziły i ona powstała, gdzie jest nawet kawałeczek tego samolotu, bo być może nie wszyscy wiedzą, że po katastrofie Litwini przyjechali i zabrali go na Litwę do Kowna. Tam w Pszczelniku jest też pomnik otoczony takim okręgiem. I to jest Litwa. Bo Litwini ten grunt dostali najpierw na 99 lat…
– Czyli Litwini mają kolonię w Polsce?
– Tak. Jak się pytam – ile macie kilometrów kwadratowych powierzchni, to zawsze odpowiadają że 65 tysięcy i te 950 metrów pod Pszczelnikiem w Polsce (śmiech). Kilka lat temu Litwini dostali tę ziemię w wieczyste użytkowanie. Jeszcze za poprzednich czasów, kiedy pierwszy raz wyrażano zgodę na użytkowanie tej ziemi, to na uroczystości pojechał najwyższy garnitur urzędników, wszyscy, którzy się liczyli. No i przyjechała cała rzesza Litwinów, było ich coś ze 3 tysiące. Stali wewnątrz tego okręgu z litewską flagą, bez żadnej gwiazdy, i śpiewali ten wówczas zakazany hymn Litwy. A żeby było zabawniej, to pan Tomaszewski, rzeźbiarz ludowy odtworzył taką kapliczkę z Chrystusikami na górze. No i wśród uczestników tamtych wydarzeń był konserwator zabytków Władysław Chrostowski, a obok niego stał komendant wojewódzki milicji Lech Kosiorowski. I w pewnym momencie Kosiorowski do Chrostowskiego – Konserwatorze, czy ty widzisz, to, co ja widzę? O te Chrystusiki szło. Na co Chrostowski – Ale towarzyszu komendancie, na szczęście tylko my dwaj to widzimy… (śmiech). No i Kosiorowski była taki zadowolony z tej odpowiedzi.
– Panie Leszku, o panu się mówi, że pan jest ojcem i matką chrzestną wypromowania Pszczelnika…
– Ojcem chrzestnym to był Zenon Nowopolski. On tamtędy często chodził. Zresztą ja też tam często zaglądałem, bo rodziców miałem w Myśliborzu, a pracowałem w Dębnie, po drodze był Pszczelnik. A w soboty to tam siedział taki Julian Senvaitis, pod pałatką i kto tam podjechał pod pomnik, to on zaraz tłumaczył, opowiadał, o co chodzi z tym miejscem. Ja go kiedyś zapytałam, po co on to robi. No i usłyszałem, że on był na Litwie skautem i przysięgał, że do końca życia będzie bronił pamięci i honoru kraju. A ponieważ mieszkał w Stargardzie, więc niedaleko, to sobie w soboty najpierw na rowerku, a potem na motorowerku dojeżdżał. No i rzecz zabawna. Walerian Senvaitis był sekretarzem wojewody kowieńskiego, który przyjechał do nas, do Pszczelnika na uroczystości rocznicowe. Zapytałem go, czy nasz pan Julian to rodzina. Okazało się, że tak, że cały czas go szukali. Ale się jednak nie spotkali, bo najpierw Juliana wywieźli na Syberię, potem po zamieszkach Czerwca 1958 władza zapuszkowała go na 12 lat i też śladu po nim nie było. Pan Julian zmarł dokładnie na dwa dni przed przyjazdem sekretarza. Takie rzeczy się tu zadziewają. A wracając do Nowopolskiego, zmusiłem go, żeby napisał książeczkę o tych wypadkach. No i tak to z tymi Litwinami się toczy. Dali mi nawet jakieś dwa odznaczenia, Gwiazdę Dyplomacji Litewskiej. No i Litwini chętnie przyjeżdżają na Wigilię Narodów…
– No właśnie, jest też pan ojcem chrzestnym Wigilii Narodów. Po co panu jeszcze i to?
– Po to, żeby coś więcej robić z mniejszościami i grupami etnicznymi, których tutaj jest wyjątkowo dużo. Bo są Cyganie, Litwini, Ukraińcy, Łemkowie…. Zaprosiliśmy też przedstawicieli Dąbrówki Wielkopolskiej, przyjeżdżają Żydzi ze Szczecina, przyjeżdżają Górale Czadeccy, nawet Bośniaków pod Bolesławcem znalazłem i też przyjeżdżają. W przypadku Żydów pomyślałem, że nie mają Bożego Narodzenia, ale mają Święto Chanuka. No i im się ten pomysł bardzo spodobał. Przyjeżdżają i bardzo dobrze. Jakby było więcej pieniędzy, to sprowadzilibyśmy i Tatarów, którzy przez lata byli sporą mniejszością w mieście.
– Panie Leszku, ale to jeszcze nie wszystko. Bo przecież pan jest jeszcze aktywny na scenie muzycznej.
– Jestem muzykiem z wykształcenia. Trochę różnych zespołów w swoim życiu poprowadziłem. Przez dziesięć lat byłem wizytatorem w szkołach artystycznych. No i się przysłużyłem do otwarcia Szkoły Muzycznej w Strzelcach Krajeńskich.
– A teraz jest pan zaangażowany w organizację festiwalu „Sacrum non profanum” w Szczecinie-Trzęsaczu.
– Ano jestem. Byłem kiedyś na wczasach w Trzęsaczu. No i szliśmy z żoną, a tu plakat, na którym stoi, Międzynarodowy Festiwal Przez Muzykę do Świata Wartości. Patrzę, a organizatorem jest mój kolega ze studiów, dziś profesor Bogdan Boguszewski. Posłuchałem tego festiwalu. Spotkałem się z Bogdanem przed kościółkiem, pogadaliśmy chwilkę i pierwsze, co mu powiedziałem, to że nazwa jest zła, bo za długa. Wtedy mu wymyśliłem ten tytuł Sacrum Non Profanum. I natychmiast zgłosił się z protestem Kraków, że oni mają festiwal Sacrum Profanum i że mamy zmienić nazwę. No to im wytłumaczyliśmy, że my mamy Non Profanum i dali sobie spokój. A ponieważ nie miał kto o tym pisać, wyszło, że ja. I od lat piszę do „Kuriera Szczecińskiego”. Przecież tam cała czołówka polska, ale i nie tylko przyjeżdża.
– Chce się panu cały czas tak intensywnie działać?
– Ja już jestem na emeryturze.
– Ale ciągle pana nie ma. A to jakiś festiwal, a to podróże za granicę, a to znowu coś…
– No bo ten poprosi, tamten poprosi. Mam zamiar dać sobie spokój do stycznia. Ja zresztą mam co robić, mam potężną działkę. Wina teraz robię, nalewki.
– Jednym słowem pan się nie nudzi na emeryturze.
– Nie. Nie mam czasu.
***
Leszek Bończuk urodził się w 1949 roku w Myśliborzu. Skończył wychowanie muzyczne na Akademii Muzycznej w Poznaniu. Od 1975 roku mieszka i pracował w Gorzowie, najpierw w wydziale kultury Gorzowskiego Urzędu Wojewódzkiego, potem w wydziale polityki społecznej Lubuskiego Urzędu Wojewódzkiego. Przez lata zasiadał w jury SMAK w Myśliborzu. Jeden z aktywniejszych animatorów kultury. Ma na swoim koncie także kilka publikacji poświęconych Romom i osobno Bronisławie Wajs-Papuszy. Jest żonaty, ma dwoje dorosłych dzieci.
Źródło: echogorzowa.pl