Ostatki karnawałowe
Ostatni czwartek karnawału, zwany tłustym lub zapustnym, upływał przede wszystkim na jedzeniu i piciu. Powiadano, że w dniu tym tyle razy należy poprójbować tłustego boczku i słoniny, ile razy kot ogonem ruszy, a więc wielokrotnie. Objadanie się w tym właśnie dniu, stało się ogólnopolską tradycją. We wszystkich domach gotowano zatem, dużo obficie kraszonego jadła, kaszy i kapusty ze skwarkami i sperką. W Tłusty Czwartek, nie mogło nigdzie zabraknąć smażonych na tłuszczu słodkich racuchów, blinów, „pampuchów” oraz ciast a przy tym i pączków i chrustów. Te ostatnie, znane były najpierw w miastach, na plebaniach i klasztornych kuchniach.
Ciasta w Polsce
Dotychczas nie wiadomo dokładnie, skąd ciasta te przywędrowały do Polski. Czasami mówi się, że jest to przysmak wschodni, a czasem, że pochodzą one z Wiednia. Jakby nie było, zaadoptowały się one trwale w kuchni polskiej. Według księdza Jędrzeja Kitowicza, który opisując zwyczaje i obyczaje polskie za czasów saskich, także i słynnym pączkom polskim poświęcił sporo uwagi. Pisał on, że… wykwintny pączek, godny był najlepszego stołu, a podawany w karnawale był najsmaczniejszy. Pisał on o tym tak… pulchny, tak lekki że ścisnąwszy go w ręku, znowu się rozciąga do swojej objętości, a wiatr zdmuchnąłby go z półmiska…
Pączki jadane na wsi, nie miały tej nadzwyczajnej lekkości. Były one, wielkie, dobrze wypełnione marmoladą lub powidłami i dość twarde, tak iż nie można było ich nazwać specjałem kulinarnym.
Combrowy czwartek
Tłusty Czwartek, zwany też „combrowym” był niegdyś dniem spotkań i zabaw kobiecych. Trudno jest dzisiaj dociec, skąd wzięła się nazwa „comber”. Niektórzy badacze dialektologii polskiej mawiają, iż pochodzi nazwa od niemieckiego „zampern”, oznaczającego zabawy maskowe.
Na sądecczyźnie
W Sądeckiem uważa się, że nazwa ta pochodzi od nazwiska rzeźnika i handlarza kiełbasami, który miał w ostatni czwartek karnawału objeżdżać wsie i sprzedawać wędliny własnego wyrobu, zbijając przy tym fortunę. Zawołania „Comber jedzie” obwieszczające jego przybycie do wsi, bywało hasłem do zabawy i poczęstunków.
W okolicach Krakowa
W Krakowskiem mówiono, że zabawy „combrowe”, to czas kiedy to komornik Jan Comber, zapominał dręczyć w tym czasie powinowactwami płatniczymi krakowskie kramarki. W czasie tak wesołym, kramarki raczyły się wódką, tańczyły i napastowały nieżonatych mężczyzn. Podobny los spotykał też i innych krakowskich mieszczan. Ściągano często z nich szuby i futra, zabierano nakrycia głowy, włóczono po rynku i zmuszano do tańców i podskoków dopóty, dopóty nie wykupili się kobietom i nie postawili im wódki.
Okolice Poznania
W Poznańskiem natomiast, nazwą „comber” , określano przyjęcie, jakie panny, które jeszcze nie wyszły za mąż, wyprawiały kawalerom, pragnąc pozyskać sobie ich przychylność. Comber, to nic innego, jak spotkanie sąsiadek przy winie, ciasteczkach i innych własnoręcznie przyrządzanych smakołykach, upływające na rozmowach, żartach i ploteczkach. Mężczyźni do spotkań takich dopuszczani są niechętnie i tylko wówczas, jeśli wkupią się czymś specjalnym, na przykład dobrą, słodką wódką lub likierem.
W czasie karnawałowych ostatków
We wszystkich domach było wielu gości i dużo tłustego pożywnego jedzenia, żeby każdy mógł najeść się do syta’ przed nadchodzącym Wielkim Postem, W bogatych domach, ustawiano długie stoły z mięsem, kiełbasami, słoniną, boczkiem i kołaczami z serem. Najbiedniejsi, bezrolni przychodzili w „ostatki” do zamożnych gospodarzy, aby umówić się na tak zwany zarobek w polu. Często łączyło się to z poczęstunkiem, hulankami i śpiewem.
Kusoki
Przez całe trzy „kuse dni”, czyli dni ostatnie do środy popielcowej, chodzili po wsi przebierańcy z uczernionymi twarzami, w wywróconych futrem na wierzch kożuchach. Od domu do domu, chodziły całe korowody, różnych postaci, w większości występujących we wcześniejszych obchodach kolędniczych. W pochodach zapustnych, chodziły więc niedźwiedzie, skakały kozy, harcował konik, klekotały bociany i żurawie z długimi dziobami; chodzili też przebrani Cyganie, dziady, aptekarze, żandarmi i wojskowi. W Sandomierskiem i w Lubelskiem, przebierańcy obwozili po wsi, na wózku lub sankach bachusa, przebranego chłopca lub lalkę ze słomy i grochowin, dzierżącego dzban wina. W Krakowskiem bachusami nazywano księcia Zapusta i jego świtę, czyli: dziada, profesora z oślą głową i innych „oberwańców”. Książę Zapust w Polsce miał różne wcielenia. Często był ubrany w długą sukmanę, wysoką papierową czapkę ze wstążkami i z przypiętymi jodłowymi gałązkami, w ręce trzymał siekierkę z dzwonkiem, chadzał pieszo i przedstawiał się następująco:
Ja jestem zapust, mantuański książę,
przychodzę z dalekiego kraju,
gdzie psi ogonami szczekają,
ludzie gadają łokciami,
a jedzą uszami.
Słońce o zachodzie wschodzi,
a o wschodzie zachodzi,
a kurczę kokosze rodzi,
każdy na opak gada,
a deszcz z ziemi do nieba pada,
Kurpie
Na Kurpiach natomiast, Zapust „jeździł” konno, a jego wierzchowiec miał głowę wykonaną z drewna, zawieszoną na ramionach jeźdźca na płóciennych pasach i tułów ze starego kosza i płachty. Wszędzie pojawianie się Zapusta, oznaczało bliski już koniec zabaw karnawałowych. Przebierańcy wołali zatem:
Zapust, zapust, zapustowe dziecię,
ucieszcie się chwilką,
bo go nie ujrzycie.
Bo go nie ujrzycie, aż na przyszły roczek,
aże mu od żuru na nic schudnie boczek.
Wszyscy bez wyjątku przebierańcy chodzący w pochodach zapustnych zabawiali gospodarzy swymi występami, zabawnymi oracjami; czynili też wiele zamętu i wrzawy: gonili i straszyli dzieci, zalecali się do dziewcząt, zaczepiali przechodniów, domagali się brzęczącej monety lub łasego poczęstunku. Płatali przy okazji różne figle i psoty. Tolerowano jednak i przyjmowano ze śmiechem ich kawały i żarty.
Niegdyś wierzono, iż gdy ludzie bawią się w karnawale, rok cały będzie dla nich wesoły i pełen uciech. Malkontent, raczej zawsze będzie miał pod górkę. My tez bawmy się podczas zabaw karnawałowych, cieszmy się i tańczmy, aby echo naszych zabaw brzmiało nam w uszach cały rok.
Opr. Ewa Walkiewicz
Foto:Kusoki
http://radom24.pl/