1 listopada. Pogoda, niepomna wcześniejszych słonecznych dni, jest szara i ponura. Paskudny, dokuczliwy deszczyk wdziera się uporczywie za podniesione kołnierze płaszczy i kurtek. Złota polska jesień w Dniu Wszystkich Świętych ustąpiła tradycyjnej, smutnej i błotnistej. Można to nazwać złośliwością losu, że własnie tego dnia zrobiło się tak brzydko, ale ja bym raczej nazwała to „dopasowaniem” – pogoda po prostu dostosowała się do panującego tego dnia nastroju. Nie da się, bowiem ukryć, że dla Polaków 1 listopada to święto nie tylko zadumy, ale również smutku. Trochę trudno to zrozumieć, bo przecież wierzymy, że po śmierci czeka nas o wiele lepsze życie, bez trosk i problemów. Zamiast radować się, że nasi najbliżsi znajdują siępo drugiej stronie, wolni i szczęśliwi, przychodzimy na ich groby i wzdychamy boleściwie. Nie jesteśmy w stanie wyjść ponad tesknotę i własny ból i spojrzeć na śmierć jak na przepustkę do lepszego świata. Potrafą to uczynić Romowie, dla których Święto Zmarłych to okazja do zabawy.
Pierwsi zawsze pojawiają się mężczyźni, którzy przynoszą ze sobą znicze, kwiaty i, co szczególnie gorszy starsze panie, wódkę. Dużo później przyjeżdżają kobiety z jedzeniem, i zaczyna się świętowanie. Wódka krąży w plastikowych kubeczkach, jedzenie podawane jest z rąk do rąk. Wesołe rozmowy i śmiechy wywołują niesmak na twarzach przechodniów i zgryźliwe uwagi o nieposzanowaniu zmarłych.
Jak co roku, świetujący Romowie starają się wyjaśniać, że jest wprost przeciwnie, że właśnie w ten sposób okazują pamięć i przywiazanie do tych, którzy odeszli. Niestety – nasz sposób obchodzenia Dnia Wszystkich Świętych jest tak odmienny, Że zwyczaje Romów wydają się po prostu świętokratctwem. Tylko małe dzieci z uśmiechem przyglądją się wesołemu spotkaniu, które co roku odbywa się w jednej z alejek cmentarza brodnowskiego. Pewnie łatwiej zrozumieć im tak dziwne zwyczaje – wszak same postrzegają wyprawę na cmentarz jako okazje do skosztowania pańskiej skórki i spotkania rzadko widywanych cioć i wujków.
Smutek cmentarzy maleje pod wieczór, by wraz z nadchodzącym zmrokiem zniknąć zupełnie. Ponura nekropolia, jaką jest Bródno w Warszawie, wraz z zapadnięciem ciemności przeistacza się w bajkową krainę setek tysięcy światełek. Zapach palących się zniczy staje się jeszcze bardziej intensywny niż za dnia, a szum liści poruszanych wiatrem głośniejszy. Od czasu do czasu pomiędzy pojedynczymi zniczami wykwita dywan migoczących płomyków – to nagrobek kogoś znanego i szanowanego, zalany powodzią ognia.
Tak jest przy grobie Romana Dmowskiego, gdzie późnym wieczorem zbierają się młodzi, ogoleni na łyso ludzie, by odśpiewać hymn Polski.
Jeszcze piękniej nocą wygladają warszawskie Powązki. Przytłaczające w dzień swoją wielkością rodzinne grobowce, oświetlane płomieniami zniczy, przybierają kształty, jakie mógłyby powstać w wyobraźni Gaudiego. Tajemnicze szmery, nie zagłuszane krzątaniną ludzi, przybierają na sile. Wyobraźnia podpowiada, że to hałasują dusze zmarłych, rozsądek – że wiatr rozgarniający stosy zgrabionych liści. Nad grobami unosi się dym ze zniczy i falując snuje się między pomnikami. Tajemniczo i groźnie wyglądajace plamy cienia kładą się na asfaltowych scieżkach. Często nie sposób trafić w doskonale znane, odwiedzane za dnia miejsca. Proste alejki stają się kręte i doprowadzają w najdziwniejsze zakątki cmentarza, znajome pomniki dematerializują się, a na ich miejscu wyrastają dziwaczne, do niczego niepodobne kamienne postacie. Mrok skutecznie ukrywa wszystkie punkty orientacyjne. Na jeden wieczór cmentarz przeistacza się w tajemnicze miasto umarłych, by następnego dnia o świcie powrócić do zwykłego, szarego wyglądu.
Olga Dylewska