No, jakoś się udało przetrwać ten wigilijny szturm. Brzuszki napełnione, czas na relaks Dnia Drugiego i może lekturkę Dziennika. Nawet sobie zrobiłem risercz. Bo to Dziennik zaciągnął się już na trzecie święta i można wrócić do źródeł i popatrzeć na historię kowidowych Bożonarodzeń. Pierwsza Wigilia w 2020 roku to koszmar jakiś. Panika w Kościele, odwołane pasterki, zdalne kolędy. Tak, Kościół nas opuścił, co było mocnie j widać, niż po pierwszym szoku kowidowej Wielkiej Nocy. Wtedy się wszyscy bali i jakoś przełknęli zamknięte kościoły w najważniejsze katolickie święto. Ale po dziewięciu miesiącach lecenia w trąbę lud się zorientował, że powinniśmy dawno poumierać, a tu nic. A więc zaistniało społeczne podejrzenie, że to ściema, a więc obostrzenia wydawały się już bardziej bezsensowne niż konieczne. Byliśmy też tuż po zadymach kobiecych na ulicach i wątki błyskawic pojawiały się w zeświecczonych formach świątecznych.
Druga wigilia to już opary absurdu. Nawet zrobiłem z tej okazji samouczek, o czym rozmawiać przy stole, a o czym nie, by się nie pozabijać. Niestety do dziś aktualny, tylko po kosmetycznej podmianie newsów. Ostry podział na trzymających fason ultrasów, publikacje zdjęć testów dokonane przez całą rodzinę, żeby odpowiedzialnie zasiąść przy stole, takie były poprzednie Święta. Ale już widać było, że to ekstrema, że odpływ się zaczął i tak naprawdę wszystko jasne, oprócz wieszczenia o tsunami, pogrzebach, które mają zakłócić święta i stadionach pełnych zakażonych. A te dudnienia, absurdalne po konfrontacji z rzeczywistością, tylko utrwalały resztę, że żyjemy w jakimś matrixie pozorów.
Jakie były (albo są) te święta? Ano wydaje się, że już mało kowidowe. Temat zniknie, Kościół będzie śpiewał nową kolędę – „Polacy, nic się nie stało…”, ale to nie znaczy, że nad stołami wigilijnymi zagości radość i optymizm. Idą ciężkie czasy, uwaga – na tyle ciężkie, że moim zdaniem proste podziały (kowidianie-antyszczepionkowcy; pisowcy-pełowcy) mogą już się usubtelnić, nawet w roku wyborczym, który nas czeka.
Wydaje mi się, że już podskórnie coraz szerzej czuć nadchodzącą nieciekawą przemianę świata, który się globalizuje w opozycji do interesów dotychczasowego suwerena. Będzie drożej, zimniej, mniej bezpiecznie. I… bezradnie.
Tym bardziej będzie się odtwarzał podział jak za komuny. Ale z małą poprawką. Otóż za komuny to było tak, że świat na zewnątrz, zaraz za progiem mieszkania, był obcy i nieprzyjazny. Coś tak jak staje się szybciej niż wolniej teraz. I wtedy ludzie lgnęli do siebie. Ostoją, wyspą na oceanie wrogości stały się rodziny, enklawy normalności rozsypane w archipelagu mieszkań i domów. Rodziny trzymały się razem, były „podstawową komórką społeczną”. A właściwie jedyną komórką, bo inne więzi społeczne, wykraczające poza atom rodzinny były w zaniku. Im wyżej i liczniej, tym bardziej. Nawet interesy klas nie były artykułowane czyli uświadomione, bo brakowało komunikacji.
Tak też jest i teraz. Ludzie otorbiają się do obszaru własnych rodzin, najbliższych przyjaciół. Kooptacja z zewnątrz jest nieczęsta oraz jest miłym zaskoczeniem, że gdzieś tam, poza nami, pałętał się jakiś porządny człowiek. Co do poprawki, to z komuną, oprócz tych podobieństw, różni nas kwestia powstawania grup wirtualnych, na platformach mediów społecznościowych. Ja bym w życiu nie poznał tylu ludzi spoza mojego środowiska, którzy w rzeczywistości myślą tak samo. A tak i znaleźliśmy się, i jest nas tylu, że można się spotkać w realu. I są to spotkania znaczące i rzadkie, jak spotkania samotnych wilków, które nieoczekiwanie staja się watahą.
Tak więc te święta, przynajmniej dla mnie, są czasem refleksji nad fenomenem bliskości wśród ludzi. Ludzi połączonych czasem pokrewieństwem krwi, czasem jednością trudnych przekonań. Ja pamiętam, że święta to był dla mnie często czas ogromnej nudy, osładzanej tylko perspektywą otrzymania prezentów. Potem zacząłem je doceniać równo z tempem kiedy przy stole ubywało obecnych. Teraz uważam, że były to jedne z ważniejszych chwil w moim życiu, choć ta świadomość pokoleniowo nierówno się rozkłada.
Jednak rodzina i przyjaciele to jest ogromna siła. Człowiek znajduje swoje miejsce, bratnie dusze. I nie zmogą tego żadne globalisty czy sanitarni oprawcy.
Dlatego można sobie nawzajem życzyć wszystkiego najlepszego w gronie rodzin i przyjaciół. Bo chyba tylko to może nas uratować.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.