Mijają dwa lata pisania przeze mnie „Dziennika zarazy”. Gdy spoglądam na te wszystkie rocznice i okrąglice, to widać, że nic się nie sprawdzało z wróżb w dniach okrągłych. Już się szykowałem, by powspominać jak to dwa lata temu siadłem do pisania pamiętników na 3-4 tygodnie, bo na tyle świat usiadł na kwarantannie. Tak się przynajmniej umówiliśmy. Ja już myślałem, że swoje przeżyłem, że teraz będzie nuda „końca historii”, bo czegóż można się było jeszcze spodziewać po jazdach w PRL, podziemiu w stanie wojennym, wreszcie po +30 latach transformacji ustrojowo-społecznej. Życie jednak w tej części świata nie daje się nudzić, a człowiek by już tak bardzo chciał…
I nie będzie, że ponad siedemset wpisów, że tak z 2.500 stron, z 10.000 źródeł. Że to kawał życia mi zszedł, bo to w sumie ze trzy bite miesiące pisania. Że może coś z tego będzie, może książka, a może nie, bo teraz wszyscy patrzą w mapy i nikt nie chce pamiętać przez co przeszliśmy i że to nie koniec, bo za dobrze poszło. Zarzuciłem już od czasu wojny podawanie zakażonych i zgonów, źle zrobiłem, bo dałem się ponieść całej fali, że to już koniec, i że wojna ważniejsza. Jestem jak strażnik miasta na wierzy, który trąbił, że idą zagony, a teraz, gdy tylko zmieniły się mundury i kierunki wydaje się, że można zejść wreszcie z warty. Ale niepokój nie daje spokoju. Głównie dlatego, że szturm pandemiczny nie ustał, tylko porusza się po cichu, bo wszystko przytłumił gwar wojny. Z drugiej strony moja zaraza, która mnie zmusiła do pisania Dziennika, to nie sprawa epidemiologicznej pandemii. To zapiski zmieniającego się świata: zgonu starych reguł rzeczywistości i mrok nieznanej, trwożnej przyszłości. Taka to jest ta zaraza, o której piszę. I ta się tak szybko nie skończy.
Nie będzie podsumowań, bilansów, retrospekcji. To znaczy – nie będzie prozą. Bo byłem w weekend z Krystyną u jej rodziny w Białymstoku i u cioci spotkałem jej (cioci) syna. Wydawało się, że będzie to ot taka wizytka grzecznościowa, a tu facet bez żadnego wstępu wyciąga swoje wiersze. I czyta. No czad. Widać, że poeta. I wiersze super niezłe. Nieświadom, że ma do czynienia z kowidowym ultrasem czyta wiersze o pandemii. I myślę, że nie moja proza, ale właśnie poezja będzie najlepszym sposobem na podsumowanie tych dwóch już lat śledzenia tej przemiany, którą zwę zarazą.
Marek Dobrowolski
***
nie dość
że jest brzydka
i chodzi z kosą
to jeszcze założyła sobie maskę na łeb
i mamrocze coś
jakby wyliczankę
na kogo wypadnie na tego bęc
dotyka chłodem i znika
rodzinie zostanie
tylko pomodlić się
i wybrać urnę lub trumnę
tyle mogą zrobić
***
zaszczepiłem się
od wścieklizny
chciałem sprawdzić
czy działa
ugryzłem psa
podkulił ogon i uciekł
kota nie ugryzłem
nie zdążyłem
czmychnął
a na odchodne
pokazał mi gdzie mieszka szczur
i z kim przyjdzie mi się
przyjaźnić
ŚWIAT
przez tego wirusa
stracił wszystko
dobry smak
węch
słuch i wzrok
zapomniał
że na swych garbach
dźwiga życie
NI TO KORONA NI TO WIRUS
świat ukląkł
na jedno kolano
i nie wiadomo
czy mu ciężko
czy modlić się będzie
zasłonił świat maseczką
i nie wiadomo
czy wargi zagryza
czy uśmiecha się szyderczo
oczy czerwone
opuchnięte wytrzeszcza
i nie wiadomo
od płaczu
czy z braku łez bardziej
prycha już jednym płucem
i cały jakby w gorączce
prosto z
piekła
***
nie wiem
kogo
ale przepraszam
wiję się w strachu
potem wstydu
i uprzejmie
przepraszam
za przekroczenie
limitu zgonów
bez względu na restrykcje
podpisane
/nieczytelnie/
SPOŁECZEŃSTWO
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.