Poezja jest pod moją skórą

lizakowski

 

 

 

lizakowski

Był Pan wielokrotnie nagradzany za swoją twórczość. Która nagroda ma dla Pana największe znaczenie i dlaczego?

 

ADAM LIZAKOWSKI: Uważam, że nie powinno być żadnych nagród poetyckich. Nawet wymyślona przez Greków  gałązka z drzewa laurowego jest już przesadą, choć to bardzo miły gest. Czytam poezję, bo ją lubię, a nie dlatego, że poeta otrzymał od drugiego poety (swojego kolegi) nagrodę, którą wspólnie opiją dzisiaj, a za rok nagrodzony da nagrodę dzisiejszemu nagradzającemu.

Nagrody są potrzebne przede wszystkim poetom akademickim. Oni żyją z uczenia poezji, dla nich nagrody są sposobem na życie i na przetrwanie. Dla nich jest to forma promocji. Nagrody są też potrzebne wydawcom i drukarzom, a także wąskiemu gronu krytyków i recenzentów.

Niestety, nagrody literackie tworzą jakieś małe „mafie literackie” i dość często rozdawane są w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób. Nagrodzony poeta wpada, chcąc czy nie chcąc, w jakieś układy, musi być wśród ludzi, którzy go nagrodzili i w jakiś sposób identyfikować się z nimi, „siedząc na tej samej kanapie, co oni”. Kawiarnie literackie zaczynają tworzyć sekty wyznawców takiej a nie innej poetyki, szkoły poetyckiej, itd. Tam zapadają decyzje o nagrodach. Jest to mało etyczne i zupełnie niepotrzebne. Różne środowiska dzielą poetów na lepszych i gorszych, na tych z nagrodami i tych bez nagród. W Polsce poeci – redaktorzy potrafią być na stanowiskach w pismach literackich nieomal dozgonnie. Dla mnie to jest chore. Wielu poetów pracuje jeszcze w wydawnictwach literackich na kierowniczych stanowiskach, bierze udział w różnego rodzaju konkursach literacko-poetyckich, itd. To zabija poezję. A jeśli nie zabija, to na pewno podcina jej skrzydła. 

Dla mnie najważniejsze nagrody to ta pierwsza i ostatnia. Moją pierwszą nagrodą było zaproszenie do Krakowa w ramach konkursu poetyckiego organizowanego przez Kuźnicę Krakowską. Było to chyba w 1978 roku. Wtedy poznałem wielu wspaniałych krakowskich poetów, o których dzisiaj nikt już nie pamięta. Podałem nawet rękę  Julianowi Kawalcowi, którego książkę pt. „Tańczący jastrząb” przerabiałem na lekcjach polskiego w liceum. Byłem święcie przekonany, że autor tej książki dawno już nie żyje. Moja najnowsza nagroda to Laur UNESCO, przyznany przez Polski Komitet do spraw UNESCO. Podczas uroczystości towarzyszących przyznaniu nagrody poznałem wielu wspaniałych poetów z dużym dorobkiem i znajomościami. Mam nadzieję, że z nimi czas obejdzie się łaskawiej niż z tymi krakowskimi sprzed 30 lat.

 

Był Pan redaktorem naczelnym miesięcznika społeczno-kulturalnego „Razem” oraz kwartalnika poetyckiego „Dwa końce języka”. Jak Pan wspomina pracę w tych dwóch pismach?

– W latach 1986-1989 byłem redaktorem naczelnym miesięcznika społeczno–kulturalnego „Razem”, wydawanego w San Francisco. „Razem” – to słowo miało połączyć starą Polonię z nową. Tych emigrantów z drugiej wojny światowej i tych, co uciekli przed generałem Jaruzelskim.

Takie były założenia pisma „Razem”. W sumie niewiele z tego wyszło. Razem, jako Polacy, niewiele zrobiliśmy dla Polski. Dla świata i dla siebie jeszcze mniej.

  W latach 1993-1996 byłem wydawcą, właścicielem i redaktorem naczelnym kwartalnika pt. „Dwa Końce Języka”, wydawanego w Chicago. Pracę w obu pismach uważam za biblijne wołanie na puszczy… Nazwa „Dwa Końce Języka” miała nawiązywać do dwujęzyczności członków redakcji, ale nie znaleźliśmy nawet jednego wspólnego języka. Cóż dopiero mówić o dwóch…

  Bycie redaktorem naczelnym pism literackich poza krajem to tylko strata czasu i pieniędzy, które trzeba wydać z własnej kieszeni, aby pismo mogło się ukazywać. Dlatego wolałbym o tym w ogóle nie mówić – szkoda na to czasu i atramentu. Chyba, że ktoś jest filantropem – wtedy sprawa wygląda inaczej. Kiedy byłem redaktorem naczelnym tych pism, wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jestem filantropem  czy też działaczem społeczno–kulturalnym. Wydawanie pisma z poezją,  pisanie wierszy to tylko hobby. Na emigracji niewiele, a właściwie nic z tego nie wynika – teraz to wiem. Teraz piszę wiersze już ze świadomością, że nic z tego nie wyniknie, bo nic wyniknąć nie może. Nic się nie wydarzy, bo nic nie może się wydarzyć.

 

Na czym polegała działalność grup poetyckich „Krak” i „Niezapłacony rent”, których jest Pan współzałożycielem? Dlaczego te grupy poetyckie noszą takie właśnie nazwy?

 – Działalność wszystkich grup poetyckich „od wieków” jest bardzo podobna, twórczy (w tym przypadku) poeci zbierają się w jednym miejscu, myśląc, że jak będzie ich więcej, to będą ważniejsi. Albo, że szybciej ktoś ich zauważy, np. krytyka zwróci na nich swe łaskawe oko. Ale wcześniej czy później poeci mają siebie nawzajem dość i grupa się rozpada. Z miłości do siebie rodzi się zazdrość, aż dochodzi do tego, że poeci nie tylko nie mogą na siebie patrzeć, ale jeszcze jeden drugiemu zaczyna przeszkadzać w tym, co robi, czyli w pisaniu. W obu grupach było podobnie i skończyło się raczej na niczym, nigdy nie powstały żadne wspólne antologie. Kilka słabych wspólnych występów i agonia konania.

 „Krak” to nie tylko grupa poetów, ale także malarzy. Ta nazwa to skrót od Krakowa. Kilku twórców – założycieli tej grupy – studiowało w Krakowie. Mądrzy wspaniali, wykształceni, zdolni i utalentowani ludzie. Co się z nimi teraz, po 20 latach, dzieje? Nie wiem, nawet nie pamiętam ich nazwisk. Muszę też dodać, że tylko ja byłem z San Francisco, zdecydowana większość twórców z tej grupy była z Los Angeles i okolic. Czyli północna Kalifornia kontra południowa.

 Grupa poetycka „Niezapłacony Rent” została założona przeze mnie zaraz po przyjeździe do Chicago w 1992 roku. Była to zupełnie inna grupa ludzi. W grupie „Krak” wszyscy członkowie byli po studiach i mieli jakiś dorobek artystyczny, byliśmy też rówieśnikami.  „Niezapłacony Rent” to zbieranina amatorów – ludzi od 16 do 80 roku życia. Nazwa „Niezapłacony Rent” odnosi się do trudnej sytuacji twórców polonijnych (w tym przypadku poetów). Dokładniej chodzi o niezapłacony czynsz.

 

W 1981 roku zdecydował się Pan wyemigrować do Stanów Zjednoczonych. Mieszkał Pan w San Francisco; potem, po 10 latach wyjechał Pan do Chicago. Jakie jest dla Pana Chicago – „miasto nadziei”? Jakie nadzieje Pan z nim wiąże i co się z nimi stało?

  Chicago jest miastem nadziei nie tylko dla nas, Polaków, ale i dla wielu innych nacji ze wszystkich kątów świata. Chicago jest nie tylko największym skupiskiem nie tylko Polaków, ale i Czechów, Szwedów, Litwinów, Peruwiańczyków, Nigeryjczyków na obczyźnie. Na początku Chicago mi się nie podobało, porównywałem je do San Francisco. Ale drugiego takiego miasta, jak San Francisco nie ma na świecie. Z czasem jednak polubiłem Chicago i teraz bardzo dobrze się w nim czuję. Jest to wspaniałe, coraz to piękniejsze miasto. A te nadzieje to przede wszystkim praca – jest jej tutaj bardzo dużo. A wiadomo, co jest wart człowiek bez pracy. Chicago od wielu dekad jest tym miastem, które spełnia nadzieje wielu ludzi. To, że jest drugim miastem po Warszawie pod względem liczby mieszkających tu Polaków, nie jest przecież przypadkiem. Szkoda tylko, że Chicago spełnia się tylko pod względem materialnym. Pod względem kulturalnym to miasto to, niestety, pustynia.

 

Jak by Pan określił ten specyficzny stan ducha, jakim jest emigracja?

 – Obawiam się, że dzisiaj nie możemy mówić o jakimkolwiek „stanie duchowym” emigracji,  bo takiego chyba już nie ma. Tak samo, jak nie ma emigracji jako takiej. Są, oczywiście, ludzie wyjeżdżający za pracą i lepszym życiem poza Polskę, ale to nie są żadni emigranci. Emigracja skończyła się wraz z zakończeniem stanu wojennego w Polsce. Napisano na ten temat wiele artykułów, a przez ostatnie pięć lat temat emigracji zarobkowej do Irlandii i Wielkiej Brytanii zdominował życie publiczne w Polsce. Nie tysiące, ale miliony Polaków wyjechały z kraju za chlebem.

 Oczywiście, nie można porównywać ludzi, którzy zostali poza granicami Polski po 1945 roku, bo zmieniły się granice, z ludźmi, którzy wyjechali po przygodę czy po kasę na Zachód kilka tygodni czy miesięcy temu. „Stan ducha” żołnierzy generałów Andersa czy Maczka był czymś zupełnie innym niż mój „stan ducha” sprzed 30 lat. Ja zaliczam się do tej fali emigrantów, którzy uciekli z kraju przed stanem wojennym w 1981 roku. Ludzi tych określam mianem „złodziei czereśni”. Ich doświadczenia emigracyjne są inne niż wcześniejszych fal emigracji, np. tej z 1968 roku.

 Sama emigracja jest po części wędrówką, a po części wspominaniem tego, co pozostało za nami. Emigracja to także takie rozpamiętywanie tego, co zostało w starej ojczyźnie. A to chleb miał tam lepszy smak, a to kiełbasa była smaczniejsza. Ale, niestety, zdecydowana większość emigrantów nie wraca do kraju, a nawet o powrocie tak na poważnie nie myśli.

 

 – Jaka jest sytuacja Polonii w Chicago? Czy nadal – tak, jak Pan pisał w listach poetyckich do Pieszyc – czuje się Pan w Ameryce „obywatelem drugiej kategorii”?

– Zawsze interesowała mnie emigracja z punktu widzenia kultury i polskości. I tutaj nic się nie zmieniło. Nadal jesteśmy „obywatelami drugiej kategorii”. Kultura polska „jako taka” w Stanach Zjednoczonych jest i temu nikt nie zaprzeczy. Ale taka polska kultura, jaka tu być powinna, w Ameryce nie istnieje. Nie ma pism literackich, nie ma redaktorów, nie ma wydawnictw literackich, nie ma książek tutaj wydawanych. Cóż dopiero mówić o promocji polskiej kultury w Ameryce! Jak świat światem, żaden Polak ani tutaj ani po drugiej stronie oceanu o czymś takim jeszcze nie słyszał.

Polska kultura w Stanach właściwie nie istnieje i tak na dobrą sprawę jest Amerykanom zupełnie nieznana. Tak jest już od wielu pokoleń. Sytuacja Polaków w Chicag pod względem ekonomicznym ma się zupełnie dobrze. Są ludźmi gospodarnymi, ciężko pracującymi. Amerykanie lubią Polaków i chętnie ich zatrudniają, bo pracujemy sumiennie i rzetelnie. Niestety, pod względem kultury i polityki jesteśmy – tak, jak kiedyś napisałem – „obywatelami drugiej kategorii”, ponieważ nie inwestujemy w swoich polityków, ani w kulturę. Dowodów na to mamy miliony – brak Polaków w lokalnych władzach, brak pisarzy o polskich korzeniach, itd. Ale pisanie o tym to wyrywanie zębów „na żywca”. 

 

Co to znaczy, według Pana, być Polakiem, być patriotą poza granicami naszego kraju?

– Być Polakiem poza krajem to wielka odpowiedzialność rozłożona na ramiona wszystkich Polaków. O tej odpowiedzialności nie wszyscy wiedzą. A przed kim odpowiadamy? Przede wszystkim przed nami samymi, przed naszymi braćmi i siostrami, przed ojczyzną. Jak Amerykanie widzą Kowalskiego, tak Ameryka widzi Polskę.

    Czasami się zastanawiam, co to za Polak… Co to za patriota, który rocznie nie wydaje jednego dolara na ojczystą  kulturę? Polacy słyną w Ameryce z ciężkiej, prawie morderczej pracy. Lubimy pracować, ale jako grupa mało inwestujemy w siebie, w swoją kulturę narodową, itd. Tak widzę i pojmuję polski patriotyzm: inwestycja we własną kulturę, a nie ucieczka przed i od niej.

 

Pana losy to tułaczka emigranta. Czy czegoś Pan żałuje w swoim życiu?

 – Tułaczka to słowo z XIX wieku; w pierwszej połowie XXI wieku ono jakoś archaicznie brzmi. Poza tym nigdy się nie tułałem, ale podróżowałem. Zwiedziłem ponad 20 krajów, byłem w wielu stolicach na całym świecie. Przez wiele lat byłem właścicielem największych księgarń z książką polską w Ameryce. Poznałem osobiście dwóch najwybitniejszych poetów drugiej połowy XX wieku – Czesława Miłosza i Josepha Brodsky’ego. Byłem świadkiem i uczestnikiem wielu spotkań poetyckich, m.in. z Allenem Ginsbergiem. W sumie nigdy nie czułem się, jak emigrant i nie czuję się nim do dzisiaj. Mimo, że życie emigrantów to główny temat mojej twórczości.

  Czego najbardziej żałuję w swoim życiu? To trudne pytanie. Może tego, że tak mało przywiązywałem i przywiązuję uwagi do swojej poezji w języku angielskim. Przecież mieszkam tutaj prawie 30 lat i tak naprawdę to nawet nie mam jednego, porządnie zrobionego tomiku w języku angielskim. Polskość w Ameryce pochłonęła mnie zupełnie – teraz trochę tego żałuję. Mogłem szukać równowagi, ale nigdy tego nie zrobiłem.

 

– Jaka jest amerykańska mentalność i czym różni się od polskiej?

 – Ciężko to porównywać, bo różnimy się ogromnie i to pod wieloma względami. Amerykanie to przede wszystkim protestanci, a Polacy – katolicy.  Można morze atramentu na ten temat wylać, ale ja powiem krótko: jeśli ktoś dostrzega różnicę pomiędzy świętem 4th of July a 11 listopada, będzie wiedział, co mam na myśli. Chodzi mi o sposób obchodzenia tych świąt przez Polaków i przez Amerykanów. Amerykanie za wszystko, co otrzymają, dziękują Panu Bogu; my, Polacy o wszystko Pana Boga prosimy. Nie będę ukrywał, że amerykańska mentalność podoba mi się o wiele bardziej niż polska. Ciężko się żyje ze świadomością, że ma się polska mentalność, ale dziękuję Bogu, że jestem Polakiem. Mogło być gorzej.

 

Jak ocenia Pan obecny stan amerykańskiej poezji?

Najbardziej interesuje mnie poezja, a nie poeta i jego życiorys, jego szkoły i mistrzowie. Ale – żeby być sprawiedliwym – trzeba powiedzieć, że w wielu przypadkach życiorys poety bardzo przeplata się z jego twórczością. Mimo wszystko nie interesuje mnie to, kto ile wypił wódki a ile rozlał atramentu. Z kim kto spał, a kto jest ojcem? Ile poeta miał kochanek lub kochanków? To są dla mnie sprawy drugorzędne. Mnie najbardziej interesuje poezja, tylko ona jest istotna. Twórczość, dopiero później twórca, nie odwrotnie.

   Ameryka jest wielka i jej poezja jest wspaniała. Tak naprawdę każda część Ameryki ma swoich ulubionych poetów. W Polsce są dwa czy trzy czasopisma, wokół których „kręci się” cała polska poezja. W Stanach takich pism są setki, na każdej uczelni jest wydawane pismo literackie, itp. Mówienie ogólnie o stanie amerykańskiej poezji to porywanie się z motyką na księżyc.

   W Stanach Zjednoczonych rok w rok wychodzą antologie poezji. Do najważniejszych zaliczana jest the Norton Anthology of Poetry. Taka antologia jest jakby latarnią rzucającą światło na to, co się dzieje w amerykańskiej poezji w danym roku. W Polsce antologie wychodzą raz na jedną dekadę. Można zebrać wszystkie polskie pisma literackie i społeczno-kulturalne z jednego roku i w przeciągu 48 godzin na ich podstawie można się dowiedzieć, co się takiego wydarzyło w polskiej poezji w danym roku. Tutaj, w Stanach, jest to przeogromna rzeka z tysiącem różnych dopływów. Należy też pamiętać o tym, że w Stanach pisanie i uczenie poezji to zajęcie bardzo popłatne i tysiące poetów żyje właśnie z tego. Nie da się tego porównać z sytuacją panującą w Polsce.

 

Którego amerykańskiego poetę ceni Pan najbardziej?

 Znam wielu amerykańskich poetów, których bardzo lubię i cenię; czytam ich wiersze, czasem nawet przekładam je na język polski. Najbardziej interesuje mnie poezja drugiej połowy XX wieku, dlatego poeci z tego okresu zdecydowanie dominują w moim poetyckim życiu. Są to: Carl Sandburg, Langston Hughes, Denise Levertow, Randall Jarrell, Robinson Jeffers, Robert Hass, Allen Ginsberg, Robert Creeley, Robert Bly, John Berryman, Amiri Baraka, John Ashbery, C.K. Williams, Gary Snyder, Frank O’Hara, Charles Olson. Nie mam jednego idola. Bardzo dużo czytam poezji; dzień bez czytania wierszy uważam za dzień stracony. Kiedyś, bardzo dawno temu, uważałem się za ucznia Allena Ginsberga i dzień, w którym go spotkałem w City Lights Bookstore w San Francisco, uważałem za najważniejszy dzień w moim życiu. Tak myślałem przez wiele lat. Aż pewnego dnia doszedłem do wniosku, że Allen Ginsberg to szalenie zdolny grafoman, autor zaledwie kilku wspaniałych wierszy – takich, jak „Howl” czy „Kaddish for Naomi Ginsberg (1894-1956)“.

Nie będę ukrywał, że wielu z wyżej wymienionych poetów miałem okazję poznać osobiście, bywać na ich wieczorach poetyckich. Czasem porównuję poezję bardzo mi bliskich poetów kalifornijskich (tzw. San Francisco Renaissance) z poezją poetów z Nowego Jorku (tzw. The New York School). Ale bitnicy nigdy mi się nie znudzili. A Frank O’Hara i jego koledzy po piórze na dzień dzisiejszy nudzą mnie.

 

– W jednym z wywiadów powiedział Pan, że posiada Pan „własny, rozpoznawalny styl”. Czy potrafiłby Pan określić, czym on się charakteryzuje?

 – Moja poezja jest tzw. poezją społeczno-zaangażowaną. Styl moich wierszy to takie zwierzę, składające się z moich duchowych mistrzów, a są nimi: Walt Whitman, Bob Dylan, Carl Sandburg i Charles Reznikoff. Mógłbym jeszcze dodać Roberta Creeleya. Ta piątka, czyli czterech muszkieterów Adama L. plus piąty rezerwowy, w dużym stopniu wyrobiła we mnie pogląd na współczesną poezję amerykańską. Ale samemu mi nie wypada pisać o sobie samym. Znakiem szczególnym mojej twórczości jest zainteresowanie tymi, którym dzieje się krzywda, są słabi. W moim przypadku to emigranci.

 

Napisał Pan wiersz o „najczarniejszym poecie białej Ameryki”- Langstonie Hughesie – jednym z najwybitniejszych murzyńskich poetów. Co Pana zafascynowało w tej postaci?

 Kiedyś miałem dziewczynę – Murzynkę, piękną i bardzo mądrą. Poznałem ją w stołówce studenckiej w San Francisco. Ona studiowała bankowość, a ja poezję amerykańską. I tak zaczęła się moja znajomość z kulturą amerykańskich murzynów. O Langstonie Hughesie wiedziałem mało – w zasadzie nic – poza tym, co mogłem wyczytać z jego książek na lekcjach poezji. Ta dziewczyna przedstawiła mnie muzykom, którzy śpiewali bluesowe piosenki napisane przez Langstona. I tak po nitce do kłębka coraz bardziej wciągałem się w jego poezję. Aż zacząłem ją tłumaczyć. 

Spodobała mi się ta poezja, poczułem jej bliskość. Była „pod moją skórą”, jak mówią ludzie z moich stron, z Pieszyc na Dolnym Śląsku. Spodobało mi się myślenie poety o współczesnym mu świecie, a przede wszystkim jego interpretacja rzeczywistości amerykańskiej. Zajrzałem do jego biografii. Chociaż nigdy nie byłem w Ameryce głodny, czy bez pracy, to doskonale rozumiałem jego wiersze. Poza tym nie trzeba być czarnym obywatelem tego kraju, aby zrozumieć takie wiersze, jak „Ku Klux Klan” czy „Message to the President”. W poezji Hughesa najbardziej podoba mi się walka o prawa i wolności obywatelskie. Jego doświadczenia próbuję przełożyć na oglądanie Ameryki oczami emigranta z kraju, w którym nie było wolności. Ale Langston pisał nie tylko wiersze społeczno-zaangażowane, ale także wiersze dla dzieci i młodzieży, układał piosenki dla muzyków jazzowych i bluesowych. Musimy pamiętać o tym, że urodził się w roku 1902, był dzieckiem swojej epoki. Jego poezja jest i liryczna i żarliwa, porywcza, ostra, jak brzytwa i cierpka, kontrowersyjna. A przede wszystkim nikt w Ameryce tak, jak on nie wykorzystał codziennych słów do oddania rzeczy wzniosłych i ważnych.

Poezja Langstona bardzo do mnie przemawiała, często w jakiś sposób się z nią identyfikowałem. Jego twórczość nadal do mnie przemawia, chociaż dawno już od niej odszedłem i wybrałem sobie innych przewodników poetyckich. Poprzez poezję chcę także poznawać Amerykę i Amerykanów. Poezja jest – według mnie – najciekawszym sposobem poznawania innych narodów. Homer może być tego doskonałym przykładem.

 

– Czy uważa Pan za zasadne dzielenie poezji na polską, amerykańską, murzyńską, polonijną, itp.?

– Niestety tak. Poezja nie powinna być grupowana, ale, niestety, nie da się inaczej. Trzeba dzielić. Sama poezja emigracyjna dzieli się na kilka podgrup, np. polonijno-wspominkowa, religijno-patriotyczna, amerykańsko-polonijna.

 

 Tłumaczył Pan wiersze wielu poetów z różnych części świata – czy poezja wydaje się Panu bardziej narodowa czy uniwersalna?

– Według mnie poezja powinna być jednym z głównych kierunków poznawania innych narodów, ich kultury, dorobku i dziedzictwa narodowego. Niestety, poezja polska z epoki romantyzmu była zbyt narodowa, aby ją dzisiaj tłumaczyć na inne języki. Jest właściwie nieprzetłumaczalna. Ale w tym przypadku nieprzetłumaczalność jest jej pięknem. Uniwersalizm to nic innego, jak dzieło, z którym wiele innych osób może się identyfikować.

 

 – Czesław Miłosz napisał o Panu: „A więc jednak opłaca się pisać prawdę, i to właśnie Pan robi, wbrew przyjętym opiniom, że “poezja” to co innego niż pisanie prawdy.”. Czym dla Pana jest poezja? A czym prawda w poezji?

  – Poezja jest dla mnie tym wszystkim, o czym już wcześniej wspominałem. „Pan Czesław” – tak się do niego zwracałem –  napisał w jednym z listów do mnie, że „piszę prawdę”. Miał na myśli rzeczywistość. Bo czym jest prawda, jeśli nie rzeczywistością? Niczego nie upiększam, niczego nie dodaję do swojej poezji. Nie wymyślam swoich wierszy, nie szukam ich, one po prostu są obok mnie. Wystarczy się tylko rozejrzeć wokół siebie.

 Musimy jednak pamiętać o tym, że nie każdy szuka prawdy. Nie zawsze jest ona piękna, a nawet nie zawsze jest ładna. Często jest poszukiwana listem gończym przez policję, jak przestępca. Odkryte zostaje to, co wielu wolałoby, aby było zakryte. Prawda, niestety, więcej zniszczyła niż wybudowała. Jedni mówią, że prawda polega na zgodności umysłu z rzeczywistością. Inni utrzymują, iż prawdziwe jest to, co jasne i wyraźne.

– Dziękujemy za rozmowę!

 Agnieszka Szymanik, Juliusz Bolek

________________________________________________________________________

 30- lecie debiutu  1980 -2010

 SALON z ADAMEM LIZAKOWSKIM

Zapraszamy serdecznie na najbliższy, 85. Poetycki Salon Artystyczny, czyli dwa wieczory autorskie poety Adama Lizakowskiego z Chicago. Galeria nasza wspólnie z „Katedra Potrzeb Kulturalnych” Alicji i Andrzeja Jacynów z Filadelfii postanowiła zorganizować dwudniową imprezę poetycką.

Naszym gościem będzie jeden z najlepszych polskich poetów współczesnych inaugurujący podróże do „Tren-ton” NJ i Filadelfii obchody roku 30-lecia swojego debiutu. Bedzie więc okazja celebrować talent i dorobek mistrza słowa poetyckiego.

Wstęp 10$. Grafik spotkań poety z publicznością przedstawia się np.:

  adam

Sobota 23 stycznia 2010 r., godz. 18:00,  „Jacynówka”

 przy 9302 State Rd. w Filadelfii.

Rezerwacja miejsc: 215-612-0285 lub terazfiladelfia@)msn.com

 

Niedziela 24 stycznia 2010 r., godz. 18:00, Druch Studio Gallery,

przy 920 Brunswick Avenue w Trenton NJ  

Rezerwacja miejsc: 609-532-3676 lub [email protected]).

 

 

 

Projekt plakatu Ryszarda Drucha