WIELKANOC
Kiedyś byłam chora w okresie Wielkanocy. Właściwie to nawet często chorowałam w święta. Dzieci szalenie to lubią, a my z siostrą nie odbiegałyśmy od normy. Na Wielkanoc i Boże Narodzenie urządzałyśmy tak zwane „wielkie choroby”, nie jakieś tam zwykłe grypy.
Więc właśnie leżałam kiedyś na zapalenie zatok, a było w przed wynalezieniem antybiotyków. Ojciec chciał mnie rozweselić i zaczął opowiadać o przygotowaniach do świąt wielkanocnych w domu moich dziadków.
W Wielki Poniedziałek tłukło się cukier na mączkę, tłukło się kardamon, korzenie, przebierało rodzynki,przesiewało mąkę. We wtorek piekło się drożdżowe mazurki i pomniejsze ciasta, we środę — mazurki trwalsze i szyło się formy papierowe na ciasta, czwartek poświęcało się pieczeniu tortów i zwykłych mazurków, piątek, był wielkim dniem pieczenia bab.
W sobotę przyrządzano mięsa, farbowano jaja i trochę ciast do święcenia.
Wysłuchawszy tego opisu, nagle rozpłakałam się i nie bardzo umiałam wytłumaczyć, dlaczego. Już za moich czasów jedzenie wielkanocne nie było tak tradycyjnie i uroczyście świętowane jak za dawnych lat. A we mnie od małego ciągoty do dobrej kuchni były silne.
Może zatem zrobiło mi się żal tych jakoby trzydziestu gatunków mazurków, jakie umiała piec moja Babka Iwaszkiewiczowa.
Przy przygotowaniach do Wielkiejnocy na Stawisku rej wodziły w kuchni Ciotki, siostry Ojca. Babcia ze strony Mamy nie popierała „obżarstwa” świątecznego. Ciotki zatem robiły cudowne mazurki figowe i bakaliowe na opłatku. Pozwalały nam przy tym pomagać, czyli kręcić masę z białek czy łuskać migdały.
Malowałyśmy też jajka. Do tej czynności specjalnych zdolności nie miałam. Siostra robiła to ślicznie, a i Ojciec nie najgorzej. W późniejszych czasach najładniejsze pisanki chowałyśmy przed jedną z łakomych babć, która miała zwyczaj po skosztowaniu wszystkich potraw zjadać jajko na twardo i niestety wybierała do tego najpiękniejszą pisankę.
O ile na święta Bożego Narodzenia nie kultywowało się u nas tak zwanego obżarstwa, o tyle na Wielkanoc było ono w jakiś sposób nie do uniknięcia. Mama nie dawała nam przed niedzielą rano nic tknąć ze święconego, pięknie już ustawionego na stole. Czasem nie wytrzymywało się i jacyś nieznani sprawcy odłamywali coś niecoś.
Rano schodziło się do stołu, by zjeść rzecz, która nigdy poza tym świątecznym dniem już tak nie smakowała — kawał babki posmarowanej masłem i przykrytej plastrem domowej szynki. Smak tego był nieporównany. W południe nie siadało się do stołu jak zwykle, ale stół nakrywało się na zasadzie bufetu i można było siadać z pełnym talerzem, gdzie się chce. Istniała przez długie lata tradycja, że „młodzież” jadała wtedy na znajdującym się w stołowym fortepianie.
Kiedy byłyśmy jeszcze małe, dostawałyśmy zawsze specjalne święcone z marcepanu dla lalek, na miniaturowym stoliczku. Były tam zwykle: szynka, świńska głowa (nie wiem, dlaczego), serek, zwój kiełbasy, kolorowe jajka i dwie buteleczki z jakimś płynem, udającym wino białe i czerwone, który za żadne skarby nie chciał się z tych buteleczek wylać. Nie pomagało nawet wysysanie. W zależności od firmy, jaka robiła to święcone, było ono mniej lub bardziej szkodliwe. Najlepsze było od Frambolego, z prawdziwego marcepanu. Ale po „do-rosłym” święconym zjedzenie jeszcze lalczynego z marcepanu nie zawsze kończyło się dobrze.
Nienawidziłam, I dotąd nienawidzę lanego poniedziałku. Nigdy nie było u nas takiego szalonego „lania”.
Najgorzej wychodziłyśmy na tym, gdy przyjeżdżał wnuk naszej kucharki. Stosował on do oblewania nie zwykłą wodę, ale szalenie zjadliwe wody kwiatowe, a trzeba było się tradycyjnemu polewaniu poddać.
Z Wielkanocą kojarzą mi się też hiacynty, różowe hiacynty i dym…
Na wiosnę kawki zamieszkujące okoliczne drzewa próbowały zawsze osiedlać się w kominie i zwykle w momencie, gdy dom był pięknie posprzątamy i szykowano się do ustawienia święconego — z pieców walić zaczynał gęsty dym. Kawki znów zatkały komin.
Ale pamiętam Wielkanoc już przeszło trzydzieści pięć lat temu, kiedy inny dym zasnuwał nam niebo, widoczne nad dużą, stojącą przed domem topolą…
Opr. K. Teller na podstawie Książki Marii Iwaszkiewicz, „ Z moim ojcem o jedzeniu”
Wydawnictwo Literacke Kraków, 1980r.